Minister Przemysław Czarnek chce, by nauczyciele pracowali dłużej. Obiecuje też, że wtedy zarobią więcej. Oni opowiedzieli nam, dlaczego to powinno martwić rodziców uczniów. A nawet tych, którzy nie mają dzieci w szkole.
Oto on - licealny polonista. Po latach albo dziękujemy mu za rozkochanie w literaturze i umiejętność wyrażania opinii, albo wręcz przeciwnie - przeklinamy za zabicie ciekawości i odwagi do zadawania pytań. Jak pracuje? Po reformie edukacji jego jedna klasa ma cztery godziny języka polskiego w tygodniu. Nasz polonista, żeby mieć pełen etat w liceum, musi uczyć tygodniowo przez 18 godzin. To tak zwane pensum, które zwiększyć chce minister Czarnek.
Przeliczmy: 18 bez reszty nie dzieli się przez cztery. Etatowy polonista dostaje więc zwykle od dyrektora szkoły nie cztery (i 16 godzin), a pięć klas i 20 lekcji. Dwie z nich wynikają zazwyczaj z uśrednienia. Co to takiego? Jeśli nauczyciel uczy klasy maturalne, które kończą edukację w kwietniu - w maju i czerwcu nie dostaje za nie wynagrodzenia. Musi więc od września do kwietnia pracować więcej, aby średnio uzyskać przynajmniej 18 godzin przy tablicy. Dla tych, którzy klas maturalnych nie mają, to będą tzw. godziny ponadwymiarowe (szkolny odpowiednik nadgodzin) i z tego powodu będą nawet nieco lepiej opłacone.
I w tym miejscu zapewne, drodzy czytelnicy, dzielicie się na dwie grupy.
Pierwsza zakrzyknie: "Cztery godziny dziennie w szkole, kawusia na przerwach, przed obiadem do domu, a do tego jeszcze ferie i dwa miesiące wakacji! Ja muszę siedzieć osiem godzin w biurze i jeszcze zabieram pracę do domu".
Grupa druga raczej westchnie. I może nawet stanie jej przed oczami obraz nauczyciela, zgarbionego przy bladym świetle nocnej lampki, przy stercie uczniowskich wypracowań. Ci pomyślą nawet: "Stanie w klasie przy tablicy to dopiero początek nauczycielskiej pracy. Ja tam im nie zazdroszczę, trochę nawet współczuję".
Bez względu na to, w której grupie państwo są, postaram się z pomocą nauczycieli opowiedzieć wam, dlaczego powinno was obchodzić to, co planuje minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek.
"Mamy jeszcze rozbieżności"
Na pierwszy rzut oka wygląda to nieźle. Minister Czarnek chwali się, że dzięki jego propozycji minimalne stawki wynagrodzenia wzrosną o około 1000 złotych brutto.
Jeśli pamiętacie strajk nauczycieli z kwietnia 2019 roku, to zapamiętaliście być może, że taki właśnie był postulat związkowców. Skoro więc Czarnek chce dorzucić do pensji tysiąc złotych, to wydawać by się mogło, że porozumienie między ministrem a związkowcami nigdy jeszcze nie było tak blisko. Sam minister zresztą zdaje się w to wierzyć, bo tuż po spotkaniu z nimi 21 września przekazał, że choć "w zdecydowanej większości mamy jeszcze rozbieżności", to jest "duża chęć do dalszej dyskusji".
Te rozbieżności dotyczą jednak spraw kluczowych. Związek Nauczycielstwa Polskiego (największy związek w oświacie, liczący około 200 tys. członków) już poinformował, że odrzuca wszystkie propozycje ministra (czas na zgłaszanie uwag Czarnek dał związkowcom do 8 października). I zaapelował o wspólne działania do Forum Związków Zawodowych (około 10 tys. członków) oraz oświatowej Solidarności (około 70 tys.).
Ta ostatnia poinformowała o odrzuceniu projektu Czarnka kilka dni później. "Rząd oszukuje społeczeństwo, informując o kilkudziesięcioprocentowym podwyższeniu wynagrodzeń. Nie zgadzamy się na przedstawianie tylko niektórych aspektów czasu pracy nauczyciela, pomijanie warunków pracy, a szczególnie faktu najgorszego wynagradzania polskich nauczycieli w Europie. Stale zmniejszająca się atrakcyjność zawodu nauczyciela spowodowała już mocno widoczne braki kadrowe, które rząd chce wypełnić znacznym zwiększeniem czasu pracy bez dodatkowych nakładów finansowych" – podkreśla oświatowa "S" w swoim stanowisku.
