Historie polskich rodzin, które przekonały się w praktyce jak o dobro dziecka dba Barnevernet. Jakie wydarzenia lub zachowania sprawiły, że zainteresował się nimi urząd do spraw dzieci? Katarzyna Lazzeri rozmawiała z ludźmi, których Barnevernet wziął pod lupę i, którzy z tego powodu z Norwegii uciekli. Materiał magazynu "Czarno na białym".
Szczęśliwa rodzina, krajobraz jak z bajki i malowniczy domek nad fiordem nieopodal Oslo. To właśnie tutaj Barbara i Łukasz z ośmiorgiem dzieci przez 13 lat spełniali swój norweski sen. On pracował jako szklarz, ona zajmowała się domem. Do czasu.
- Spakowaliśmy cztery walizki, poprosiliśmy dwóch przyjaciół, żeby odwieźli nas na lotnisko. Baliśmy się po prostu, że możemy być mimo wszystko obserwowani – relacjonuje Łukasz Iwański.
Czego się obawiał? - Po prostu zabrania dzieci - mówi.
- Jak wsiedliśmy do samolotu i wystartowaliśmy, chwyciliśmy się z żoną za ręce. Spojrzeliśmy na najstarszego syna Wiktora. Powiedziałem wtedy "no, już teraz nikt nie zawróci samolotu" – opowiada.
Spakować 13 lat swojego życia w jeden dzień
- Było bardzo trudno, stanęłam nad tymi czterema walizkami i zastanawiałam się co będzie najpotrzebniejsze – wspomina Barbara Iwańska. - Podeszłam do tego chyba zadaniowo. Nie pamiętam, żebym wtedy się rozklejała w jakiś sposób, tak jak teraz kiedy o tym opowiadam już z perspektywy czasu - dodaje.
Od tamtej pory minął już blisko rok.
Nieco ponad miesiąc przed dniem, w którym spakowali 13 lat życia do czterech walizek, ich 3-letni syn Julian doznał kontuzji ręki. Państwo Iwańscy pojechali z nim do szpitala. To wtedy wszystko się zaczęło.
- Zostaliśmy przyjęci przez obsługę szpitala, pielęgniarkę, która nie badając dziecka stwierdziła, że mamy wziąć paracetamol z szuflady od niej i udać się po prostu do domu. Na drugi dzień mieliśmy pojechać do lekarza pierwszego kontaktu – opowiada ojciec. - Stanowczo powiedziałem, że widzę, że z dzieckiem jest coś nie tak i że po prostu mam prawo do tego, żeby lekarz nas zbadał – kontynuuje.
Jak mówi, jego zachowanie nie spodobało się pielęgniarce. - Po jakimś czasie przyszła druga pani pielęgniarka, przeprosiła za zaistniałą sytuację, umówiła nas na wizytę lekarską, a pani doktor nastawiła rękę Julianowi – dodaje.
Norweska pielęgniarka złożyła donos. Jej zdaniem mężczyzna miał zachowywać się w sposób agresywny, przez co mógł stanowić zagrożenie zarówno dla niej, jak i swojej rodziny.
"Ojciec zachowywał się bardzo emocjonalnie, prosiłam by opuścił pomieszczenie, bo czułam się zagrożona. Dziecko też było przestraszone i kiedy ojciec do niego podchodził, płakało jeszcze bardziej" – pisała w raporcie do urzędu Barnevernet.
- To nie było przez mojego tatę i to było bardzo niesprawiedliwe – twierdzi 13-letni Dawid, a Barbara Iwańska dodaje, że tego dnia rozpoczął się horror rodziny.
Niespełna jedna kartka kłamstw
"Matka zachowywała się biernie i apatycznie, siedziała cicho i nie odpowiadała na pytania" – kontynuowała w raporcie norweska pielęgniarka.
- Mąż rozmawiał z tą panią, a ja zajmowałam się dzieckiem, które widziało obcą panią w białym fartuchu, która chciała oglądać bolącą go rękę - komentuje pani Barbara. - Chyba wywnioskowała, że nie mam nic do powiedzenia, bo zajmowałam się płaczącym Julianem – dodaje.
Raport pracownicy szpitala zajął niecałą kartkę kancelaryjną. - Niespełna jedna kartka całkowitych kłamstw i osoba prywatna wysyłając ten donos może popsuć życie normalnie prosperującej rodzinie – twierdzi Łukasz.
Sprawą zajął się norweski urząd do spraw dzieci – Barnevernet. Pracownicy tej instytucji bez wiedzy rodziny zaczęli przyglądać się dokumentom w szkołach, szpitalach i w miejscu pracy.
- O tym, że Barnevernet interesuje się naszą rodziną, dowiedziałem się miesiąc i pięć dni po wizycie w szpitalu – kontynuuje ojciec. - Czyli przez miesiąc mieli czas na wszelakie kroki bez naszej wiedzy – twierdzi i dodaje, że koszmar każdego człowieka, którym interesuje się Barnevernet, zaczyna się w momencie, gdy ten nawet o tym nie wie.
Urzędnicy Barnevernet bez wiedzy rodziców przesłuchali najstarsze dzieci państwa Iwańskich.
- Syn podszedł ze spuszczoną głową i powiedział, że nie odpowiedział na żadne pytanie. Widocznie był w takim stresie, że nawet nie potrafił powtórzyć dokładnie. Mówił, że siedział, płakał, nie miał się w co wytrzeć, a pani zadawaa mu pytania – opowiada Barbara.
O co pytane były dzieci? – Były to pytania czy tata bije, czy tata pije i inne tego typu. Bardzo się stresowałem – przyznaje 13-letni Dawid.
Najstarszy, 16-letni Wiktor dodaje, że były to pytania naprowadzające - Padały głównie w stronę naszego taty, który przedstawiony był jak tyran rodzinny, co jest w ogóle nieprawdą – opowiada.
Jak mówi Barbara Iwańska, sytuacja była dla niej jak zły sen.
- Kto by mógł nas o cokolwiek oskarżać, skoro jesteśmy normalną rodziną? Wydaje mi się, że nic gorszego nie mogło nas spotkać, jak oskarżanie o coś, co tak naprawdę nie istnieje - komentuje, a jej mąż przypuszcza, że skoro doszło do przesłuchania, urzędnicy drążyliby tak długo aż osiągnęliby cel, czyli odebranie dzieci.
Konsul doradza ucieczkę
Po konsultacji z polskim konsulem Sławomirem Kowalskim, rodzice zadecydowali o wyjeździe do Polski.
- Pan Sławek powiedział, że to nie będzie raczej tak, że zostanie nam zabrane jedno dziecko. Jeśli już, to cała ósemka – przyznaje Barbara. – Stwierdziliśmy, że mamy zbyt wiele do stracenia, że gdy zostanie nam zabrane choćby jedno dziecko, to nas już nie ma – mówi.
Kilka tygodni po ucieczce państwo Iwańscy otrzymali protokół, w którym urząd Barnevernet poinformował, że sprawa została zakończona bez wyciągania konsekwencji wobec rodziny.
"Żadne ze świadectw przekazanych przez dzieci oraz informacji zebranych przez Barnevernet nie dają podstaw do przypuszczenia, że ojciec ma problemy z wybuchami złości i gniewu" – podano.
Jednak nazwisko Iwańskich przez kolejnych 10 lat będzie widniało w specjalnym rejestrze, przez co prawdopodobieństwo odebrania dzieci będzie znacznie większe.
- To jest wyrwanie naszych dzieci z normalnego życia, z dnia na dzień. Były one przesłuchiwane bodajże we wtorek, a w piątek późnym wieczorem wyjeżdżaliśmy. Konsul powiedział, żeby jak najmniejsze grono o tym wiedziało – opowiada Barbara.
Najstarszy syn państwa Iwańskich 16-letni Wiktor przyznaje, że nagły wyjazd był dla niego bardzo bolesny. - Nie mogłem się nawet pożegnać z moimi znajomymi. Patrzyłem na wszystkich, którzy wychodzą ze szkoły i wtedy sobie myślałem, że rzeczywiście już ich nie zobaczę przez bardzo długi czas – wspomina.
Rodzina Iwańskich do Norwegii już nie wróci. Pan Łukasz w rodzinnej Bydgoszczy pracuje jako szklarz, a jego żona opiekuje się dziećmi. Z pomocą rodziny próbują ułożyć swoje życie na nowo.
Opowieść o strachu
Rok 2011. Tuż po ślubie Iza i Marek decydują się wyjechać do Norwegii. Iza – magister politologii jest wtedy w trakcie pisania doktoratu. Po trzech latach kupują tam dom, a chwilę później na świat przychodzi ich długo wyczekiwane dziecko. Sielanka nie trwa jednak długo. Kiedy w pełni strachu w pośpiechu opuszczają Norwegię, chłopiec ma dwa i pół roku.
- Decyzja o powrocie pojawiła się nagle. W 30 minut wyszliśmy z domu. Zabukowaliśmy samolot ze Szwecji, chyba też ze względu na bezpieczeństwo – opowiada kobieta.
Historia pani Izy to opowieść o strachu, który powoduje, że w 30 minut porzuca się siedem lat dotychczasowego życia. Z powodu doświadczeń swojej rodziny, pani Iza chce pozostać anonimowa. Historia zaczęła się u dentysty.
- Zobaczyliśmy u syna jakiś nalot na zębach i postanowiliśmy iść do dentysty – wspomina kobieta. - Rozmawialiśmy o tym nawet z norweską sąsiadką. Powiedziała coś takiego śmiesznego: "Wiesz, jak dziecko poniżej trzeciego roku życia ma próchnicę, to może lepiej nie idź, bo mogą być z tego kłopoty" - opowiada.
Pierwsze obawy
To właśnie wtedy pani Iza zaczęła czytać w internecie na temat Barnevernet. Wtedy też pojawiły się pierwsze obawy.
- Zawsze gdzieś tam w głowie z tyłu jest taka lampka, że znając milion historii, dobrych i złych z Barnevernet, sprawdza się takie informacje – mówi. - Zaczęłam trochę buszować po norweskich forach i były tam informacje, że jak pójdziesz z małym dzieckiem do dentysty, to Barnevernet może zapukać do twoich drzwi - dodaje.
Po długich konsultacjach z mężem zdecydowali się pojechać do lekarza. - Dostaliśmy termin na następny dzień – podaje.
Czekając na swoją kolej u stomatologa, mąż pani Izy zobaczył uważnie przyglądającą się im kobietę, której - jak twierdzi - miał wypaść identyfikator z logo Barnevernet.
– Kiedy oni oglądali zęby synowi, mąż cały czas mówił o tej kobiecie, cały czas mi powtarzał, żebyśmy już poszli, że jej wypadł jakiś identyfikator. Bardzo był zdenerwowany całą sytuacją – wspomina Iza.
Od tej wizyty do decyzji o opuszczeniu Norwegii minęły zaledwie cztery dni. Trzy dni wcześniej, dzień po wizycie u dentysty, kiedy rodzice odbierali syna z przedszkola, ojciec zauważył kolejną sytuację, która nasiliła rosnący w nich strach.
- Mój mąż wszedł do przedszkola, widziałam, że był zdenerwowany, kazał nam się zbierać i szybko wychodzić – relacjonuje kobieta. - Wsiedliśmy do auta i mnie spytał, czy widziałam jaki samochód stoi pod przedszkolem. Odpowiedziałam, że nie. Był to ten sam samochód, którym ta kobieta odjechała spod dentysty – wyjaśnia.
Strach przed odebraniem dziecka
Rodzice Patryka nie mieli wątpliwości, że są obserwowani przez urzędniczkę Barnevernet. Następnego dnia przedszkolanka, z którą pani Iza zawsze miała świetny kontakt, nagle zmieniła swoje nastawienie.
- To był chyba pierwszy taki moment, kiedy ja coś pomyślałam. Pamiętam, że w tych historiach wszystkie te mamy, które miały już odebrane dzieci, opowiadały, że pojawił się moment, kiedy w przedszkolu przestano z nimi rozmawiać – opowiada pani Iza. - Wiedzieliśmy już, że coś się dzieje. Kilkakrotnie później samochód pojawia się u nas na ulicy i zatrzymuje się w okolicy naszego domu. Mieszkaliśmy w ślepej uliczce pod lasem, więc nie jest to przypadek – stwierdza.
Strach przed odebraniem dziecka był na tyle duży, że wystarczył by jednego dnia przekreślić siedem lat życia w Norwegii.
- Z jednej strony był strach, a z drugiej pytanie czy my dobrze robimy, czy nie jest tak, że popadliśmy w jakąś panikę – komentuje kobieta.
Jak dodaje, kilka pierwszych miesięcy zajęło rodzinie pogodzenie się z nową sytuacją. - Straciliśmy wszystko – dom, życie, znajomych, pracę, wszystko – wylicza.
- To jest tak absurdalna historia, że dopóki się jej nie przeżyje, to właściwie trudno jest w to uwierzyć – podsumowuje.
TVN24 skontaktowało się z Barnevernet, aby potwierdzić czy faktycznie była wszczęta procedura i czy pani Iza i jej mąż mieli się czego obawiać. Odpowiedź była bardzo lakoniczna.
"Zgodnie z norweskim prawem nie mam zamiaru komentować, potwierdzać ani zaprzeczać tej sprawie. Mam nadzieję, że zrozumiecie" – odpisała Anne Solbjørg z norweskiego urzędu zajmującego się ochroną dzieci.
ZOBACZ CAŁY REPORTAŻ "CZARNO NA BIAŁYM":
Autor: AP / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24