Zaczęło się niewinnie. Burmistrz Łęczycy Krzysztof Lipiński zaraz po tym, jak powołał na prezesa Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej Jana Budzińskiego, przyszedł do jego domu. Złożył jego żonie co najmniej dziwną propozycję. Kobieta nagrała rozmowę. Materiał programu "Blisko ludzi".
Aby nie narazić się na zarzut żądania korzyści majątkowej w zamian za powierzone stanowisko, burmistrz o pieniądzach nie rozmawiał ze świeżo nominowanym prezesem, tylko z jego żoną. Teresa Budzińska rozmowę nagrała na dyktafon.
Bezzwrotna pożyczka bez gwarancji
"Każdy dba o siebie i ja też muszę dbać o siebie, pani Tereso. To jest biznes, nie? I co ja mogę zrobić?" - słychać na nagraniu. Słowa te miał wypowiedzieć właśnie Krzysztof Lipiński, burmistrz Łęczycy. - Burmistrz powiedział "Pani Tereso, potrzebuję od pani 50 tysięcy złotych" i wyszedł - opowiada Teresa Budzińska. Dodaje, że była "zaskoczona, bo jeszcze nigdy nie spotkała się z taką propozycją". - Obcy człowiek żąda ode mnie 50 tysięcy złotych i mówi, że nazwijmy to pożyczką - stwierdziła.
Jan i Teresa Budzińscy nie mają wątpliwości, że to miała być zapłata za powierzenie fotela prezesa miejskiej spółki. Prawnik Budzińskich uważa, że słowo pożyczka było w tej rozmowie tylko zasłoną dymną, która miała stworzyć pozory i ukryć prawdziwe intencje burmistrza - czyli żądania pieniędzy za załatwienie pracy. - Jeżeli mówimy o pożyczce, to o nią prosimy, a nie jej żądamy. Jeżeli mówimy o pożyczce, to określamy zasady jej spłaty i jeśli jesteśmy funkcjonariuszem publicznym, to dążymy do tego, aby ta pożyczka została sformalizowana. Tego w tej sprawie nie było - tłumaczy reprezentujący Budzińskich adwokat Maciej Kucharski. Burmistrz zaprzecza, jakoby próbował wymusić na Teresie Budzińskiej jakąkolwiek korzyść dla siebie. - Nigdy nie zażądałem żadnych pieniędzy od nikogo za cokolwiek - stanowczo zapewnia w rozmowie z reporterem "Blisko Ludzi".
Kogo śledzą śledczy
Budzińscy przekazali nagranie prokuraturze. Do dziś nie doczekali się prawomocnego zakończenia postępowania. Po wstępnym umorzeniu, odwołanie pokrzywdzonych utknęło na cztery miesiące między prokuraturą a sądem i na razie nie wiadomo, kiedy sąd je rozpatrzy. Prokuratura jednak, która jak dotąd nie dopatrzyła się niczego nagannego w postępowaniu burmistrza, ochoczo zajęła się samymi Budzińskimi. O szóstej rano do ich domu weszli policjanci w poszukiwaniu... nielegalnych rzekomo podsłuchów. Nie znaleźli nic. Postępowanie szybko umorzono, bo i trudno byłoby oskarżyć kogokolwiek za to, że w swoim prywatnym domu nagrywa gości. - Czuję się tak, jakbym to ja kogoś skrzywdziła, a nie ktoś mnie - podsumowała poranną akcję policji Teresa Budzińska, małżonka prezesa łęczyckiego PEC-u.
Szukają winnych wśród ofiar
Nagrania z dyktafonu żony prezesa miejskiej spółki trafiły do prokuratury, jednak ta nie doszukała się w całej sprawie znamion przestępstwa i sprawę umorzyła. Jak podkreślają Budzińscy, prokuratura nie przesłuchała wskazanych przez nich świadków i nie zabezpieczyła bilingów rozmów telefonicznych burmistrza z żoną prezesa. W uzasadnieniu postanowienia o umorzeniu śledztwa nie było nawet słowa o analizie treści nagrań poza tym, że były nieczytelne, choć jak ustalił reporter "Blisko Ludzi", biegły odczytał je prawie w całości, o czym świadczą stenogramy z akt sprawy.
Co zatem zaszło w domu Budzińskich podczas wizyty burmistrza? Dlaczego prokuratura nie była w stanie zrozumieć nagrania? I po co w końcu przeszukiwała dom ludzi, którzy nie dopuścili się przestępstwa? Te pytania stawiał swoim rozmówcom reporter "Blisko Ludzi" Rafał Stangreciak. Gospodarz programu Ryszard Cebula przeanalizował sprawę z zaproszonymi do studia gośćmi: byłym prokuratorem krajowym Januszem Kaczmarkiem, adwokatem Jackiem Kondrackim i byłym prezesem Transparency International Polska profesorem Antonim Kamińskim.
Autor: mart//kk / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24