Za miesiąc w Warszawie rusza proces 53-letniego Cezarego S. oskarżonego o wykorzystanie nieletniego. Mężczyzna od 20 lat pracował z dziećmi, a już po doniesieniach, że może być pedofilem, odchodząc ze swojej przedostatniej pracy dostał dyplom "z życzeniami dalszych sukcesów w pracy". Policja podejrzewa, że ofiar mężczyzny mogło być znacznie więcej i prosi o pomoc.
Sprawa Cezarego S. nie wyszłaby na jaw, gdyby nie nagłośniła jej matka jednego z uczniów gimnazjum nr 9 w Warszawie. S. bywał u nich w domu pod pretekstem zbadania, w jakich warunkach wychowuje się dziecko. Doszło do tego, że chłopiec zaczął mówić do niego "tato", a on do chłopca "synu". Pedagog pod pretekstem pomocy w nauce zabrał chłopca do swojego mieszkania.
- Syn zadzwonił do mnie, jak wracałam z pracy i powiedział, że musimy poważnie porozmawiać i że więcej tam nie pojedzie, bo nie chce mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. Jak wróciłam do domu, to rozpłakał się i powiedział, że został trzykrotnie wykorzystany seksualnie przez swojego pedagoga - mówi matka chłopca.
Chora miłość
Kiedy kobieta się o tym dowiedziała, poszła do dyrekcji szkoły. - Pani wicedyrektor była w szoku, ale powiedziała mi, żebym nie szła do prokuratury ani na policję, bo to nie będzie dobre ani dla szkoły, ani dla mojego syna - mówi matka chłopca.
Wicedyrektorka zaproponowała spotkanie z pedagogiem w domu chłopca. - Był zaskoczony tym spotkaniem i przerażony, ale przyznał się. Wtedy pani wicedyrektor popłakała się, wyznała mu miłość i sytuacja stała się obłędna. Powiedział, że każdy człowiek ma prawo do wybaczenia i poprawy, że jak ktoś raz źle coś zrobi, to później tego nie zrobi. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale mówił, że to było zrobione z wielkiej miłości - relacjonuje matka.
Dyrekcja nie wyrzuciła z pracy Cezarego S. Pracował jeszcze przez miesiąc, a potem pozwolono mu odejść. Dyrekcja wręczyła mu nawet dyplom z "życzeniami dalszych sukcesów w pracy zawodowej".
Po zwolnieniu się z gimnazjum Cezary S. znalazł pracę w domu dziecka w Konstancinie. - Zrobił dobre wrażenie. Miał solidne przygotowanie. Był pogodny, komunikatywny – mówi Wioletta Krawczyk, dyrektor domu dziecka.
Każdy wiedział, nikt nic nie robił
Była już wicedyrektor gimnazjum, gdzie wcześniej pracował S., nie chce rozmawiać na ten temat. Mówi, że to nie ona podejmowała decyzję w sprawie dalszej pracy pedagoga. Pani dyrektor również nie chce rozmawiać na ten temat. - Nie mogłam na podstawie wiadomości, które miałam powziąć decyzji o zwolnieniu. Pan S. się nie przyznał do niczego, matka chłopca do mnie nie przyszła, a taki dyplom dostaje każdy - kwituje.
Jakiś czas potem matka chłopca pojechała na policję. - Policjantka powiedziała mi, że to bardzo niebezpieczna sprawa, że to słowo dziecka przeciwko słowu pedagoga, że sprawa będzie medialna, a jeśli nie udowodnię mu winy, to on może mi założyć sprawę o pomówienie - mówi kobieta.
Była też u burmistrza warszawskiej gminy Mokotów, który dopiero po kilku miesiącach od jej interwencji zdegradował wicedyrektorkę do stanowiska zwykłej nauczycielki, a dyrektorce obniżył pensję. Rzecznik gminy Jacek Dzierżanowski pytany, dlaczego zareagowano tak późno, mówi: - Mieliśmy sprzeczne informację i czekaliśmy na rozstrzygnięcia organów, które są do tego powołane.
Bo w tym czasie sprawa trafiła do prokuratury. Śledztwo rozpoczęło się w lutym tego roku - pół roku po wykorzystaniu chłopca. W pierwszej kolejności przesłuchano jednak wicedyrektorkę i przyjaciela S., którzy go powiadomili o sprawie dając czas na ewentualne pozacieranie śladów.
S. za miesiąc stanie przed sądem. Obecnie przebywa w areszcie. Policja apeluje do jego potencjalnych ofiar o zgłaszanie się do organów ścigania.
Źródło: Superwizjer TVN
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN