Przedmiot wychowanie do życia w rodzinie tak bardzo nie przyjął się w polskich szkołach, że w ostatnim roku na nieobowiązkowe lekcje chodził zaledwie co dziesiąty nastolatek. Czy edukacja zdrowotna - która od września zastąpi właśnie wychowanie do życia w rodzinie - podzieli ten los? A może, by naprawdę ratować dzieci, Polska powinna brać przykład z Wielkiej Brytanii?
- Nowy przedmiot - edukacja zdrowotna - wejdzie do szkół już we wrześniu tego roku, ale lekcje, podobnie jak wcześniej wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ), będą nieobowiązkowe.
- Liczba uczniów uczęszczających na lekcje WDŻ z roku na rok spada. Choć w czwartej klasie szkoły podstawowej w zajęciach uczestniczy jeszcze około 60 proc. uczniów, to w szkołach ponadpodstawowych klasy świecą pustkami.
- Jeszcze dekadę temu niemal nie było tematów, o których - zdaniem rodziców - nie powinno się rozmawiać na lekcjach wychowania do życia w rodzinie. Lekcji o aborcji, masturbacji czy kwestiach tożsamości płciowych nie chciało mniej niż 10 proc. rodziców. Reszta była na "tak". To dane z raportu Instytutu Badań Edukacyjnych.
- Co takiego się stało przez ostatnich 10 lat, że postawy dorosłych tak bardzo się zmieniły? I dlaczego Ministerstwo Edukacji Narodowej nie zdecydowało się na wariant brytyjski, w którym edukacja zdrowotna (z wyjątkiem wiedzy o seksie) jest obowiązkowa?
Edukacja zdrowotna podzieli los religii?
To już pewne - przedmiot, który miał wywrócić sposób mówienia oraz myślenia o zdrowiu Polaków, wejdzie do szkół od września 2025 roku, ale będzie nieobowiązkowy.
- Jako ministra wolałabym, żeby był obowiązkowy - przyznała publicznie Barbara Nowacka. - Ale nie chcę wymuszać na szkołach i nauczycielach działań wywołujących konflikty - dodała szybko.
Jakie konflikty ministra ma na myśli? Choć jej zdaniem nowy przedmiot krytykują najgłośniej politycy Konfederacji i PiS, to fakty są takie, że przyszłość edukacji zdrowotnej podzieliła nawet polityków obozu rządzącego.
A chorobę tę przenosimy na dzieci. I choć edukacja seksualna miała stanowić tylko jedną dziesiątą podstawy programowej nowego przedmiotu, to ten w całości będzie nieobowiązkowy. A to oznacza, że dzieci i nastolatki tylko fakultatywnie będą się na nim uczyły m.in. o zdrowiu psychicznym, fake newsach, odpowiednim odżywianiu i tym, jak ważny jest ruch.
- Jestem dumna z podstawy programowej, którą opracował nasz zespół i z przebiegu jego pracy - mówi Antonina Kopyt, psycholożka i nauczycielka WDŻ, która prowadzi na Instagramie popularny kanał edukacyjny "Wdż dla zaawansowanych". - Stworzyliśmy bardzo różnorodny zespół, który pracował na rzecz wspólnej sprawy: dobra i zdrowia dzieci i młodzieży. Miałam poczucie, że wszyscy w tym zespole czuli, jak ważne jest to, co robimy - opisała.
Barbara Nowacka także mówiła, że to ważne, ale nie wystarczyło. Edukacja zdrowotna od września najpewniej podzieli los religii, etyki i właśnie wychowania do życia w rodzinie. Jaki to los? Frekwencja na tych zajęciach z roku na rok spada. Na WDŻ wręcz szoruje po dnie. A im starsze dzieci, tym gorzej.
Ministra edukacji Barbara Nowacka zapowiada, że spróbuje powstrzymać odpływ uczniów, prosząc o wsparcie lekarzy i organizacje pozarządowe, które mają pomóc jej w prowadzeniu kampanii społecznej promującej nowe lekcje o zdrowiu.
Ale część nauczycieli pyta: - Czy nie lepiej pójść wzorem Wielkiej Brytanii i o zdrowiu uczyć obowiązkowo, a tylko w sprawach seksualności dać wybór rodzicom?
Sprawdzamy liczby i możliwości.
Trochę o seksie, ale nie za dużo
WDŻ często nazywane jest "protezą edukacji seksualnej". Dlaczego "protezą"? Bo niby o seksualności jest, ale tak nie do końca czy raczej nie za dużo.
Dzieci uczą się np. o ciąży i trochę o metodach antykoncepcji, ale już o tożsamości czy orientacji płciowej nie słyszą (a przynajmniej nie ma takich tematów w obowiązującej podstawie programowej). Wśród tematów w podstawówkach znajdują się np. "Płodność wspólną sprawą kobiety i mężczyzny" oraz "Przekaz wartości i tradycji w rodzinie". A o antykoncepcji trzeba mówić, dokonując oceny poszczególnych środków "w aspekcie medycznym, psychologicznym (...), społecznym i moralnym". To fragmenty podstawy programowej do WDŻ.
Wspomniana podstawa weszła w życie w 2017 roku za czasów minister Anny Zalewskiej. Szefowa MEN zmieniła nie tylko zakres tematów, ale też poszerzyła grupę uczniów, którzy na WDŻ mogli się zapisać. Wcześniej ten przedmiot obowiązywał od klasy piątej, za czasów Zalewskiej objął też czwartoklasistów. Dzięki temu Zalewska mogła przekonywać, że zainteresowanie przedmiotem wzrosło, bo lekcje objęły większą grupę dzieci.
Ówczesne ministerstwo w dokumencie podsumowującym konsultacje społeczne z dumą informowało, że po postulatach organizacji takich jak Ordo Iuris czy Fundacja Misja Służby Rodzinie jeszcze
wzmocniło znaczenie rodziny we współczesnym świecie.
Dziś już wiemy, że chwilowa sztuczna zwyżka zainteresowania szybko się skończyła i frekwencja na lekcjach WDŻ jest najgorsza od lat.
Dlatego gdy tylko okazało się, że edukacja zdrowotna będzie nieobowiązkowa, poprosiliśmy Ministerstwo Edukacji Narodowej o najnowsze dane na temat nieobowiązkowego WDŻ. Biuro prasowe resortu przekazało nam, że najświeższe dane dotyczą poprzedniego roku szkolnego (2023/2024). Szkoły raportują frekwencję na WDŻ zawsze w czerwcu.
Im starsi, tym mniej zainteresowani?
Jak jest? Zaczyna się nie najgorzej. W czwartej klasie szkoły podstawowej na wychowanie do życia w rodzinie w ubiegłym roku szkolnym uczęszczało 60 proc. uczniów. Ale z każdym kolejnym rocznikiem liczba chętnych tylko spadała. W ósmych klasach na lekcjach było już tylko 41 proc. nastolatków.
W szkołach ponadpodstawowych frekwencja była już dramatycznie zła - oscylowała w okolicach 10 proc. W zależności od typu szkoły od 2 proc. w ponadpodstawowych szkołach muzycznych do 17 proc. w branżówkach.
- Na liczby dotyczące szkół ponadpodstawowych wpływ ma też to, że są szkoły, w których takich zajęć nie ma w ogóle - zaznacza Antonina Kopyt. - Sama pamiętam, jaki miałam problem ze znalezieniem, gdy jeszcze kilka lat temu szukałam miejsca do odbycia praktyk.
A jak dziś wygląda frekwencja u niej na lekcjach? - W podstawówce i liceum powyżej średniej krajowej, w liceum wyraźnie - mówi. - Mamy taką praktykę, że w pierwszej klasie liceum WDŻ organizujemy w drugim semestrze, więc wcześniej młodzież ma okazję mnie poznać jako psycholożkę i to z pewnością pomaga - dodaje.