Co tak rozzłościło związkowców? Pomysł, by zwiększyć płace, ale w zamian za zwiększenie czasu pracy przy tablicy, a więc właśnie zwiększenie pensum. Z 18 do 22 godzin. A większe pensum to więcej uczniów i jeszcze więcej pracy w domu. Tej, której nikt szczegółowo nie rozlicza i która już dziś często powoduje, że nauczyciele pracują więcej niż 40 godzin tygodniowo.
Oliwy do ognia postanowił dolać w poniedziałek, 4 października, wiceminister Tomasz Rzymkowski, który na antenie Radia Zet krytykę ze strony związkowców nazwał "jazgotem". Przekonywał też: - Będą więcej zarabiać, a młodzi nauczyciele chcą więcej pracować i więcej zarabiać.
Czy na pewno chcą pracować więcej? Wróćmy do naszego polonisty.
Ruchy kadrowe, czytaj: zwolnienia
Ale niech ten polonista nie będzie już taki wirtualny. Przedstawiam państwu Dariusza Martynowicza, nauczyciela w Małopolskiej Szkole Gościnności w Myślenicach (to zespół szkół z klasami licealnymi, technicznymi i branżowymi). Martynowicz uczy dziś trzy klasy, nie ma więc pełnego etatu.
Gdy pytam go, co oznaczać będzie dla niego wzrost pensum, odpowiada krótko: - Dla mnie najpewniej zwolnienie. Jestem najmłodszy w zespole, a żaden z nauczycieli nie jest blisko wieku emerytalnego.
Martynowicz nie jest optymistą. Większe pensum to mniejsza liczba nauczycieli, którzy będą potrzebni w szkole - w każdej - nie tylko w jego. Nie kryje tego zresztą minister Czarnek, choć on akurat specjalizuje się tym razem w eufemizmach i w oficjalnych dokumentach pisze "zmiany pensum będą wiązały się z ruchami kadrowymi".
Tymczasem po podniesieniu pensum trzy klasy Martynowicza będzie można rozdzielić pomiędzy innych pracujących w szkole polonistów - którzy teraz, by mieć etat, będą potrzebowali uczyć języka polskiego już nie pięć, a sześć klas. Dlaczego? 22 godziny zwiększonego pensum też się nie dzielą bez reszty przez pięć (tu wraca matematyka) i też musimy dodać do nich te wynikające z uśrednienia. Nauczyciel polonista będzie siłą rzeczy musiał pracować przy tablicy przeciętnie około 25 godzin.
Ważne: nie ma żadnej gwarancji, że po podniesieniu pensum pracę stracą najsłabsi. Minister nie proponuje jak na razie żadnego zabezpieczenia, które mogłoby to zapewnić, na przykład zagwarantowania pierwszeństwa do pracy nauczycielom o najwyższej ocenie zawodowej czy z udokumentowanymi sukcesami edukacyjnymi lub wychowawczymi.
Ale my na razie bądźmy nieco większymi optymistami niż Dariusz Martynowicz. I załóżmy, że zostanie w szkole. Ten optymizm może jednak szybko opaść, bo w praktyce czeka go praca, którą sami nauczyciele nazywają "nie do udźwignięcia".
Kto ich nauczy pisać?
Spróbujmy to sobie wyobrazić. Sześć klas po średnio 25 uczniów. Razem 150 osób, które trzeba przygotować do matury. - Nowej matury, która od 2023 roku będzie trudniejsza. Uczniowie muszą pisać wypracowania już nie na 250-300 słów, a na 400-500 - przypomina polonista.
"Dramatycznie trudna", "Koszmar", "Po raz pierwszy zapłakałam nad informatorem" - tak kilka miesięcy temu, po prezentacji założeń reformy egzaminu maturalnego, mówili nam nie przyszli maturzyści, ale właśnie ich nauczyciele.
