Gazety pisały o dzieciach, które "rzuciły się w panicznej ucieczce z trwogą do kościoła, spazmując w nim i mdlejąc" i o "płonących jeziorach" w centrum Poznania. Świadkowie pożaru mówili o płomieniach wysokich na 50 metrów. Ogień giął szyny kolejowe w harmonijkę. W mieście mówiło się o "dziesiątkach trupów" i "żywych pochodniach". Ale nastąpił cud.
Poznań, 19 maja 1937 roku.
Ciężkie, parne powietrze od rana zwiastowało nadchodzące załamanie pogody. Nad miastem "wisiała" wiosenna burza. Mieszkańcy spoglądali tylko w niebo i odliczali godziny do momentu, gdy wysuszone upałem chodniki zleje deszcz. I to zapewne nie byle jaki.
Około godziny 15 niebo całkowicie zaciągnięte było już czarnymi chmurami, które nadchodziły nad Poznań z południowego zachodu. Wkrótce lunęło. Ulewny deszcz najpierw przerodził się w grad, potem w potężną burzę. "W miasto uderzał piorun za piorunem napełniając ulice i place straszliwym hukiem - zwiastunem nieszczęść" - pisał "Kurier Poznański".
Władysław Czarnecki, ówczesny kierownik Wydziału Rozbudowy Miasta, był wtedy w domu przy alei Szelągowskiej (dzisiaj ulica Szelągowska). "Uziemiłem antenę, pozamykałem okna. Pioruny biły gdzieś bardzo blisko, może w drzewa na Cytadeli. Wody z alei Szelągowskiej wartkim strumieniem spływały ku Warcie" - pisał.
W parkach i ogrodach drzewa łamały się jak zapałki. Po tym, jak piorun uderzył w trakcję na Zawadach, stanęła część trolejbusów.
Jan Kiedacz, komendant straży ogniowej, gdy burza się zaczęła, od razu ubrał się w mundur. Przeczuwał, że lada chwila może trafić do nich zgłoszenie o pożarze.
Nie mylił się.
Tuż przed godziną 16 piorun uderzył w kompleks budynków przemysłowych w pobliżu miejskiej rzeźni przy Tamie Garbarskiej (dzisiejsza ulica Garbary). Po chwili w mieście zawyły strażackie syreny. "Alarm! Coś się musiało stać. Może pożar. Po chwili zobaczyłem, że ludzie biegną w dół do miasta, Z tarasu widać było jasną łunę, a raczej ogień. Coś paliło się w pobliżu, niedaleko. Syreny dalej wyły. Wybiegłem też" - opisywał Czarnecki.
Płonący słup i fontanna płomieni
Przy rzeźni, pomiędzy ulicami: Północną, św. Wojciecha, Małymi Garbarami, Grochowymi Łąkami, Bóżniczą i Tamą Garbarską znajdowały się zakłady graficzne Mieczysława Putiatyckiego, fabryka spirytusu Akwawit, plac, na którym stały wozy meblowe firmy spedycyjnej E.Chrząstowskiego, zajmującej się przeprowadzkami, a po drugiej stronie, na Wzgórzu Św. Wojciecha stał kościół.
Piorun trafił najgorzej, w olbrzymi zbiornik Akwawitu, w którym przechowywano blisko 2 miliony litrów nieoczyszczonego spirytusu. Rozpętało się piekło. "Ogień niebieski w jednej chwili zamienił zawartość zbiornika w olbrzymi płonący słup, który niebotyczną fontanną płomieni - według naocznych świadków o wysokości ponad 50 metrów - rozlał się w promieniu przeszło stu metrów" - pisał "Kurier Poznański".
Akwawit był jednym z największych zakładów w Poznaniu w dwudziestoleciu międzywojennym. Jego historia zaczęła się w 1920 roku. Firma przejęła poniemiecką infrastrukturę - przed wojną 20 procent produkcji spirytusu dla Rzeszy pochodziło z Wielkopolski. Zakłady mogły w zasadzie rozpocząć produkcję od razu - w żaden sposób nie ucierpiały podczas I wojny światowej ani Powstania Wielkopolskiego. Potrzebni byli tylko ludzie. Fachowy personel stanowili wcześniej Niemcy, którzy uciekli z Poznania. Trudności te jednak szybko przezwyciężono, ściągając specjalistów z innych części Polski, którzy nie tylko wiedzieli, jak obsługiwać maszyny, ale też wprowadzili techniczne ulepszenia.
W 1925 roku fabryka posiadała 60 własnych cystern do spirytusu i kilkanaście tysięcy beczek żelaznych i drewnianych do jego przechowywania. Zatrudniała 140 urzędników i 300 pracowników.