- Poprosiłam rodziców, żeby mnie wypisali, bo zwyczajnie nie mam na to czasu - mówi Michalina, licealistka z Warszawy. - Zrezygnowałam już w ósmej klasie. Przekonałam ich wtedy, że lepiej, żebym miała więcej czasu na przygotowywanie się do egzaminów. Poza tym te lekcje były bardzo nudne - dodaje.
O tym, że osób takich jak Michalina jest więcej, świadczyć może analiza danych sprzed zaledwie kilku lat. Dane na temat frekwencji na lekcjach WDŻ znaleźć można w archiwalnym sprawozdaniu Rady Ministrów. W 2018 roku frekwencja na WDŻ w klasach czwartych podstawówek wynosiła 68,24 proc., a w klasach ósmych - 59,04 proc. W liceach na zajęcia chodził wówczas jeszcze niemal co trzeci nastolatek (31,74 proc.). Oznacza to, że w ciągu pięciu lat frekwencja na zajęciach WDŻ spadła odpowiednio o ponad 8, 18 i niemal 20 punktów procentowych.
Całkiem możliwe, że w rządzie PiS zdawano sobie sprawę z problemu frekwencyjnego, bo od 2019 roku w sprawozdaniach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów nie podawano już procentów z podziałem na klasy, a jedynie liczby bezwzględne i to dla całego typu szkoły. Na przykład w 2020 roku uczniów uczęszczających na WDŻ w szkołach podstawowych było 1,29 miliona, a w 2022 roku - już niemal 200 tysięcy mniej.
Od nauczycieli słyszę często, że po powrocie ze zdalnego nauczania w szkołach spadło zainteresowanie wieloma nieobowiązkowymi aktywnościami. I niezbyt popularne już wcześniej WDŻ dostało kolejny cios.
Karolina, nauczycielka przedmiotów zawodowych w podwarszawskiej szkole (ma też uprawnienia do nauczania WDŻ): - U nas w technikum lekcje trwały do godziny 18.30, WDŻ zwykle proponowane jest na koniec dnia zajęć. To kto na takie lekcje zostaje? Moim zdaniem ten przedmiot powinien być obowiązkowy.
Wiedzą naprawdę mało
Jaka jest wiedza młodych Polaków o seksualności? Niestety niewiele o tym wiemy. Ostatnie duże badania, które mogłyby nam pokazać więcej, przeprowadzono dekadę temu. Zleciła je jeszcze Joanna Kluzik-Rostkowska, która będąc ministrą, też rozważała zmiany w edukacji zdrowotnej i seksualnej. By nie narazić się na zarzut seksualizowania uczniów, zamówiła badanie rodziców dzieci w wieku od lat 7 do 17 oraz osiemnastolatków, którzy mogliby powiedzieć zarówno o swoich doświadczeniach szkolnych, jak i o oczekiwaniach w tym względzie.
Z powstałego wtedy raportu Instytutu Badań Edukacyjnych (IBE) wynika m.in., że:
- tylko 80 proc. osiemnastolatków wiedziało, że po stosunku odbywanym na stojąco można zajść w ciążę,
- tylko 38 proc. dziewcząt i 51 proc. chłopców zdawało sobie sprawę, że w trakcie stosunku oralnego mogą zarazić się chorobą weneryczną,
- jedynie połowa młodych dorosłych wiedziała, że stosunek przerywany może się zakończyć ciążą.
Czy zdawali sobie sprawę ze swojej niewiedzy? Prawdopodobnie tak, bo blisko cztery piąte osiemnastolatków było zdania, że zajęcia dotyczące rozwoju psychoseksualnego i seksualności człowieka powinny być obowiązkowe dla wszystkich uczniów w gimnazjach. Tak, te wtedy jeszcze istniały i uczyła się w nich młodzież między 13. a 16. rokiem życia.
