- Wiedzieli co atakują, wiedzieli którędy wejść. Próbowali nas podpalić albo dostać nas w środku - stwierdził jeden z mieszkańców squatu "Przychodnia" w Warszawie, przed którym doszło do zamieszek podczas "Marszu Niepodległości". Rozmówcy reportera TVN24 twierdzą, że atakujący "byli przygotowani", a policja nie reagowała.
Według jednego z mieszkańców około 200 "bojówkarzy" przedostało się z kolumny marszu i zaatakowało budynek squatu. - Próbowali wyważyć drzwi, wywalili okna, próbowali wrzucać race do środka. W końcu udało im się przebić przez tę kratę rozcinając łańcuch, więc byli absolutnie przygotowani - relacjonował mężczyzna. Kiedy w kierunku squatu poleciały kamienie, kostka brukowa i butelki z dachu budynku, kilka osób zaczęło odpowiadać tym samym.
"Na szczęście nie posłuchaliśmy policji"
Mieszkanka squatu powiedziała reporterowi, że policja dwukrotnie w poniedziałek ostrzegała mieszkańców, by nie stali na dachu "ze względu na niebezpieczeństwo". - Na szczęście nie posłuchaliśmy policji, na szczęście były przygotowane osoby, które monitorowały co się dzieje, w związku z tym były w stanie obronić budynek - stwierdziła kobieta. - Tylko dlatego, że te osoby były na tym dachu, udało się nie ponieść strat, udało się nie zrobić nikomu krzywdy i nie stało się nic poważniejszego, niż spalone samochody - przekonywała.
Kto pierwszy rzucił kamieniem?
Mieszkańcy squatu pytani o to, kto zaczął przepychanki, zdecydowanie odrzucili zarzut, że to oni pierwsi rzucili kamienie w prawdopodobnych uczestników marszu. - To jest jakaś goebbelsowska propaganda ze strony Ruchu Narodowego i ludzi typu (Marcin) Bosak, czy (Artur) Zawisza - stwierdził mężczyzna. Tłumaczył, że squat mieści się ok. 200 metrów od ulicy Marszałkowskiej, którą szedł pochód, więc to niemożliwe, by mieszkańcy budynku zainicjowali burdę. - Musielibyśmy chyba strzelać z jakiegoś działka w ten marsz - ironizował mieszkaniec squatu.
"Policja interweniowała zbyt późno"
Mieszkańcy "Przychodni" mają pretensje do policji. Ich zdaniem funkcjonariusze zareagowali zbyt późno. "Przez trzydzieści minut, w związku z wycofaniem się funkcjonariuszy policji, musieliśmy bronić się sami" - napisał Kolektyw Syrena, występujący w imieniu mieszkańców squatów przy ul. Skorupki (Przychodnia) i Wilczej (Syrena). - To nie było ani spontaniczne, ani chuligańskie, ani przypadkowe. To był zaplanowane i wycelowane w nas - podsumowała zaś mieszkanka squatu w TVN24. Właśnie przy ulicy Skorupki, gdzie mieści się "Przychodnia", doszło do pierwszych zajść. Przed godz. 16 kilkuset uczestników marszu odłączyło się od pochodu i przeszło w to miejsce. Doszło tam do przepychanek. Uczestnicy marszu rzucali kamieniami, kostkami bruku i butelkami w okna. Takimi samymi przedmiotami odpowiadali im ludzie znajdujący się wewnątrz i na dachu budynku. Kilka osób zostało poturbowanych, przyjechały karetki pogotowia. Powybijano szyby w samochodach stojących w okolicy. Spłonęły dwa auta.
Autor: ktom//kdj / Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN Warszawa