|

"Możecie sobie mówić, co chcecie, na temat arcybiskupa Dzięgi, my i tak zrobimy swoje"

Arcybiskup Andrzej Dzięga
Arcybiskup Andrzej Dzięga
Źródło: TVN24

- Nagrodzenie arcybiskupa Dzięgi w takim momencie jest przede wszystkim kolejnym policzkiem dla osób pokrzywdzonych. Policzek wymierzają sprawcy tych przestępstw, ale też ci, którzy ich osłaniali i ukrywali. Do tych ostatnich zalicza się arcybiskup Dzięga - mówi Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny kwartalnika "Więź".

Artykuł dostępny w subskrypcji

Wyróżnienia przyznawane przez działające przy uczelniach stowarzyszenia nie budzą zwykle dużych emocji. Inaczej jest w przypadku nagrody przyznanej przez Stowarzyszenie Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Nagroda za "szerzenie zasad katolickich" trafiła w ręce arcybiskupa Andrzeja Dzięgi. Trafiła w momencie, gdy wobec biskupa prowadzone jest kościelne dochodzenie w sprawie możliwych zaniedbań hierarchy, który nie reagował właściwie na przypadki molestowania seksualnego osoby niepełnoletniej przez duchownego.

Nagroda przyznana została przez KUL-owskie stowarzyszenie, w KUL-owskich murach i z KUL-owską dewizą w tle. Wzbudziła oburzenie w środowiskach uniwersyteckich i katolickich. Pojawili się proboszczowie, którzy zadeklarowali, że już nie będą prowadzić tradycyjnych zbiórek na KUL. Z kolei Tomasz Terlikowski napisał: "Nagroda dla abp Dzięgi to dowód, że wiedza o ochronie nieletnich w Kościele i świadomość, jak powinno się podchodzić do biskupów broniących sprawców, jeszcze się do Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa KUL nie przebiła. Albo, że mają oni prawa małoletnich w ...".

Maciej Kluczka o próbę wyjaśnienia tej sytuacji poprosił Zbigniewa Nosowskiego, redaktora naczelnego "Więzi", który przez ostatnie miesiące prowadził śledztwa w sprawie przestępstw seksualnych popełnianych przez duchownych, tropił też tych, którzy próbowali je tuszować.

Maciej Kluczka: Wobec arcybiskupa Dzięgi prowadzone jest postępowanie kościelne dotyczące zaniedbań z okresu, gdy był on biskupem sandomierskim. Dodatkowo ciągle nie znamy wyroku drugiej instancji kościelnego postępowania w sprawie zmarłego księdza Andrzej Dymera, którego przełożonym był arcybiskup Dzięga. Mimo tego Katolicki Uniwersytet Lubelski postanowił wręczyć arcybiskupowi nagrodę za szerzenie wartości chrześcijańskich. Jak to możliwe?

Zbigniew Nosowski: Na pytanie "Dlaczego?" można i trzeba odpowiedzieć na różnych płaszczyznach. Pragmatycznie - dlatego, że ktoś postanowił nagrodzić arcybiskupa Dzięgę i ten ktoś nie został przez nikogo upomniany. Czyli nikt, kto ma prawo do takiej skutecznej interwencji - myślę o rektorze uczelni i o arcybiskupie lubelskim - nie uznał, że powinien ją w tej sprawie podjąć. Obaj zasłaniają się autonomią stowarzyszenia, które przyznaje nagrodę [Stowarzyszenie Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa KUL - red.], co oczywiście jest prawdą, ale tylko częścią prawdy. Każde stowarzyszenie może dać jakąkolwiek nagrodę komukolwiek zechce. Ale jeśli prezesem tego stowarzyszenia jest urzędujący prorektor KUL, jeśli rzecz odbywa się w auli głównej KUL, która była świadkiem wielu wspaniałych przedsięwzięć, jeśli w sentencji do uzasadnienia nagrody widzimy dewizę KUL - "Deo et Patriae" ("Bogu i Ojczyźnie") - to znaczy, że nagroda jest naprawdę dużo głębiej związana z uczelnią, niż niektórzy chcieliby to przedstawiać.

Nagroda została wręczona w Lublinie, czyli w mieście, gdzie - jak dowiedziała się "Więź" - właśnie dobiega końca kościelne dochodzenie w sprawie zaniedbań arcybiskupa Andrzeja Dzięgi. Sprawa trafi teraz do Watykanu.

Nagrodzenie arcybiskupa Dzięgi w takim momencie jest przede wszystkim kolejnym policzkiem dla osób pokrzywdzonych. Policzek wymierzają sprawcy tych przestępstw, ale też ci, którzy ich osłaniali i ukrywali. Do tych ostatnich zalicza się arcybiskup Dzięga. Czynił tak, wedle mojej wiedzy, i w Sandomierzu, i w Szczecinie. Nad księdzem Dymerem przez 12 lat roztaczał parasol ochronny, a nie spotkał się przez ten czas z osobami, które zgłaszały swoją krzywdę z jego rąk. Po raz pierwszy arcybiskup Dzięga spotkał się z osobą pokrzywdzoną przez księdza Andrzeja Dymera 10 lutego 2021 roku, czyli dzień przed odwołaniem Dymera z funkcji i kilka dni przed jego śmiercią [ksiądz Dymer to szczeciński duchowny oskarżany przez wychowanków o wykorzystywanie seksualne, wyniku prowadzonego w tej sprawie dochodzenia kościelnego do tej pory nie znamy - red.]. Ubolewał w czasie tej rozmowy, że nie miał wcześniej możliwości spotkania się z żadną osobą pokrzywdzoną przez księdza Dymera, bo wtedy inaczej patrzyłby na całą sprawę. Jednak nadal nie zainteresował się tą sprawą. Od tego momentu upłynęły już trzy miesiące i wciąż, jak przez poprzednie lata urzędowania w Szczecinie, arcybiskup Dzięga nie spotkał się nawet z ojcem Tarsycjuszem Krasuckim, franciszkaninem, który jako nastolatek był wykorzystywany przez księdza Dymera w Ognisku Świętego Brata Alberta w Szczecinie. Nigdy biskup szczeciński nie zaszczycił go chociażby chwilą rozmowy…

Arcybiskup Andrzej Dzięga nie interweniował też w sprawie procesu cywilnego o zniesławienie, który oskarżony o molestowanie ksiądz Dymer wytoczył ojcu Tarsycjuszowi. Podkreślał on później, że dla niego był to kolejny bolesny cios ze strony jego oprawcy, ale też i samej kurii szczecińsko-kamieńskiej.

"To jest naplucie w twarz ofiarom pedofilii w Kościele"
Źródło: "Fakty" TVN

Wtedy doszło do koszmarnego odwrócenia biegunów dobra i zła: zakonnik molestowany przed laty przez księdza Dymera został oskarżony przez sprawcę o zniesławienie. Opisywałem to szczegółowo w reportażach z cyklu "Przeczekamy i prosimy o przeczekanie". W tej całej sprawie jest wiele bardzo smutnych wątków. Podczas nagradzania metropolity szczecińskiego zasmucił mnie bardzo przebieg tej ceremonii, podczas której wychwalano zasługi arcybiskupa dla szerzenia zasad etyki katolickiej, udając, że nie istnieją kontrowersje i poważne zarzuty.

Laudację na cześć arcybiskupa Dzięgi wygłaszał Jan Łopuszański - znany polityk narodowo-katolicki, który przeszedł przez wiele partii i ze wszystkich prędzej czy później musiał odejść. Ten człowiek o radykalnych poglądach słusznie został przez polską klasę polityczną wypchnięty na margines. Nikt mu nie zabrania istnieć, posiadać poglądów i ich głosić. Oceniam je jako bardzo szkodliwe, natomiast on ma prawo je głosić. Jednak cała klasa polityczna - wobec której mam tak wiele pretensji - potrafiła tak się zorganizować, że ludzie pokroju Jana Łopuszańskiego są zmarginalizowani w życiu politycznym.

Uroczystość na KUL dobitnie pokazała natomiast, że odpowiednicy Jana Łopuszańskiego w życiu kościelnym znajdują się w mainstreamie i to nikomu nie przeszkadza. Mają oni wręcz pozycję tak wysoką i silną, że mogą się nawzajem nagradzać, honorować, tak jak czyni to ksiądz profesor Mirosław Sitarz, obecny prorektor KUL. I to mimo braku zaangażowania i obecności - co można było odczytywać jako cichy sprzeciw - arcybiskupa Stanisława Budzika, metropolity lubelskiego, i rektora KUL księdza profesora Mirosława Kalinowskiego. Obecność rektora KUL była zresztą zapowiedziana, miał otwierać całą tę ceremonię.