A co z rodzicami? Z tego samego raportu IBE dowiadujemy się, że dla 22 proc. rodziców rozmowa z dziećmi o seksualności była niezgodna z ich systemem wartości. Połowa bała się, by takich tematów nie poruszyć za wcześnie, a 33 proc. czuło skrępowanie.
Gdy rodziców zapytano o szczegóły, okazywało się jednak, że niewiele było tematów, których naprawdę nie chcieliby na lekcjach swoich dzieci ("temat w ogóle nie powinien być poruszany"). A nawet jeśli już taki się wyłaniał, to grupa, która uważała temat za niewłaściwy, była naprawdę niewielka. Żadna z wymienionych w badaniu kwestii nie przekroczyła w grupie rodziców 10 procent wskazań. A tym tematem, którego najbardziej nie chcieliby przybliżać w szkole swoim dzieciom, była… masturbacja. I wskazało ją nieco więcej rodziców niż temat "przebieg aborcji i jej skutki" oraz budzący dziś obawy części społeczeństwa temat "orientacja seksualna i identyfikacja płciowa" (takich lekcji nie chciało mniej niż 5 proc. badanych rodziców!). Te wyniki opublikowano w 2015 roku.
Antonina Kopyt nie jest zdziwiona tym, że tematy, które dekadę temu niepokoiły tylko małą grupę rodziców, dziś dominują wśród lęków związanych z edukacją dzieci.
- To najlepiej pokazuje, jak debata publiczna wpływa na postawy rodziców - ocenia psycholożka i nauczycielka. - Przez te dziesięć lat bardzo dużo się wydarzyło w temacie aborcji czy tożsamości płciowej. Również w mediach i mediach społecznościowych, gdzie wiele treści, także tych dotyczących podstaw programowych, jest przekręcanych, przeinaczanych, nadinterpretowanych. A to podsyca lęki, szczególnie gdy mówimy o młodszych dzieciach.
Gdy temat seksualizacji dzieci wypłynął w czasie ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu, socjolog prof. Przemysław Sadura mówił nam: - Stało się jasne, że nie chodzi o realny problem, ale o instrumentalne stawianie sprawy w celu straszenia wyborców (...). Tak długo, jak długo to imaginarium antygenderowe będzie w grze, jak mniejszość, która czuje się czymś zagrożona, będzie się mobilizować i radykalizować, tak długo na prawicy będą grali "seksualizacją" czy szeroko pojętymi hasłami antygender - dodawał.
Podglądamy innych
Według ustaleń tvn24.pl w resorcie edukacji pod rządami Barbary Nowackiej branych było pod uwagę kilka wariantów złagodzenia reformy, które mogłyby "uspokoić" nastroje wokół edukacji zdrowotnej. Nie tylko fakultatywność, na której ostatecznie stanęło. Jednym ze scenariuszy był tzw. model brytyjski.
Chodziło o to, by - jak w Wielkiej Brytanii, gdzie edukacja zdrowotna jest obowiązkowa - dać rodzicom możliwość wyboru jedynie w kwestii części poświęconej seksualności. Przypomnijmy: w polskim wydaniu to zaledwie jedna dziesiąta materiału planowanego dla edukacji zdrowotnej.
Nauka w całej Wielkiej Brytanii nie wygląda tak samo, bo kraje mają dużą autonomię. Z naszego punktu widzenia kluczowa była Anglia, gdzie przedmiot RSE (Relationships and Sex Education, czyli edukacja o związkach i seksualności) jest obowiązkowy już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Rodzice mogą wycofać dzieci z części dotyczącej seksu (ale nie z relacji) do momentu ukończenia przez nie 15 lat. Po osiągnięciu tego wieku decyzja o uczestnictwie w zajęciach należy do uczniów.
Do niedawna podobnie było też w Walii, która jednak w ostatnich latach przeszła dużą reformę programową i w 2021 roku prawo rodziców do wycofania dzieci z zajęć o seksualności zostało tam zniesione.
Walijski parlament miał podobne problemy jak dziś polski - część rodziców również protestowała, także na ulicach. W efekcie w Walii przeprowadzono szeroką akcję informacyjną, a materiały zostały przygotowane również… w języku polskim, ponieważ w kraju tym mieszka sporo naszych rodaków.