Odpowiadali za 1/3 krajowej produkcji spirytusu i za wiele popularnych wówczas trunków. "Jak wielką obfitością wyborowych gatunków darzy rynek krajowy firma 'Akwawit' wystarczy przytoczyć nazwy najgłówniejszych marek: Morelówka, Marasquino, Abricotine, Jałowcówka, Boonekamp, Tarniówka, Wiśniówka, Deramówka, Pepperminth, Gumin-Seo-Sec, Cherry-Brandy, Meuthe-Glaciale i wiele innych. Prócz powyższych wielce popularnych marek likierów i wódek, fabryka 'Akwawit' wytwarza również koniaki według francuskiego zestawienia nie ustępujące jakością wyrobom zagranicznym. Poza tem dostarcza cenione rumy i araki własnej jako też zagranicznej fabrykacji" - opisywał w 1930 roku tygodnik "Kupiec".
Spirytus oczyszczano w zakładach w Poznaniu, Lesznie i Krotoszynie. W Poznaniu znajdowało się pięć gigantycznych zbiorników na spirytus i to właśnie w jeden z nich uderzył piorun. "Znajdujący się na zbiorniku piorunochron, mimo że był sprawdzany przed trzema dniami, nie uchronił go od eksplozji" - donosił "Dziennik Ilustrowany".
Spirytus lał się ulicami
Gdy piorun uderzył w zbiornik pełen 91-procentowego spirytusu, na terenie zakładów znajdowały się 92 osoby.
W ogniu od razu stanęły warsztaty stolarskie i ślusarskie Akwawitu, które znajdowały się 60 metrów od zbiornika. "W warsztacie tym pracowało 12 robotników, którzy po prostu cudem uniknęli śmierci i zdołali się uratować, wybiegając na ulicę Bóżniczą. Oni pierwsi zaalarmowali telefonicznie straż ogniową" - informował "Kurier Poznański".
Jan Kiedacz, komendant straży ogniowej, nie czekał na sygnał. Sam zauważył pożar i od razu wysłał na miejsce pierwsze wozy, które dotarły na miejsce już kilka minut po zdarzeniu. Nie miały daleko - komenda straży znajdowała się przy ulicy Masztalarskiej, w linii prostej od fabryki dzieliło ją 250 metrów.
Strażacy na miejscu zastali płonący wielki zbiornik wypełniony spirytusem. Siła uderzenia pioruna powyginała i częściowo zerwała jego pokrywę. Pod kopułą zbiornika jednak nadal zbierały się gazy, co utrudniało gaszenie.
Drugi, znajdujący się tuż obok zbiornik w wyniku eksplozji sąsiedniego przesunął się o 10 metrów. Na szczęście jednak nie rozszczelnił się.
Akcję gaśniczą utrudniał przede wszystkim sam spirytus, który rozlał się po okolicy. "Ogromna ilość rozlanego spirytusu popłynęła w ulicę Północną, w stronę dworca kolejowego. Zaczęliśmy więc stamtąd akcję ratunkową. Równocześnie starano się uchronić ogromny zbiornik ze spirytusem, znajdujący się opodal. Sytuacja stawała się niezwykle niebezpieczna" - relacjonował "Dziennikowi Poznańskiemu" Jan Kiedacz.
Jak czytamy w raporcie strażaków, spirytus stworzył płonące jezioro długie na pół kilometra, szerokie miejscami na 100 metrów, głębokie za kostki. "Straż poznańska zastała z chwilą przybycia jedno morze płomienia na powierzchni tak znacznej, iż zdawało się w pierwszej chwili, że pożar nie będzie do opanowania" - pisał miesięcznik "Strażak Wielkopolski".
Na miejsce ściągani byli strażacy z Poznania i okolic. W sumie z ogniem walczyło ich osiemdziesięciu.
Tymczasem panujący żar uniemożliwiał strażakom podejście do źródła pożaru. Próbowali stłumić ogień wodą podawaną z 25 węży strażackich. Najważniejsze było obronienie przed pożarem kolejnych czterech zbiorników, w których łącznie znajdowało się 8 milionów litrów spirytusu. Gdyby się rozlały, w ogniu stanęłaby cała dzielnica, a kto wie, czy nie zalałoby nawet Starego Rynku, oddalonego ledwie o pół kilometra. Prawdopodobnie spłonęłyby kamienice przy ulicy Św. Wojciech, a poważnie zagrożony byłby kościół znajdujący się na szczycie pobliskiego wzgórza.
Dzieci mdlały w kościele
Proboszcz parafii, ks. Narcyz Putz, gdy rozszalała się burza, był na zebraniu kurii. "Jeden z wchodzących do sali księży oznajmił mi, iż pali się kościół św. Wojciecha. Uzyskałem zwolnienie z zebrania od J. E. biskupa Dymka i pospieszyłem na miejsce" - opowiadał "Kurierowi Poznańskiemu".