Dziś pytam Martynowicza, ile czasu sprawdza jedno wypracowanie. - Trudno to uśrednić, bo jeden uczeń pisze tak, że wystarczy 10 minut, a dla innego 20 to będzie mało - zastrzega nauczyciel. - Pracy nie wystarczy przeczytać, trzeba poprawić błędy, zostawić komentarz.
Uśrednijmy sprawdzanie wypracowań do 15 minut. Na uczniów sześciu klas nauczyciel będzie potrzebował 2250 minut To ponad 37 godzin. Gdyby chciał im zadawać wypracowanie czy jakąkolwiek krótką formę wypowiedzi co tydzień, pracowałby łącznie ponad 62 godziny tygodniowo (25 godzin pensum + 37 na wypracowania).
- To niech tyle nie zadaje! - zakrzykną niektórzy.
A dobry nauczyciel, jakim jest Martynowicz, zapyta: - To kto ich nauczy pisać?
Bo przykładu wypracowań nie przywołałam po to, byśmy płakali nad polonistami, ale raczej nad ich uczniami. O tym, jak na wydłużeniu pensum straci jakość pracy z uczniami, akurat Martynowicz mógłby mówić długo.
I oczywiście niewielu jest nauczycieli, którzy zadają licealistom wypracowania co tydzień. Niektórzy wprost mówią, że po wydłużeniu pensum czasu będą mieli na jedno, może dwa w semestrze. I rzecz w tym, że dłuższy czas pracy tej sytuacji na pewno nie poprawi, a tylko ją pogorszy.
- Do tej pory zadawałem około dwie, trzy dłuższe prace w semestrze i przygotowywałem się do każdej lekcji, bo każda klasa potrzebuje czegoś innego i ma inne problemy - mówi Martynowicz. - Teraz będzie jedna, a przygotowanie do lekcji pewnie odpuszczę, bo po prostu nie będę miał na nie czasu ani siły. I chyba nikogo nie trzeba w tej sytuacji przekonywać, że wpłynie to na jakość pracy z uczniami. Żal dzieci. Po prostu żal.
Praca, której nie widać
Ale w końcu poprawianie wypracowań to nie jedyne zadanie. A szkoły to nie tylko poloniści. Inni nauczyciele też mają więcej zadań niż prowadzenie lekcji przy tablicy. Sprawdzanie klasówek, przygotowanie do kolejnych lekcji, rady pedagogiczne, spotkania z rodzicami, często w weekendy studia podyplomowe lub warsztaty. Wszystko to wlicza się do czasu pracy nauczycieli (ich tydzień też ma 40 godzin pracy), ale jest poza pensum - w efekcie bardzo trudno to zmierzyć.
Spróbowali specjaliści z Instytutu Badań Edukacyjnych. Kazali nauczycielom prowadzić specjalne dzienniki, w których ci dokumentowali swoje aktywności. Wyszło im, że przeciętny nauczyciel pracuje więcej, niż przewiduje Karta nauczyciela oraz Kodeks pracy - bo prawie 47 godzin w tygodniu. Z tego aż 14 godzin nauczyciele poświęcali na przygotowanie się do lekcji oraz sprawdzanie uczniowskich prac. Raport opublikowali w 2013 roku, od tego czasu nikt na taką skalę czasu pracy nie badał.
Ostatnio czegoś o rzeczywistym czasie pracy spróbowała dowiedzieć się Najwyższa Izba Kontroli. Z raportu "Organizacja pracy nauczycieli w szkołach", opublikowanego we wrześniu tego roku, dowiadujemy się między innymi, że nadgodziny miało aż 73 proc. nauczycieli.
Niekoniecznie z własnej woli. Przydzielanie nadgodzin (jak ustaliła NIK) to najczęstszy sposób dyrektorów na radzenie sobie z brakiem nauczycieli chętnych do pracy (a przy temacie pensum ten wątek będzie powracał do nas jak refren).
To nie koniec kłopotów. Z danych, które kontrolerzy NIK wyciągnęli z Systemu Informacji Oświatowej zarządzanego przez MEiN, wynika, że co najmniej 11 proc. nauczycieli pracowało w więcej niż jednej szkole. Ale autorzy raportu przypuszczają, że w praktyce takich nauczycieli może być więcej. Skąd to przypuszczenie? W badaniu kwestionariuszowym, które przeprowadziła NIK, deklarowało to aż 24 proc. nauczycieli. A zostało przeprowadzone na dużej próbie - ponad 25 tys. nauczycieli.
Z tego badania kwestionariuszowego Izby wynika, że najwięcej czasu poza pensum zdecydowana większość nauczycieli przeznacza na przygotowanie do zajęć (82 proc.), a także sprawdzanie prac uczniów (68 proc.) i prowadzenie dokumentacji szkolnej (32 proc.).
Tylko 10 proc. deklarowało pracę w wymiarze dokładnie 18 godzin tygodniowo, a 12 proc. poniżej pensum. I najpewniej właśnie to 22 procent, które już dziś ma 18 godzin lub mniej, najbardziej boi się o swoją przyszłość, gdy tylko minister mówi o zwiększeniu pensum.
Fizyki od tego nie przybędzie
Wśród nich Małgorzata Sobieszek, nauczycielka muzyki z Warszawy, już raz pracowała w trzech szkołach równocześnie. Nie chce do tego wracać. - My, nauczyciele muzyki, mamy bardzo małe szanse na etat nawet przy obecnych 18 godzinach - mówi. - Pracowałam przez rok w trzech szkołach, ale tak się nie da. Każdą akademię przygotowywałam razy trzy, ale nie mogłam wszędzie być, do tego rady pedagogiczne, zebrania, chór, zespół. Koszmar - wspomina.
Joanna, fizyczka z Mazowsza, załamuje ręce: - U mnie po prostu nie ma z czego już dziś skleić etatu - mówi. Dziś uczy w trzech wiejskich szkołach. Po reformie edukacji Anny Zalewskiej, likwidującej gimnazja w małych podstawówkach, gdzie w każdym roczniku jest jedna klasa, fizyczka może liczyć tylko na 4/18 etatu. To dwie godziny fizyki z klasą siódmą i dwie z ósmą. Więcej nie ma.
- Dziś pracuję na 12/18, więcej w okolicy nie udało się uzbierać - wyjaśnia. I zaraz dodaje: - Jeśli pensum wzrośnie do 22 godzin to się zrobi 12/22. Bo od zwiększenia pensum godzin fizyki w tych naszych wioskach nie przybędzie. Mogę oczywiście zrobić podyplomówkę z jakiegoś innego przedmiotu, zacząć uczyć czegoś jeszcze, myślę o tym od kilku lat, ale, prawdę mówiąc, nie mam już siły pracować w oświacie - przyznaje.
Tymczasem nauczyciele o jej specjalizacji są dziś skarbem na wagę złota. Szczególnie w dużych miastach, gdzie, co prawda, nie brakuje im godzin do etatu, bo dzieci i klas jest więcej niż na wsi, ale za to nauczycielskie wynagrodzenie w zestawieniu z kosztami życia i pensjami w innych zawodach jest znacznie mniej atrakcyjne.
Miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego niektórzy dyrektorzy wciąż nie skompletowali kadry. 28 września badaczka i specjalistka od rynku pracy Agata Gawska napisała: "Z życia rodzica 12 i 13 latków: hurra! Jest nauczyciel od fizyki. Nie spełni się 'obietnica' szkoły, że jak nie będzie nauczycielki/a to będą zastępstwa, a na koniec roku wszyscy otrzymają oceny celujące...". Aż do tego czasu jej dzieci zamiast fizyki miały lekcje innych przedmiotów. Najczęściej matematyki, ale nie zawsze. Zależało to od tego, jaki nauczyciel się akurat trafił.
Tym samym Gawska i inni rodzice z tej szkoły mieli już namiastkę tego, jak może skończyć się podniesienie pensum.
Podwyżka czy "poniżka"?
Anna, nauczycielka wczesnoszkolna z Piaseczna, propozycję ministra Czarnka nazywa "poniżką". Specjaliści od edukacji najmłodszych uczniów, tacy jak ona, zwykle uczą swoją jedną klasę. Nie wszyscy jednak już dziś mają pełen etat. Bo w edukacji wczesnoszkolnej część lekcji, m.in. język obcy, zajęcia informatyczne czy wychowanie fizyczne dzieci mogą mieć z innym nauczycielem. Już dziś, by mieć pełen etat, zdarza się, że dostają dodatkowe godziny na przykład w świetlicach. Po zwiększeniu pensum ich problemy się pogłębią.