W informatorze skierowanym do rodziców możemy przeczytać m.in.: "Tematy, takie jak bezpieczeństwo w internecie, wyrażanie zgody i zdrowie seksualne są zawarte w Kodeksie (odpowiednik polskiej podstawy programowej - red.), ale na etapach odpowiednich do rozwoju dziecka, w związku z czym uczniowie nie są narażeni na tematy nieodpowiednie do ich wieku i etapu rozwoju. W młodszym wieku uczniowie będą się uczyć na przykład o wzajemnej życzliwości i empatii w kontaktach. W miarę dorastania uczniowie zapoznają się z takimi zagadnieniami jak bezpieczeństwo w internecie, wyrażanie zgody i zdrowie seksualne - wszystkie te tematy będą omawiane w sposób delikatny".
Mimo sprzeciwu części rodziców rząd Walii kontynuował wdrażanie obowiązkowej edukacji seksualnej, argumentując, że jest to kluczowe dla ochrony dzieci i młodzieży przed dezinformacją oraz ryzykownymi zachowaniami. Władze starały się również angażować społeczność lokalną w dialog na temat treści programowych, aby uwzględnić różnorodne perspektywy i obawy. Organizowano spotkania w szkołach, rodzice mieli okazję poznać nauczycieli, zadać im pytania. Wszystkie dokumenty związane z przedmiotem były publikowane na stronach szkół.
Nie mamy oficjalnych statystyk na temat tego, ile osób korzysta w Anglii i wcześniej korzystało w Walii z możliwości wypisania dzieci z zajęć RSE (zapytaliśmy o to brytyjski resort edukacji, ale do momentu publikacji tego tekstu nie uzyskaliśmy odpowiedzi).
Rząd brytyjski zaleca jednak szkołom prowadzenie dialogu z rodzicami na temat treści programowych RSE, aby zapewnić przejrzystość i uwzględnić różnorodne perspektywy. Szkoły są również zobowiązane do publikowania polityki RSE na swoich stronach internetowych, co ma na celu zwiększenie zaufania i współpracy między placówkami edukacyjnymi a rodzicami.
Dlaczego wariant z jednym nieobowiązkowym modułem przepadł na razie w Polsce? Bo wymagałby szerszej - ustawowej - zmiany prawa, a co za tym idzie - podpisu prezydenta. W MEN nie liczyli na przychylność Andrzeja Dudy w tej sprawie. Podstawa programowa, którą teraz wypracowali eksperci, gdy przedmiot jest w całości nieobowiązkowy, wymaga jedynie rozporządzenia ministerialnego. I w takim wypadku ministra edukacji nie musi się przejmować tym, kto zasiada w Pałacu Prezydenckim.
Czy będzie kogo uczyć?
- To może trzeba było już to wszystko przełożyć o rok? - pyta część nauczycieli. Bo obowiązkowy czy nie, do prowadzenia zajęć z nowego przedmiotu trzeba się przygotować. Sami autorzy podstawy programowej przyznają, że edukacja zdrowotna jest interdyscyplinarna i będzie to wymagać od nauczycieli sporo pracy.
- A po co mam iść na kolejne podyplomowe studia, by przygotować się do lekcji, których w mojej szkole może nikt nie wybrać? - zastanawia się nauczycielka WDŻ ze szkoły podstawowej w Poznaniu. Z pierwszego wykształcenia jest germanistką.
Ministerstwo Edukacji Narodowej chce, by uprawnienia do nauczania edukacji zdrowotnej mieli na początek szkolni psychologowie, biolodzy, nauczyciele wychowania fizycznego oraz WDŻ (97 proc. z nich to nauczyciele innych przedmiotów, co dziesiąty uczy też religii). Będą mogli uczyć bez kolejnych studiów, ale w resorcie nie kryją, że lepiej, gdyby je zrobili.