Informacja okazała się fałszywa. Ale w popłoch wpadł nie tylko proboszcz. Wikariusze, słysząc uderzenie pioruna, wybiegli nieubrani na cmentarz, przekonani, że płonie świątynia. "Zgromadzone na cmentarzu kościelnym dzieci, które przybyły na próbę sypania kwiatów podczas uroczystości Bożego Ciała, rzuciły się w panicznej ucieczce z trwogą do kościoła, spazmując w nim i mdlejąc" - opisywał "Kurier Poznański".
"Okropna to była chwila. Kto żyw, pospieszał na cmentarz kościelny, toteż wkrótce zapełnił się on olbrzymimi tłumami, które, nie bacząc na niemożliwy żar, przyglądały się pożarowi. Tłumy te wyrządziły sporo szkód, depcząc ogródki i łamiąc płoty" - opisywał ksiądz Putz.
On sam, długo się nie zastanawiając, zdecydował o wyniesieniu Najświętszego Sakramentu. "Gdyby wybuchnął drugi zbiornik, zawierający przeszło 3 miliony litrów spirytusu, kościół spłonąłby doszczętnie" - mówił dziennikarzom.
Pracownicy wyskakiwali oknami, syn właściciela płonął
Niżej od kościoła, przy ulicy Północnej, znajdowały się zakłady graficzne Mieczysława Putiatyckiego. Ulokowane były w piętrowym budynku. Firma zajmowała w nim trzy kondygnacje: suterenę, parter i pierwsze piętro. Ich los nie oszczędził. W środku znajdowało się ponad 50 osób: 40 kobiet oraz kilkunastu drukarzy i zecerów.
Budynek momentalnie zaczął płonąć od góry do dołu. "Gorzał jak płonąca pochodnia" - opisywał "Robotnik".
"Pracownicy w pierwszej chwili nie uświadomili sobie grożącego im niebezpieczeństwa i myśleli zrazu o ratowaniu warsztatu pracy i swoich ubrań, znajdujących się w garderobie fabrycznej. Rychło jednak przekonali się, że życiu ich zagraża bezpośrednio największe niebezpieczeństwo. Tłumnie rzucili się do ucieczki i skacząc przez okna, zakrywając twarze dłońmi, starali się jak najszybciej przebyć płonące strugi spirytusu, które rozlały się po ogrodzie przyfabrycznym i rwącą rzeką płynęły przez całą szerokość ulicy Północnej. Największą przeszkodą był wysoki płot, zakończony drutem kolczastym. Tylko dzięki ofiarności mężczyzn, zatrudnionych w zakładach Putiatyckiego i umożliwiających robotnicom przedostanie się przez tę przeszkodę zawdzięczać należy, iż straszny pożar nie pociągnął za sobą śmiertelnych ofiar" - pisał "Kurier Poznański".
Swoich pracowników do jak najszybszej ucieczki nawoływał sam właściciel. Razem z synem wybiegli na dziedziniec, wskoczyli do samochodu i usiłowali nim wyjechać. "Niestety, od płonącego na ziemi spirytusu zajęły się koła. W obawie przed eksplozją zbiornika z benzyną w samochodzie, jadący wyskoczyli z niego i ratowali się ucieczką pieszo. Młodemu p. Putiatyckiemu zajęły się nogawki u spodni. Zdołano jednak obu p. Putiatyckich wyprowadzić z niebezpieczeństwa. Dopiero później obok spalonego samochodu znaleziono również zwęglone ciało psa, który uciekał z pożaru razem z p. Putiatyckim" - relacjonował "Dziennik Poznański".
Beczki wybuchały jedna po drugiej, tory gięły się od gorąca
Tymczasem w Akwawicie pracownicy nie czekali na straż. Sami rozpoczęli akcję ratowniczą. Kierował nią kierownik rektyfikacji, pan Kamiński.
W ogniu stanął też domek, w którym znajdowały się dwa mieszkania zajmowane przez komisarzy akcyz i monopoli oraz ich rodziny. Wszystkim obecnym udało się bezpiecznie uciec, a nawet ocalić część mebli.
Na placu przed fabryką co chwila eksplodowały kolejne beczki. "Toczyły się po ziemi, podrzucane wybuchami i wylewały dokoła płonące jeziora. Z palących się beczek i ze zbiornika strzelały w niebo ogniste kolumny" - pisał "Kurier Poznański".
Tory od gorąca powyginały się w harmonijkę, a usypany w pryzmach przy bocznicach węgiel zamienił się w płonące góry.