Ale jeśli jakimś cudem dotąd mieli nadgodziny, bo na przykład na świetlicy znalazło się dla nich więcej godzin, to na podwyżki ministra Czarnka właściwie nie odczują, albo nawet stracą. Bo dziś te ich dodatkowe godziny były albo dociągnięciem do etatu, albo, jeśli było ich nieco więcej, były ekstrapłatne jako ponadwymiarowe. Po reformie pensum będą częścią ich normalnej pracy, a więc wycenione niżej.
Ale chodzi nie tylko o pieniądze, lecz również o samopoczucie nauczycieli, które od wielu miesięcy się pogarsza. Strajk nauczycieli, pandemia i przedłużająca się zdalna nauka negatywnie odbiły się na ocenie systemu edukacji i prestiżu zawodu nauczyciela. Uważają tak rodzice, uczniowie i sami nauczyciele - wynika z raportu "Między pasją a zawodem".
Eliza Piotrowska, anglistka z Wielkopolski, myśli, że dla niej zmiana pensum skończy się rezygnacją z pracy w szkole. - Czuję się upokorzona kolejnymi propozycjami ministerstwa i komentarzami części społeczeństwa, że "już tylko miernoty zostały w edukacji". Nikomu nie zależy, żeby dzieci uczyli specjaliści i pasjonaci. Ja już się zmęczyłam.
A Katarzyna ironizuje, że Facebook już jej podpowiada, co będzie robić, jak zostanie zwiększone pensum. I pokazuje reklamę: "Operator linii produkcyjnej (pełen etat). Aplikuj, przekonaj się sam!".
Pożegnanie ze szkołą rozważa poważnie Grażyna Zagórny, anglistka z Krakowa. - Myślałam już o tym w czasie strajku, że jeśli niczego nie osiągniemy, odejdę - przyznaje. I tłumaczy: - Postanowiłam zostać z nadzieją, że nie wszystko stracone, że da się coś zrobić dla ratowania polskiej szkoły. Mam słabość do edukacji publicznej, wiem, jak ważne dla każdego ucznia i uczennicy, ale też całego społeczeństwa jest to, żeby była dobrej jakości. Dawka pogardy, jaką otrzymaliśmy w czasie naszej walki o godne zarobki i lepszą szkołę, była ogromna, ale jakoś sobie z tym poradziłam. Teraz nie zamierzam sobie już niczego tłumaczyć. Jest życie i praca poza szkołą.
Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty obecną sytuację porównuje do tej sprzed trzydziestu lat. - Myślę o marazmie i selekcji negatywnej, jaką obserwowałem w okolicach 1990 roku, gdy od niedawna sam uczyłem. Grasowali wtedy headhunterzy, którzy nawet podczas badań okresowych pytali, siedząc koło nas u lekarza, czy reflektujemy na propozycję pracy z normalną płacą. Mnie zaproponowano grafikę komputerową w wydawnictwie i tydzień nie spałem, zastanawiając się, czy wziąć. Nawet obiecali mi kupić nowego mekintosza. Kolegę wuefistę porwali do korporacji, polonistkę na agentkę ubezpieczeniową - wspomina.
Nauczyciel ma być dostępny
Minister Czarnek odejściami ze szkół jak dotąd się nie martwił. W połowie września rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek napisał list do ministra edukacji w sprawie brakujących nauczycieli. - Zdarza się, że mijają miesiące, podczas których dyrektor szkoły szuka nowego nauczyciela, co oznacza utratę ciągłości nauki - wskazywał RPO.
Ale minister Czarnek powtarza, że braki są takie same jak w poprzednich latach, a swój przekaz w sprawie nauczycieli kieruje raczej nie do nich, a do tej części swojego elektoratu, która jest przekonana, że "nauczyciele to nieroby", "pracują mniej niż reszta społeczeństwa" i "żadne podwyżki się im nie należą".