Chęć ukończenia takich studiów wyrażają nawet niektórzy autorzy podstawy programowej, na przykład Antonina Kopyt: - Jestem psycholożką i edukatorką seksualną, więc już do kilku działów jestem dobrze przygotowana, ale w innych kwestiach, jak na przykład żywienie, z pewnością nie zaszkodzi mi wsparcie. Po to właśnie pójdę na studia. Część nauczycieli pewnie do studiowania zniechęci fakt, że przedmiot będzie nieobowiązkowy. To obniża motywację do dokształcania się i przekwalifikowania, bo nie wiadomo nawet, ile będzie chętnych klas, czy da się z tego uzbierać etat. Wydawnictwa też raczej ostrożnie będą podchodzić do pisania podręczników - zauważa. I dodaje: - Myślę, że wielu nauczycieli WDŻ jest też już zmęczonych tym całym napięciem wokół ich lekcji.
O tym, że edukacja zdrowotna powinna być obowiązkowa (jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnej decyzji rządu) przekonywali lekarze z Naczelnej Rady Lekarskiej. W ich stanowisku czytaliśmy: "Problematyka profilaktyki zdrowotnej, zapobiegania chorobom cywilizacyjnym, propagowanie szczepień ochronnych, promowanie prawidłowych zachowań prozdrowotnych, higieny zdrowia psychicznego i inne elementy zdrowia publicznego, które powinny znaleźć się w podstawie programowej tego przedmiotu, bezwzględnie powinny stanowić obowiązkowy element nauczania na wszystkich etapach edukacji. Rola i znaczenie tego przedmiotu są wartościami nie do przecenienia w budowaniu zdrowego i silnego społeczeństwa obywatelskiego w naszym kraju. Nauczanie dzieci tego, jak należy zadbać o długie i zdrowe życie powinno być priorytetem wszystkich sprawujących władzę".
Za to już po ogłoszeniu, że edukacja zdrowotna będzie przedmiotem fakultatywnym, MEN dostało ostrożną pochwałę ze strony Kościoła katolickiego.
Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Leszek Gęsiak powiedział PAP: "Jeżeli edukacja zdrowotna będzie przedmiotem nieobowiązkowym, z zachowaniem prawa rodziców do decydowania o tym, czy dzieci będą w nim uczestniczyć - to prawdopodobnie rozwiązanie idące w dobrym kierunku".
Nowy przedmiot - edukacja zdrowotna - wejdzie do szkół już we wrześniu tego roku, ale lekcje, podobnie jak wcześniej wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ), będą nieobowiązkowe.
Liczba uczniów uczęszczających na lekcje WDŻ z roku na rok spada. Choć w czwartej klasie szkoły podstawowej w zajęciach uczestniczy jeszcze około 60 proc. uczniów, to w szkołach ponadpodstawowych klasy świecą pustkami.
Jeszcze dekadę temu niemal nie było tematów, o których - zdaniem rodziców - nie powinno się rozmawiać na lekcjach wychowania do życia w rodzinie. Lekcji o aborcji, masturbacji czy kwestiach tożsamości płciowych nie chciało mniej niż 10 proc. rodziców. Reszta była na "tak". To dane z raportu Instytutu Badań Edukacyjnych.
Co takiego się stało przez ostatnich 10 lat, że postawy dorosłych tak bardzo się zmieniły? I dlaczego Ministerstwo Edukacji Narodowej nie zdecydowało się na wariant brytyjski, w którym edukacja zdrowotna (z wyjątkiem wiedzy o seksie) jest obowiązkowa?
tylko 80 proc. osiemnastolatków wiedziało, że po stosunku odbywanym na stojąco można zajść w ciążę,
tylko 38 proc. dziewcząt i 51 proc. chłopców zdawało sobie sprawę, że w trakcie stosunku oralnego mogą zarazić się chorobą weneryczną,
jedynie połowa młodych dorosłych wiedziała, że stosunek przerywany może się zakończyć ciążą.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Marcin Obara/PAP