Dlaczego nie było rektora?

Nie było w tej sprawie oficjalnego wyjaśnienia. W rozmowie ze mną ["Nieudany wywiad z rektorem KUL" opublikowany na wiez.pl - red.] stwierdził, że nazwisko rektora jest obecne na plakatach wielu wydarzeń, jakie mają miejsce na terenie uniwersytetu i że w wielu przypadkach jest zapowiadany, a jednak nie przychodzi na spotkanie. Nie było też biskupa diecezjalnego. W normalnej sytuacji, jeśli biskup innej diecezji jest nagradzany na terenie danej diecezji, to miejscowy biskup w takiej uroczystości uczestniczy. Tym bardziej w sytuacji, gdy nagroda nosi imię jego wielkiego poprzednika [kard. Wyszyński był biskupem lubelskim w latach 1946-1948 - red.]. Arcybiskup Stanisław Budzik jednak nie mógł wziąć udziału w tej ceremonii, ponieważ prowadzi na zlecenie Watykanu kościelne dochodzenie w sprawie zaniedbań arcybiskupa Dzięgi z czasów, gdy był on biskupem Sandomierza. To dochodzenie - o czym informowaliśmy kilkanaście dni temu - jest już na ukończeniu.

Doszło więc do sytuacji, kiedy to w jednym mieście i w tym samym czasie wobec tej samej osoby prowadzone jest kościelne dochodzenie i ta sama osoba jest nagradzana na kościelnej wyższej uczelni.

Arcybiskup Budzik nie mógł więc w takiej sytuacji uczestniczyć i honorować człowieka podejrzanego o tak poważne zaniedbania. Oczywiście nie ma wyroku, jest domniemanie niewinności i w świetle prawa kanonicznego i prawa państwowego arcybiskup Dzięga jest niewinny. Natomiast sporo wiadomo, więc pogląd w tej sprawie i ocenę jego działalności posiadać już można. Ja sobie ten pogląd wyrabiam od wielu miesięcy, ustalając fakty dotyczące jego postawy w różnych trudnych sytuacjach. Te fakty wskazują, moim zdaniem, że arcybiskup Andrzej Dzięga powinien zostać za swoją postawę odwołany ze stanowiska. Jak mówi dokument kościelny, list apostolski motu proprio "Come una madre amorevole" [dokument papieża Franciszka z 2016 roku dotyczący ochrony osób narażonych na wykorzystanie - red.], do usunięcia biskupa ze stanowiska wystarczy jego "poważny brak sumienności" w sprawach dotyczących wykorzystywania seksualnego osób małoletnich. W przypadku postawy arcybiskupa Andrzeja Dzięgi "brak sumienności" to określenie najdelikatniejsze, jakiego można użyć.

Prorektor KUL-u ksiądz profesor Mirosław Sitarz był obrońcą księdza Dymera w karnym procesie kanonicznym. Czy wręczenie tej nagrody ksiądz Sitarz mógł traktować jako próbę ratowania wizerunku arcybiskupa Dzięgi, który przez lata, znając zarzuty wobec księdza Dymera, nic nie zrobił? Dopiero po śledztwie OKO.press i "Więzi" arcybiskup Dzięga odwołał księdza Andrzeja Dymera z funkcji dyrektora Instytutu Medycznego w Szczecinie.

Nagroda, którą przyznał jako prezes Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa KUL, nie wpłynie na wynik dochodzenia kościelnego, które toczy się wobec arcybiskupa Dzięgi. Prorektor KUL na pewno nie jest aż tak naiwny. Natomiast przez wręczenie nagrody daje sygnał, że "ja mogę to zrobić", "nam wolno", "możecie sobie mówić, co chcecie, na temat arcybiskupa Dzięgi, natomiast my i tak zrobimy swoje, bo uważamy go za osobę atakowaną, poniewieraną". Oto więc biskup, który przez 12 lat ochraniał księdza Dymera, został nagrodzony przez stowarzyszenie, którym kieruje obrońca oskarżonego, młodszy kolega nagradzanego. Ksiądz Sitarz bronił księdza Dymera - oczywiście to szlachetne bronić człowieka, każdy ma prawo do obrony. Natomiast był to proces skandaliczny, zwłaszcza pod względem długości jego trwania.