Dlatego wśród jego najnowszych propozycji znalazło się "wprowadzenie czasu dostępności nauczyciela w szkole". Do godzin dostępności wliczone mają być: spotkania z rodzicami, czas na indywidualne rozmowy z nimi, konsultacje z uczniami, wycieczki szkolne, doraźne zajęcia i aktywności związane np. z przygotowaniem akademii, wolontariatem, organizacją i opieką nad uczniami podczas np. dyskotek czy rady pedagogiczne.
I znów - nie brzmi tak źle, dopóki nie przyjrzymy się szczegółom. Po pierwsze choć minister dużo mówi o tym, że zlikwiduje biurokrację, to w jego propozycjach czytamy: "zajęcia i czynności realizowane w ramach dostępności w szkole nauczyciela będą rejestrowane na bieżąco (np. wraz z rozliczaniem godzin ponadwymiarowych) i rozliczane np. w okresach rocznych w indywidualnej karcie ewidencji czasu pracy".
- A co to oznacza? Kolejne tony papierów, żebyśmy mogli udowodnić, że robimy to, co minister zalecił - mówi Joanna, nasza fizyczka z Mazowsza.
Po drugie minister chce zobowiązać nauczycieli (z wyjątkiem przedszkolnych) "do bycia dostępnym w szkole w wymiarze 8 godzin tygodniowo". A to trudno sobie w praktyce wyobrazić.
Iwona Król, chemiczka z Krakowa, uważa, że propozycje ministra są nie do spełnienia.- Jeżeli mamy dyżurować, to musimy mieć krzesło i biurko jak każdy urzędnik. Nie ma ich w szkołach, nawet w pokoju nauczycielskim liczba miejsc wynosi maksymalnie jedną trzecią liczby nauczycieli. Ja jestem chemikiem, a nie wyobrażam sobie tylu godzin lekcji. Uczę tylko klasy rozszerzone, wszyscy zdają maturę. Sprawdzanie zadań typu maturalnego zajmuje równie dużo czasu co wypracowań z języka polskiego. Jeśli uczy się tylko klasy rozszerzone, to lepiej się zwolnić - uważa.
Emilia Mendak z Poznania: - Moja szkoła pracuje od godziny 7.10 do 18.30. Jeżeli mam lekcje na godzinę 12 lub 13, to nie ma uczniów, którzy mogliby korzystać z zajęć czy konsultacji przed moimi lekcjami - uczniowie mają swoje lekcje. Kończę o godz. 18.30 - czy ktoś z uczniów zostanie o tej godzinie? Do tego planowane osiem godzin musi być fizycznie realizowane z uczniami lub rodzicami w szkole - czyli jeżeli poświęcam czas uczniom wieczorem, spotykając się np. na Google Meet w sprawie realizowanych projektów, to już się nie będzie liczyć? - zastanawia się.
Ministerstwo na razie tego nie precyzuje.
Co będzie dalej?
Jest tam za to spory optymizm. - Jesteśmy po dobrym spotkaniu, ciężkim, trudnych rozmowach, ale bardzo merytorycznych, z wyznaczeniem kolejnych działań, bardzo szybkich – w celu dochodzenia do konsensusu i wspólnych ustaleń – mówił po spotkaniu ze związkowcami minister Czarnek.
Zapowiedział, że do 8 października ministerstwo czeka na stanowiska pisemne w sprawie zaprezentowanych propozycji, a 22 października odbędzie się kolejne spotkanie zespołu ds. statusu zawodowego pracowników oświaty.
- Nasza obserwacja jest taka, że jest duża chęć do dalszej dyskusji i to nas najbardziej cieszy. Bo te wszystkie rozbieżności są możliwe do wyeliminowania tylko przy tym dialogu, który jest bardzo intensywny - podkreślał Czarnek.
Dziś nie może być jednak pewien, że będzie miał z kim rozmawiać, bo wszystkie związki są sceptyczne. A Martynowicz, nasz polonista, nie widząc szans na porozumienie, dodaje sceptycznie: - Nauczyciele będą odchodzić ze szkół. I odejdą nie tylko najstarsi - przekonuje - Odejdą też młodzi: angliści, matematycy, poloniści. Dobry nauczyciel znajdzie sobie pracę naprawdę wszędzie. I jestem przekonany, że odejdą niestety przede wszystkim najlepsi.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl