2 godziny snu, a potem 63 kilometry przez lasy. Biegnę, chociaż ledwo trzymam się na nogach, a mapę widzę jak przez mgłę.
Biegnę, ale w pionie trzymają mnie już ostatki sił. Potykam się o własne nogi, ledwo udaje mi się trzymać otwarte oczy. Patrzę na mapę, a to nawet jeszcze nie połowa drogi... jeeeeju!
Noc przed
Spać kładziemy się po pierwszej. - Jest dobrze, wstać musimy o 5:30, cztery godziny prześpimy - mówię. To dla mnie niezbędne minimum. Dobrze zasypia się w ciepłym śpiworku na korytarzu bazy Harpagana, czyli największych w Polsce zawodów na orientację. Nagle jednak budzą mnie głośne kroki, do tej pory śpiący pies Łysek podrywa się do obrony naszego legowiska. Uciszam. Znów chwila snu i z drzemki wyrywają mnie krzyki - to młodzi wolontariusze dokazują w środku nocy na parterze szkoły. Echo niesie się po korytarzu. Pies znów się budzi i warczy. Zasypiam ze smyczą w ręku, gotowa do trzymania Łyska na krótko przy sobie. Po chwili korytarz zaczynają przemierzać ludzie z trasy 100 km, którzy w połowie zawodów wracają do bazy na przepak. Głośno rozmawiają i tupią. "Śpij, śpij, bo nie będziesz mieć siły!" - mówię sobie i... nie mogę. O 5 wstaję i rozpoczynam przygotowania. Jest dużo za wcześnie, ale przynajmniej zdążę z zapisem, śniadaniem i dokładnym zapakowaniem się do startu.
Początek po omacku i nagłe przebudzenie.
Ruszamy dość szybko, bo nie musimy wybierać wariantów pokonania trasy, czyli decydować, które punkty podbić najpierw, a które na końcu. Na Harpaganie tradycyjnie punkty należy odszukiwać w kolejności narzuconej z góry. Jedyne, nad czym debatujemy, to trasa z jednego punktu na następny. Te "małe" warianty wychodzą nam całkiem nieźle.
Mimo niezłych wyborów ścieżek, trochę się z początku z Marcinem, Anią i Łyskiem gubimy. Powód? Najprostszy. Jesteśmy potwornie zmęczeni. Ja przez ostatnie dni miałam bardzo mało snu, a ostatnia noc tylko pogorszyła sprawę. Zamykają mi się oczy, ledwo widzę mapę. Ale jakoś napieram. Niestety, przynajmniej dwa niewielkie błędy sprawiają, że mocno tracimy do zwycięzców.
Stratę pozwala nam chwilowo wyrównać niezły wariant przy czwartym z 10 punktów. Decydujemy się - w odróżnieniu od pozostałych uczestników - na trasę przez las wzdłuż jeziora (inni wolą prostszą, ale dłuższą głównymi drogami). Przy punkcie okazuje się, że przed nami było tam tylko 14 osób! W sumie na tej trasie staruje ponad 200 zawodników, także jest naprawdę nieźle. To dodaje mi sił.
Zanikająca przecinka i problemy z kolanem
By dotrzeć na kolejny punkt, wybieramy tym razem dłuższą, ale prostszą trasę. Przy naszym zmęczeniu to jedyna rozsądna decyzja: nie musimy kluczyć w lesie, wybierać spośród wielu potencjalnych przecinek. Po prostu lecimy przed siebie głównymi drogami, skręcamy w odpowiednim miejscu w las, prosto, prosto, prosto i... klops. Okazuje się, że przecinka leśna, którą akurat przedzieraliśmy się przez las, nagle zanika i jakoś nie możemy trafić do celu.
Rozdzielamy się i to tak skutecznie, że po chwili nie nawet już nie słyszymy wzajemnego nawoływania! Jest niebezpieczeństwo, że dalszą drogę pokonywać będziemy już oddzielnie. Na szczęście Marcin, który odbił gdzieś w krzaki, w porę wraca do nas, ogarniamy się i cofamy do miejsca, które dobrze identyfikujemy na mapie. Tu nagle... pojawia się droga, której szukamy! Tracimy pół godziny, ale na punkt trafiamy. Niestety, okazuje się, że inni nie mieli aż takich problemów, dlatego spadamy nieco w klasyfikacji.
Tu też druga zła wiadomość - na dobre odłącza się od nas Ania. Przez problemy z kolanem postanawia dalej już nie biec, tylko pokonać trasę spacerem. My ruszamy przodem.
"Trzeba było trzymać się psa"
Od tej chwili w zasadzie lecimy już prostymi drogami przed siebie, nie mamy problemów z mapą, a nasze punkty znajdujemy bez problemu. Dopada nas jednak coraz bardziej zmęczenie. Znów potykam się o własne nogi, znów zamykają mi się oczy. Teraz jednak jest już z górki, bo do mety coraz bliżej.
Ogarniamy punkty na przecięciu ścieżek, potem nad jeziorem i na starej autostradzie "Berlince". Z marazmu na chwilę wyrywają mnie koledzy, którzy - mijając nas na trasie - przez chwilę zagadują. Wymieniamy się opiniami na temat biegania z psami, ale zaraz potem chłopaki zostawiają nas z tyłu. Szybko odnajdujemy punkt, a gdy już zaczynamy się od niego oddalać... z krzaków - dopiero goniąc w jego stronę - wyłaniają się moi rozmówcy sprzed 20 minut! - Mówiłem, że trzeba było trzymać się psa - żartuje jeden z nich i szybko nadrabiają błąd.
Prawdziwa zwyciężczyni
Bez problemu znajdujemy także ostatni na trasie punkcik, z którym problemy ma wiele osób - numer 10, na skrzyżowaniu przecinki leśnej i drogi. Tym razem nie mam już siły gnać do mety, jak zwykle. Biegnę, potem trochę idę, potem znów biegnę... w końcu tory, skręt w lewo, prawo, lewo i jest! Meta wyłania się w odległości 50 metrów. Dopiero tu przyspieszam. Ostatnie piiiip i wreszcie nie trzeba już się spieszyć. Jeszcze lepsze jest to, że już niedługo będzie można położyć się spać. Okazuje się, że jestem trzecia z dziewczyn, Marcin natomiast zajmuje 21 pozycję. Jak na 230 uczestników to naprawdę nieźle!
Godzinę po nas na metę dociera Ania. Jest czwartą kobietą, ale tak naprawdę to ona wygrywa te zawody. W połowie trasy, gdy zaczęło mocno boleć ją kolano, nawet nie chciała myśleć o zejściu z trasy. Zacisnęła zęby i punkt po punkcie zdobyła wszystkie. I to z takim wynikiem! Wielki szacun, Ania!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)