Czy powiedzenie, że KUL przyznał nagrodę, nie jest uproszczeniem albo nadinterpretacją?

KUL nie przyznaje tej nagrody, ale jest z nią bezpośrednio związany. Przede wszystkim przez stowarzyszenie, którego prezes jest obecnie prorektorem KUL i to do spraw misji uniwersytetu, bo taka jest funkcja księdza profesora Mirosława Sitarza. Podczas uroczystości występował właśnie jako prorektor. Dodatkowy argument na rzecz zaangażowania uniwersytetu jest taki, że sentencja nagrody nawiązuje do dewizy KUL "Deo et Patriae", czyli "Bogu i Ojczyźnie". Uroczystość odbywała się w głównej auli KUL i była poprzedzona mszą świętą w kościele uniwersyteckim. Rektor KUL ksiądz profesor Kalinowski wyjaśnia, że arcybiskup Andrzej Dzięga jest urzędującym metropolitą i jak każdy arcybiskup ma prawo odprawiać msze w kościele akademickim i przebywać na terenie uniwersytetu. Jedyna wątpliwość, jaką usłyszałem z jego ust we wspomnianym wywiadzie, to ta, że jeśli wobec arcybiskupa Dzięgi toczy się postępowanie, to przyznanie nagrody "może być uważane za niekoniecznie właściwą koincydencję czasową". Tylko tyle.

Podsumowując, nie rozumiem więc, dlaczego miałoby się nie wiązać nagrody i uczelni. Tym bardziej że cała uroczystość była powiązana z sympozjum, którego współorganizatorem była katedra, którą kieruje prorektor ksiądz profesor Mirosław Sitarz, czyli Katedrą Kościelnego Prawa Publicznego i Konstytucyjnego KUL.

Czy w procesie księdza Dymera ksiądz profesor Sitarz bronił też arcybiskupa Dzięgi i kurii?

Nie, postawa arcybiskupa Dzięgi ani generalnie postawa biskupów szczecińskich nie była rozważana w procesie księdza Dymera, nie było to przedmiotem postępowania.

Miałem na myśli odbiór społeczny. Jeśli ksiądz Dymer zostałby uznany za niewinnego albo proces byłby przeciągany, to odium sprawy nie spadłoby na kurię i na biskupa.

To jest jednak bardziej skomplikowane. Ksiądz Sitarz w swoich pismach procesowych paradoksalnie powoływał się na przedłużanie procesu jako argument na rzecz oskarżonego: że oskarżony pozbawiany jest w ten sposób prawa do obrony i dobrego imienia. Ksiądz Mirosław Sitarz bardzo umiejętnie, jak każdy dobry adwokat, wykorzystywał różnego typu argumenty. Był jednak moment, gdy po raz pierwszy przekroczył granicę bycia tylko obrońcą oskarżonego. Stało się to przez oświadczenie w sprawie arcybiskupa Dzięgi, które wydał wraz z drugim obrońcą księdza Dymera, ksiądzem doktorem Grzegorzem Harasimiakiem. Obrońcy oskarżonego wystąpili w tym momencie w charakterze adwokatów arcybiskupa, a nimi przecież nie byli. Być może to oświadczenie było "oczyszczaniem pola" przed ogłoszeniem nagrody dla metropolity szczecińskiego.

wiez
Zbigniew Nosowski, naczelny czasopisma "Więź", o sprawie księdza Dymera (wypowiedź z lutego 2021 roku)
Źródło: TVN24

W tym oświadczeniu obaj księża pisali, że arcybiskup Andrzej Dzięga nie miał podstaw prawnych i faktycznych na procedowanie sprawy księdza Andrzeja Dymera i ingerowanie w proces prowadzony w drugiej instancji przez Gdański Trybunał Metropolitalny. A wiemy, że przez lata nic się w tej sprawie nie działo. Sprawa księdza Dymera była wręcz zamrożona.

Za to, że proces nie został rozpoczęty w drugiej instancji, odpowiedzialność ponosi bezpośrednio ówczesny metropolita gdański arcybiskup Sławoj Leszek Głódź. To jemu Stolica Apostolska zleciła prowadzenie procesu księdza Dymera w drugiej instancji. Przez ponad dziewięć lat on nawet tego procesu nie rozpoczął, a powinien to zrobić swoim dekretem. Z kolei arcybiskup Dzięga, metropolita szczecińsko-kamieński uważa sobie właśnie za zaszczyt, że on nie usiłował wpływać, nie wywierał presji na suwerenny i niezależny trybunał w Gdańsku, że cierpliwie czekał, aż proces kanoniczny się zakończy.

Jest to pokrętne tłumaczenie, bo bierność biskupa wobec procesu drugiej instancji może być uznana nie za cnotę, jak chce to widzieć arcybiskup Dzięga, lecz wręcz odwrotnie – za zaniechanie, które nie pozwoliło na pełne poznanie prawdy i właściwe wymierzenie sprawiedliwości. W karnym procesie kanonicznym role są tak rozpisane, że to biskup reprezentowany przez promotora sprawiedliwości - to odpowiednik prokuratora - występuje jako oskarżyciel. I chociaż ta sprawa formalnie trafiła już do innej diecezji, w tym przypadku gdańskiej, to jednak biskup pierwszej instancji, czyli arcybiskup Dzięga, powinien być - jako przełożony oskarżonego księdza - zainteresowany szybkim przebiegiem procesu. Tym bardziej gdy ów biskup był przekonany o niewinności oskarżonego. Wtedy powinien dążyć do szybkiego zakończenia procesu, który uwolniłby jego podwładnego od ciężkich zarzutów. Czegoś takiego w tej sprawie nie było.

Można mieć wrażenie, że obaj biskupi dążyli do zamrożenia sprawy, tak by nigdy nie dotarła do finału.

Na tym między innymi opiera się moja teza, że działania i arcybiskupa Dzięgi, i arcybiskupa Głódzia były świadomym odwlekaniem ostatecznego wyroku w tej sprawie, ponieważ sytuacja braku ostatecznego wyroku była bardzo korzystna dla samego oskarżonego i dla całej instytucji kościelnej. Można było wciąż powoływać się na domniemanie niewinności. Oczywiście jednocześnie była absolutnie niekorzystna dla pokrzywdzonych i wszystkich dążących do sprawiedliwości.

Biskupi dobrze się znali, spotykali się na prywatnych spotkaniach w rezydencji arcybiskupa Głódzia. Czy można podejrzewać, że wspólnie doszli do wniosku, że przewlekanie procesu księdza Dymera będzie dla nich korzystne?

To, że to nie było cierpliwe czekanie na koniec procesu, to już wiemy. Zresztą już samo "cierpliwe czekanie" jest co najmniej zaniedbaniem. Oczywiście można stawiać taką hipotezę, jednak pozostaje ona jedynie hipotezą. Wydaje się bardzo prawdopodobna, choć nie ma na to żadnych dowodów. W tej sprawie nawet "cierpliwe czekanie" na koniec procesu jest co najmniej zaniedbaniem.

Ponadto trzeba pamiętać, że ci dwaj biskupi uznawani byli, nie bez podstawy, za głównych hamulcowych w episkopacie, jeśli chodzi o działania na rzecz osób wykorzystanych seksualnie. Obaj od lat bardzo dobrze się znają. Kiedy biskup Głódź był biskupem polowym, przez pewien czas kanclerzem jego kurii był ksiądz doktor Andrzej Dzięga. Później współpracowali ze sobą w innych dziedzinach. 

Łączy ich też bliskość ideowa. Nieprzypadkowo, w grudniu ubiegłego roku, spotkali się na słynnych urodzinach Radia Maryja, na których ojciec Rydzyk nazwał męczennikiem mediów biskupa Edwarda Janiaka oskarżonego o tuszowanie pedofilii [papież w październiku 2020 roku przyjął rezygnację biskupa kaliskiego Edwarda Janiaka, decyzją Watykanu otrzymał on zakaz przebywania w diecezji kaliskiej oraz obowiązek wpłaty pieniędzy na rzecz Fundacji św. Józefa - red.]. Arcybiskup Dzięga przewodniczył tej mszy na urodzinach Radia Maryja, a obok niego stał arcybiskup Głódź. To jest więc ten sam krąg ideowy. 

Nosowski: sprawa księdza Dymera od 2008 była powszechnie znana
Źródło: TVN24

A czy sprawa księdza Dymera jest kolejnym przykładem na to, że role uczestników karnego procesu kanonicznego wymagają poważnej korekty? Biskupi są w pewnym sensie opiekunami kapłanów w swoich diecezjach. Może więc to nie biskup powinien być oskarżycielem? Występuje wtedy przecież przeciwko "swojemu" człowiekowi. Druga sprawa, o której głośno mówią pokrzywdzeni – że nie może być tak, że oni mają tylko status świadka i przez to brak dostępu do akt procesu. Pokrzywdzony może przez lata nie mieć informacji o przebiegu dochodzenia.

Takich słusznych postulatów jest nawet więcej. Skandalem i rzeczą wymagającą pilnej korekty jest zwłaszcza status procesowy osoby pokrzywdzonej. Zmiana prawa kanonicznego w tej kwestii jest niemożliwa na poziomie Kościoła w Polsce, wymaga to korekty prawa kanonicznego w całym Kościele powszechnym. Należałoby wprowadzić szczególny status osoby pokrzywdzonej. One obecnie występują w charakterze świadków. Nie są więc stroną procesu, tym samym nie mogą otrzymywać wglądu w dokumentację ani nie istnieje prawny obowiązek informowania ich o przebiegu czy efektach procesu. Jest to bardzo krzywdzące rozwiązanie.

Zdają sobie z tego sprawę wszyscy, którzy działają w tej dziedzinie i myślą sensownie. Niestety, żeby to całościowo uporządkować, potrzebna jest reforma Kodeksu prawa kanonicznego. Musiałby więc zrobić to Watykan. Papież Franciszek na razie nie idzie w kierunku zmiany Kodeksu, a stara się bocznymi furtkami, przez inne przepisy, wprowadzać różne nowe rozwiązania. W wielu diecezjach są kanoniści, niekiedy nawet biskupi, którzy zdają sobie sprawę z tej skandalicznej dysproporcji praw uczestników postępowania i czasami czynią więcej, niż prawo im pozwala. Tam, gdzie sprawy prowadzą ludzie wrażliwi, tam osoby pokrzywdzone bywają traktowane jak strona procesu, mimo że formalnie nią nie są. To również pokazuje, że sprawa wymaga fundamentalnej reformy.

A zmiana roli biskupa oskarżyciela?

To jest dużo szersza i bardziej skomplikowana sprawa. Błędem jest nie tylko to, że biskup występuje jako oskarżyciel. Błędem jest to, że władza biskupia jest zorganizowana na wzór feudalny. To powoduje, że biskup łączy w sobie wszystkie wymiary władzy. Jest władzą ustawodawcą, wykonawczą i sądowniczą. To też kwestia wymagająca gruntownej reformy.

Arcybiskup i tuszowanie spraw księży pedofilów
Źródło: TVN24

Powróćmy na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Co pan - dziennikarz zaangażowany w naprawę, w uzdrowienie sytuacji Kościoła - czuje w takich sytuacjach? Można zestawić dwie sytuacje z KUL-u. Wobec księdza profesora Alfreda Wierzbickiego, który próbuje dialogować ze światem, uczelnia wszczyna postępowanie wyjaśniające, a arcybiskupa Dzięgę, który ma całą listę poważnych problemów - nagradza.

Mnie w takich kwestiach nie chodzi o wizerunek Kościoła. Chodzi mi o zakłamywanie prawdy o tym, czym jest Kościół. Sytuacja w Lublinie, której jesteśmy świadkami, to działanie w moim przekonaniu niekatolickie, niezgodne z tym, do czego ta uczelnia jest powołana. Jeszcze bardziej sprzeczne z chrześcijaństwem i misją uczelni wyższej jest tolerowanie wśród swoich profesorów takich ludzi jak ksiądz Tadeusz Guz, który - by pozostać tylko przy jednym przykładzie - opowiada o żydowskich mordach rytualnych. Teza ta nie dość, że jest odrzucona przez naukę, to jest też od kilku stuleci konsekwentnie odrzucana przez nauczanie Kościoła. Katolicki Uniwersytet Lubelski, ustami komisji dyscyplinarnej, odpowiada natomiast, że sprawa nie jest jeszcze do końca zbadana i że w ramach wolności akademickiej trzeba się nią dalej zajmować. Życzę powodzenia…

To jedynie kompromituje uczelnię - i to całą uczelnię, a nie tylko konkretnego profesora - w oczach pozakościelnego świata akademickiego i w oczach wiernych Kościoła. Historia z nagrodą dla arcybiskupa Dzięgi i zaangażowanie w nią prorektora KUL jest tylko kolejnym przejawem smutnej degeneracji uczelni, która odegrała naprawdę wielką, fundamentalną rolę, zwłaszcza w okresie PRL. Była oazą wolności, miejscem, gdzie pracowali ludzie wielkiej klasy, wielkiego intelektu i formatu. Sam mam wiele wspaniałych wspomnień z KUL, także w wolnej już Polsce. Dzisiaj jednak uczelnia ta staje się miejscem, gdzie można nagradzać ludzi podejrzewanych o bardzo poważne kościelne przestępstwa, którzy niedługo mogą zostać usunięci z piastowanych urzędów. KUL stał się miejscem, gdzie można głosić niekatolickie i nienaukowe poglądy.

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Status KUL bardzo się zmienił po 1989 roku. W PRL KUL gromadził wybitne umysły i przyciągał niepokornych. Była to jedyna kościelna uczelnia wyższa między Łabą a Władywostokiem, pozbawiona dotacji państwowych. W związku z tym pojawił się zwyczaj ogólnokrajowej, dwukrotnej w ciągu roku zbiórki pieniędzy na uczelnię w kościołach. W ostatniej dekadzie część biskupów uznała jednak, że trzeba wspierać nowe uczelnie na swoim terenie i już nie zbierają datków na KUL. Podobnie wątpliwe teologicznie jest pisanie przez rektora KUL świątecznych "listów pasterskich" do wiernych w całym kraju. Sytuacja się zdecydowanie zmieniła. To nie jest już biedna uczelnia, którą trzeba wspierać przez kościelną tacę. To przecież uniwersytet, który otrzymuje dotacje z budżetu państwa. KUL jednak nadal chciałby korzystać z dawnej legendy i zbierać fundusze w kościołach, także wśród Polonii zagranicznej. Tylko że aby korzystać z praw legendy, trzeba również merytorycznie dosięgać poziomu, który tamta uczelnia reprezentowała. A z tym obecnie jest poważny kłopot.

Myśli pan, że taki wykładowca lubelskiej uczelni, jak arcybiskup Józef Życiński, widząc dzisiejszą sytuację, złapałby się za głowę?

Gdyby żył arcybiskup Życiński, to do takiej sytuacji na pewno by tam nie doszło. To człowiek, który potrafiłby w zarodku dostrzec takie niebezpieczeństwo oraz odpowiednio i bardzo stanowczo zareagować. Miał do tego narzędzia, bo był metropolitą lubelskim.

1702N043X ISAKOWICZ2
Ksiądz Isakowicz-Zaleski: arcybiskup Dzięga powinien złożyć dymisję
Źródło: TVN24

Czy środowisko KUL-u jest jednolite, czy jednak niektórych naukowców i studentów ta sytuacja będzie uwierać? Może rektor ksiądz profesor Mirosław Kalinowski, który ciągle jest nowym rektorem - objął stanowisko 1 września ubiegłego roku - będzie chciał tę sytuację wyprostować?

W sprawach kościelnych nadzieję mam, ale jest to nadzieja bez optymizmu. Ona jest raczej eschatologiczna, związana z tym, co na górze niż na ziemi. Wiadomo mniej więcej, jakie procesy należałoby uruchomić, by sytuację uzdrowić, ale na razie nie widzę potencjału, żeby miały być uruchomione. Przebieg mojego wywiadu z rektorem KUL rozwiał resztki nadziei, jakie miałem wobec niego. Opozycja wobec obecnych władz rektorskich na KUL istnieje. Jest tam silna grupa wspaniałych profesorów z otwartymi głowami. Obecnie jednak są bezradni - po reformie Gowina władza rektora uniwersytetu została umocniona. Skutecznie mógłby zadziałać Wielki Kanclerz uczelni arcybiskup Stanisław Budzik. On jednak na razie również wycofał się z działań wobec KUL po tym, jak w ostatnich wyborach na rektora przegrał kandydat przez niego popierany.

***

O rozmowę w tej sprawie poprosiliśmy też przewodniczącego stowarzyszenia, które przyznało nagrodę, czyli prorektora KUL księdza profesora Mirosława Sitarza. Wysłaliśmy do niego, z dużym wyprzedzeniem czasowym, listę pytań. Prosiliśmy o rozmowę albo przynajmniej o pisemną odpowiedź. Do czasu publikacji materiału odpowiedź nie nadeszła.

Czytaj także: