Z ciekawością czytam o perypetiach Borisa Johnsona, bo dają do myślenia i jest co porównywać. Schyłek Johnsona narzuca porównania z obecną sytuacją Jarosława Kaczyńskiego. Z tym, że Johnson chyba pogodził się z utratą premierostwa, ale nie rezygnuje z przewodzenia partii, a prezes ciągle się nie daje i jest - jak się to mówi - na topie. Prezes dalej jest najważniejszy, jeździ po Polsce i zagaduje kłopoty, w które sam się wpakował. Szczuje, tumani i obiecuje.
W tygodniku "The Economist" przeczytałem wstępniak o schyłku Johnsona, a na okładce było zdjęcie byłego premiera w śmiesznej uprzęży, dyndającego na linie. Wielki tytuł krzyczy: "Upadek błazna". Po angielsku: "Clownfall".
Całe szczęście, że w naszym, kraju nikt by sobie na takie świętokradztwo nie pozwolił. Tymczasem pozbawiony hamulców brytyjski autor wstępniaka sugeruje, że "niemal do samego końca Johnson kurczowo trzymał się władzy, twierdząc, że jego mandat pochodzi wprost od narodu". I to nie koniec skandalicznych insynuacji: "Johnson demonstrował z premedytacją lekceważenie interesów swojej partii i narodu". Niestety - i tu analogie się kończą - takie nieodpowiedzialne domysły - u nas na szczęście nie do pomyślenia - pojawiły się także wśród partyjnych kolegów Johnsona, którzy się go pozbyli.
Kłopoty Johnsona świat obserwuje z zaciekawieniem i mam wrażenie, z trudem ukrywa rozbawienie. Kłopoty PiS-u i manewry prezesa Kaczyńskiego nie budzą takiego zainteresowania, mimo że Polska, jak wzmiankują raz po raz najważniejsze osoby w naszym kraju, odrzuciła kompleksy mikro-maniaków i śmiało zajęła należne jej miejsce w centrum światowej sceny politycznej.
Osobiście dostrzegam jednak warte odnotowania podobieństwa, a też i różnice. Różnica główna polega na tym, że Johnsonowi odmówili posłuszeństwa jego partyjni koledzy. Wprawdzie, żeby ruszyła lawina, potrzebny był najpierw bunt najbliższych współpracowników Johnsona, czyli członków rządu. Dopiero za tym buntem poszła większość konserwatywna w parlamencie.
Odejście Johnsona pod tym względem przypomina kryzysy na szczytach władzy w PRL-u. Pamiętam, i czasem nawet – wstyd się przyznać - z rozrzewnieniem wspominam, upadek Gomułki w grudniu 1970 roku i Gierka latem roku 1980. Jednego i drugiego zmiotły kłopoty gospodarcze. W obu przypadkach koledzy, do pewnego momentu lojalni, uznali, że szef nie daje sobie rady, odkleił się od rzeczywistości i się go pozbyli. Upadek Gierka z całą partyjną szczerością ukazało monumentalne dzieło filmowe "Gierek" zrealizowane dzięki hojności anonimowych filantropów. W dziele tym przeciw cieszącemu się do dziś zasłużoną popularnością pierwszemu sekretarzowi PZPR spiskują te same siły, które współcześnie lokują się w ścisłej czołówce przeciwników "dobrej zmiany". Te siły to: zachodni bankierzy, Leszek Balcerowicz i - przefarbowani w Brukseli na dobroczyńców - rewanżyści zachodnio-niemieccy.
Obecna sytuacja polityczna w Polsce pozwala na takie śmiałe porównania: rządząca partia nie potrafi opanować inflacji, którą w znacznej mierze sama spowodowała.
Premier Morawiecki zapewnia, że przyczyny gospodarczego nieszczęścia są zewnętrzne: wojna Rosji przeciw Ukrainie, drogie surowce energetyczne. Tak samo tłumaczyła galopadę cen władza ludowa. Marcin Zaremba, w artykule "Jak z Polaka zrobić dziada" ("Polityka" nr 29 ) przypomina, że już w roku 1974, czyli dwa lata przed Radomiem i sześć lat przed Sierpniem, władza ludowa napomknienia o drożyźnie odrzucała, zwracając słusznie uwagę, że "na Zachodzie też drożeje". Czyli nic nowego. Sytuacja polityczna w kraju wydaje się bliźniaczo podobna do panującej w PRL w okresach poprzedzających przewroty pałacowe. Prezes jako człowiek oczytany i niemłody też zapewne coś takiego czuje przez skórę. Dlatego jeździ i przemawia.
Przed nadmiernym optymizmem wszelako przestrzegam. To prawda: w powietrzu wisi przesilenie. To prawda: w dawnych czasach przesilenia przynosiły w rezultacie poluzowanie obroży. Przestrzegam jednak optymistów: ostateczną klęskę realnego socjalizmu poprzedziła podjęta przez Jaruzelskiego rozpaczliwa próba jego obrony. W grudniu 1981 roku wprowadził stan wojenny. Dopiero kiedy zrozumiał, a na zrozumienie potrzebował kilku ładnych lat i do władzy doszedł w ZSRR Gorbaczow, Jaruzelski zdecydował się na kontrolowany demontaż systemu. I co ważniejsze, cały proces troskliwie nadzorowali Amerykanie znajdujący się wówczas u szczytu potęgi.
Historia może się jednak nie powtórzyć. I to, jak się wydaje, może uratować Jarosława Kaczyńskiego od losu Borisa Johnsona.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24