Spłonęły też drewniane słupy podtrzymujące linie energetyczne, w efekcie czego zwoje przewodów runęły na ziemię i uciekającym w popłochu groziło porażenie prądem.
Ryk byków wzmagał przerażenie
W miejskiej rzeźni utworzona rok wcześniej straż zabrała się za ewakuację zwierząt. Przestraszone krowy i byki szalały w zagrodach. Tymczasem sami rzeźnicy, przy współdziałaniu strażaków, cały czas zlewali wodą hale, by ogień nie przeniósł na nie.
"Ryk przerażonych zwierząt potęgował grozę. Sytuacja była krytyczna" - opisywał Władysław Czarnecki.
Pożar zajął też tereny firmy meblarskiej E.Chrząstowskiego. Stojące wyżej budynki udało się ocalić. Nie zdołano jednak uratować części wozów firmy, które stały na działce. Jak opisywał "Dziennik Poznański", stanowiły one już tylko "płonące pochodnie".
Strażacy odurzeni oparami
Strażakom w akcji gaśniczej pomagali saperzy, którzy przekopywali ziemię, tworząc rowy, a ziemią przysypywali mniejsze zarzewia ognia. Ale i to szybko okazało się nieskuteczne - nasycona już spirytusem ziemia zamiast gasić ogień, tylko go podsycała. Stąd od pewnego momentu ziemię do gaszenia musieli przynosić z oddalonych od pożaru miejsc.
W gaszenie pożaru zaangażowano także wojsko. "Żołnierze brodzili po kostki w rozgrzanym spirytusie. (...) Na wielu z nich zajmowało się od ognia ubranie tak, że towarzysze musieli w pewnym momencie ratować kolegę przed spaleniem, aplikując mu strumień wody" - pisał "Dziennik Poznański".
Pomagali też harcerze i przypadkowi przechodnie.
Około godziny 18 pożar był opanowany. Wtedy też dotarło wsparcie w postaci zmotoryzowanej jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej z Lubonia. Strażacy ci zmienili swoich poznańskich kolegów przy podawaniu prądów wody. Po ponad dwóch godzinach akcji byli oni nie tylko wykończeni pracą w wysokiej temperaturze, ale też odurzeni oparami spirytusu.
Pożar udało się ugasić dopiero kolejnego dnia.
Mieszkańcy mieli już dość spirytusu
Akwawit oszacował straty na półtora miliona złotych, z czego tylko wartość spalonego spirytusu na milion. Firma krótko po pożarze wystąpiła do miasta z wnioskiem o pozwolenie na odbudowę spalonego zbiornika. Po protestach mieszkańców okolicy wystąpienie odrzucił Władysław Czarnecki, jednocześnie żądając, by firma przeniosła pozostałe zbiorniki poza centrum miasta. Akwawit zgodził się na przeniesienie ich do Czerwonaka. Plany przekreślił jednak wybuch II wojny światowej.
Zakładów Putiatyckiego nie udało się ocalić. Spłonęły doszczętnie. Ogień ugaszono w nich dopiero około godziny 20. Właściciel oszacował straty na półtora miliona złotych.
9 lipca w zgliszcza ponownie uderzył piorun. W dawnych garażach zakładów graficznych znajdowało się siedem osób, które Putiatycki zatrudnił do uprzątnięcia pogorzeliska. Przycinali oni gilotyną nadpalone bele papieru i rozbierali maszyny.
"W tę właśnie gromadkę ludzi uderzył grom. Jeden z robotników został siłą pioruna wyrzucony z garażu o jakie 5 metrów, dwaj inni legli jakby martwi" - pisał "Orędownik". Dwóch pracowników zostało poważnie poparzonych. W wyniku uderzenia pioruna wybuchł pożar, który strawił część pozostałego w garażu papieru.
Na terenie rzeźni spaliły się obrotnica kolejowa, rampy, wrota i część dachu.
Firma Chrząstowskiego straciła cztery wozy do węgla i wóz meblowy, spłonęła kuźnia, parkan i mały warsztat. Doliczyła się 6 tysięcy złotych strat.
Kościół św. Wojciecha przetrwał. Jedynie jego wieża została okopcona.
Jak pisały gazety, w mieście mówiło się "o dziesiątkach trupów", "żywych pochodniach" i setkach rannych. Wydarzył się jednak cud - pożar pomimo olbrzymich rozmiarów nie przyniósł ofiar w ludziach.
Poparzyły się i podtruły dymem cztery osoby. Pięć kolejnych - pracownicy zakładów Putiatyckiego - raniło się podczas przeskakiwania przez drut kolczasty. Ponadto podczas gaszenia lekko poparzyli się dwaj strażacy i podtruło dymem czterech wojskowych.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: NAC