Raka leczyli witaminą C, proszkiem z kociego pazura, magicznym talizmanem, ropą czy uryną. Nie żyją. - Dane mówią o tym, że od 30 do 60 procent pacjentów z nowotworami na jakimś etapie choroby korzysta z pomocy uzdrawiaczy, którzy obiecują różne cuda za ogromne pieniądze. Czasem to własna inicjatywa chorych, czasem robią to niejako z przymusu, bo nalegają bliscy - mówi dr n. med. Mirosław Kiedrowski, ordynator oddziału paliatywnego Hospicjum Stacjonarnego Ewdomed w Konstancinie-Jeziornie. Ale kamyczek wrzuca i do lekarskiego ogródka.
Resort zdrowia zapowiedział w zeszłym tygodniu zmiany w ustawie o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta oraz w ustawie o systemie powiadamiania ratunkowego, by ukrócić działalność tzw. szarlatanów - uzdrawiaczy, którzy żerują na naiwności albo wierze w cuda chorych i ich rodzin. Zmiany już określa się jako "Lex szarlatan".
Zakładają m.in., że: analizą zgłoszeń dotyczących pseudopraktyk ma zająć się Rzecznik Praw Pacjenta, będzie mógł nałożyć na samozwańczych uzdrawiaczy nawet do 1 miliona złotych kary. Praktyką pseudomedyczną będzie m.in. sianie dezinformacji medycznej czy brak wpisu do rejestru podmiotów wykonujących działalność leczniczą.
Resort planuje także zakazać działalności polegającej na udzielaniu świadczeń zdrowotnych przez osobę niewykonującą zawodu medycznego czy oferowanie lub stosowanie metod, którym przypisuje się właściwości świadczenia zdrowotnego, a które prowadzą do pogorszenia zdrowia.
Zakazane ma być też niepodjęcie lub odstąpienie od udowodnionego naukowo postępowania diagnostyczno-leczniczego.
Iga Dzieciuchowicz: Czy to, co proponuje Ministerstwo Zdrowia, pomoże w walce z szarlatanami?
Dr Mirosław Kiedrowski, internista, starszy asystent Oddziału Onkologii Państwowego Instytutu Medycznego MSWiA, ordynator oddziału paliatywnego Hospicjum Stacjonarnego Ewdomed w Konstancinie-Jeziornej: Bardzo szanuję dobre intencje proponowanych rozwiązań, ale w żadnym kraju świata zachodniego nie udało się takich praktyk wyeliminować i nasz kraj nie będzie wyjątkiem. Zasadniczo już teraz nikt nie ma prawa udzielać świadczeń zdrowotnych bez uprawnień. Jak rozumiem, tu ma to być doprecyzowane, ale to jest nadmiarowość prawna, która jest niepożądana.
Szarlatani wiedzą, jakiego języka używać i jakie zastrzeżenia zamieszczać na swoich stronach internetowych, by nie przekroczyć cienkiej linii. Po prostu będą dowodzić, że ich działalność nie jest świadczeniem zdrowotnym. Groźba surowej kary powstrzyma niewielu, ewentualnie działalność zejdzie bardziej do podziemia, więc chętni zapłacą im nawet więcej niż dotąd. A w dzisiejszym świecie jest mnóstwo sposobów, by takie regulacje omijać. Przy tym trzeba będzie angażować spore zasoby ludzkie i materialne na egzekwowanie nowego prawa.
Trzeba będzie na sali sądowej udowodnić, że to uzdrawiacz ponosi winę za postęp choroby...
Sam zapis o "oferowaniu lub stosowaniu metod, którym przypisuje się właściwości świadczenia zdrowotnego, prowadzących do pogorszenia zdrowia" będzie prowadził do ekwilibrystyki na salach sądowych. Określenie, czy i w jakim stopniu do pogorszenia zdrowia doprowadziło stosowanie paramedycyny, opóźnienie w podjęciu leczenia, czy wynika ono z postępu choroby jako takiej - w konkretnych przypadkach nie jest łatwe.
Pomysł wpisania do ustawy surowych kar za aktywne odciąganie od metod sprawdzonych wydaje się słuszny, ale doprowadzi do dywagacji, czy szarlatan aktywnie odciągał, czy jedynie dzielił się sceptyczną opinią na temat leczenia konwencjonalnego. Chociaż w określonych sytuacjach (na przykład dowody z maili) faktycznie może prowadzić do skazania.
Zostaje też kwestia wyboru samego pacjenta. Może on po prostu chce leczyć się w ten sposób. Kto mu zabroni?
Otóż to. Moja ostatnia wątpliwość jest bardzo fundamentalna i dotyka kwestii wolności osobistej oraz wolności słowa. Osobiście uważam, że ludzie mają prawo nie ufać lekarzom, nie podejmować sprawdzonego leczenia, a nawet - co mnie boli - wierzyć w skuteczność niesprawdzonych metod. Cenę wolności płaci pacjent, ewentualnie jego bliscy. Ale to nie jest tak, że podjęcie leczenia sprawdzonego na pewno zapobiegnie śmierci. Większość pacjentów onkologicznych w Polsce jest leczona paliatywnie, czyli bez nadziei na trwałe wyleczenie z choroby. Ich szkoda będzie polegała na niewydłużeniu życia, które można było wydłużyć, a nie na jego aktywnym skróceniu. A to duża różnica. Poza tym, skoro nie ma prawa, które zmuszałoby ludzi do poddania się leczeniu, w które nie wierzą albo którego nie chcą, to czy można mówić, że byli "aktywnie odciągani od sprawdzonych metod"? Pożywkę będą mieli na pewno adwokaci.
Jak lekarz patrzy na pacjenta, u którego stwierdzono nowotwór?
Kluczowe jest określenie, z czym walczymy. Jaki to rodzaj nowotworu, jakie jest jego wyjściowe zaawansowanie - to określamy najczęściej na podstawie badań obrazowych, takich jak tomografia komputerowa czy rezonans magnetyczny. Ważna jest też indywidualizacja, a więc wnikliwe spojrzenie na danego pacjenta, na jego cechy ogólne, historię chorób w rodzinie, cechy molekularne konkretnego nowotworu. Krótko mówiąc: kluczem jest wnikliwy wywiad, badanie przedmiotowe, a nowotwór musi być tak rozpoznany i opisany, by pacjent mógł dostać najlepsze możliwe leczenie. W tym także bardzo nowoczesne - na przykład immunoterapię czy leki celowane molekularnie. Przykładowo, rak płuc to nie jest jedna choroba. To tylko bardzo wstępne określenie choroby, która zostaje potem doprecyzowana pod kątem podtypów, zaawansowania, rozmaitych czynników prognostycznych. Liczba możliwych konfiguracji różnych parametrów jest tu imponująca, wielu czynników jeszcze nie znamy, a na to wszystko nakładają się indywidualne cechy konkretnego pacjenta, jego stan odżywienia, bagaż chorób współistniejących, konstrukcja psychiczna.
Z jednej strony mało jest tak zalgorytmizowanych dyscyplin medycznych jak onkologia. To w obrębie złożonych algorytmów lekarz odnajduje najbardziej optymalne w świetle współczesnej wiedzy ścieżki postępowania dla swojego pacjenta. Z drugiej strony leczenie jest wysoce indywidualizowane i nawet pacjenci leczeni formalnie tą samą metodą mogą dostawać inne dawki leków, pewne leki mieć okresowo wstrzymywane. Przy tym onkolog "uczy się" konkretnego pacjenta i adekwatnie reaguje w trakcie leczenia w zależności od sytuacji. Często też przed albo w trakcie leczenia dowiadujemy się, że pacjent leczył się lub leczy metodami niekonwencjonalnymi.
Dużo jest takich osób?
Cała masa.
Dlaczego pacjenci szukają pomocy u cudotwórców i szarlatanów?
Wrzucę parę kamyków do naszego lekarskiego ogródka. My często albo nie mamy umiejętności, albo nie mamy czasu, a czasami jednego i drugiego, by z pacjentem uczciwie o jego chorobie porozmawiać. Ludzie szukają pomocy u szarlatanów, bo dostają tam czas i uwagę, których często nie dostają w poradni, szpitalu czy na oddziale. Lekarz jest zagoniony, codziennie czeka na niego nawet kilkudziesięciu pacjentów. I o co pyta? O konkrety. Co panią boli, gdzie, jakie ma pani choroby towarzyszące, czy jest pani na coś uczulona. Często jeszcze nie widzi pacjenta, a już ma w ręku kilka formularzy, które w założeniach miały poprawiać opiekę nad pacjentem, a w praktyce pożerają czas.
Oczywiście nie można uogólniać, bo są także lekarze, którzy nawiązują głęboką relację terapeutyczną i zdobywają pełnię zaufania pacjenta, ale nie zaryzykowałbym twierdzenia, że jest to reguła. A pacjent potrzebuje autentycznego kontaktu, a nie tylko wręczenia skierowania na badania krwi czy kolejną tomografię. Idzie zatem do jakiegoś samozwańczego uzdrawiacza, a tam dostaje i uwagę, i czas, których tak potrzebuje, często okraszone elementami magicznymi. I to moim zdaniem jest głównym powodem popularności cudotwórców.
Dane z najnowszych prac naukowych "Glob Public Health" poświęconych medycynie alternatywnej mówią o tym, że między 30 a 60 proc. pacjentów z nowotworami na jakimś etapie choroby korzysta z pomocy uzdrawiaczy, którzy obiecują im różne cuda za ogromne pieniądze.
Na przykład?
Choćby to, że witamina C wyleczy raka. Gdyby kiszona kapusta leczyła raka, świat byłby piękny. Albo inny przykład - że marihuana leczy raka. Marihuana medyczna, stosowana jest dziś objawowo w leczeniu bólu, przykurczów spastycznych czy innych problemach neurologicznych trudno poddających się leczeniu. Tylko że różni szarlatani lansują marihuanę jako lek na raka, a na taką skuteczność marihuany nie ma dowodów.
By w medycynie stwierdzić, że coś pomaga, należy przeprowadzić kontrolowane badania kliniczne na odpowiednio licznych grupach ludzi. I dotychczasowa wiedza na pewno nie uprawnia do twierdzenia, że marihuana medyczna "leczy raka" jako takiego. Z drugiej strony obecność receptorów kanabinoidowych stwierdza się na różnych komórkach nowotworowych i toczą się na świecie badania na temat wykorzystania marihuany na przykład w leczeniu glejaków (tym razem już w leczeniu przyczynowym). A z trzeciej strony pojawiają się badania wykazujące związki pomiędzy przyjmowaniem kanabinoidów a ryzykiem rozwoju raka, uwzględniające także perspektywę genomiczną, pokazujące, że marihuana może zwiększać ryzyko na przykład raka piersi i raka krtani. Wszystko to uczy pokory i to nie jest tak, że my, jako lekarze, wszystko już wiemy. Im więcej wiemy, tym więcej musimy się jeszcze dowiedzieć.
Zresztą wiele substancji, o których przez całe życie słyszałem, że leczą raka, kompletnie nie działa.
Jakie to substancje?
Gdy byłem dzieckiem, czyli jakieś ponad cztery dekady temu, była stosowana na przykład ropa.
Co?!
Ropa. Mój przyszywany dziadek, chory na raka płuc, pił preparat ropy. Oczywiście jedynie wymiotował i nie wyzdrowiał. Potem, w latach 60. XX wieku, pojawił się preparat botanika Stanisława Tołpy. Dziś kojarzymy jego nazwisko z firmą kosmetyczną, ale pierwotnie preparaty na bazie torfu miały rzekomo leczyć raka. Kosztowały oczywiście majątek.
Co jeszcze miało leczyć raka?
Vilcacora, inaczej koci pazur (łac. Uncaria tomentosa). To roślina, która jest rodzajem pnącza, rośnie w Ameryce Południowej i na Karaibach. Uznawana jest za świętą roślinę Inków. Jako lek na raka w latach 70. ubiegłego wieku rozpropagował ją polski misjonarz, który mieszkał w Peru, ks. Edmund Szeliga. Jeszcze kilkanaście lat temu na półkach księgarskich było mnóstwo poradników na ten temat.
Całej masy uzdrowionych ludzi oczywiście nikt nie widział na oczy, ale były to już czasy powszechnej dostępności internetu. A tam można wszystko napisać. Vilcacora wykazuje szereg działań, między innymi przeciwzapalne, przeciwgrzybicze, immunomodulujące. Pomimo wielu lat jej stosowania nie opublikowano jednak ani jednego badania klinicznego, które pokazywałoby, że faktycznie leczy nowotwory. Ba, w pismach medycznych nie ma nawet opisów przypadków! Ale ludzie czytali książki o Vilcacorze, odwiedzali strony internetowe szarlatanów i sprowadzali preparaty za dziesiątki tysięcy złotych. Zostali oszukani. Płacili horrendalne pieniądze za preparaty niesprawdzone, niewystandaryzowane, które miały ich uzdrowić z czegoś, z czego medycyna nie była w stanie ich uzdrowić.
Jak można w to wierzyć?
Jak człowiek spojrzy na to uczciwie, to nie zawsze jest to takie bezsensowne. Przecież szereg leków w onkologii wywodzi się pierwotnie ze świata roślinnego. Na przykład taksany, a więc leki cytostatyczne (przeciwnowotworowe) pochodzenia naturalnego, do których należy między innymi paklitaksel. Stosowany jest w leczeniu wielu nowotworów - na przykład raka piersi, jajnika czy pęcherza moczowego. Pierwotnie pozyskiwany był z kory cisu krótkolistnego. Z kolei owocniki grzybów nadrzewnych, określane potocznie jako huba, zawierają inny cytostatyk. Różni medycy ludowi polecają zatem hubę na leczenie raka…
To źle? Skoro huba zawiera substancje przeciwnowotworowe…
W medycynie nie możemy sobie pozwolić na to, by nie wiedzieć, ile leku podajemy. Bo w zależności od tego, na jakim drzewie ta huba wyrośnie, w jakich warunkach, jakie było nasłonecznienie czy wilgotność, to zawartość substancji czynnej może się wahać o kilkadziesiąt a nawet kilkaset procent. Dochodzą też substancje balastowe. W przypadku leków cytostatycznych dokładnie wiemy, co działa i w jakiej dawce. Nadmierna ilość leku zwiększa toksyczność, zbyt mała jest nieskuteczna. A substancje balastowe, jakże liczne w leku roślinnym, muszą zostać zmetabolizowane przez wątrobę, nierzadko zajętą przez przerzuty.
Poza tym interakcje leków roślinnych z syntetycznymi lekami przeciwnowotworowymi (i w ogóle z lekami) są słabo poznane. Podam przykład, być może drastyczny. Miałem sześć lat temu pacjentkę, którą leczyliśmy na chłoniaka w ramach programu lekowego bardzo nowoczesną terapią. Miała szansę na pełne wyleczenie, nie skończyła jeszcze 50 lat, dobrze reagowała na leki, rokowania były dobre. Rodzina, w tajemnicy, postanowiła wspomóc ją w leczeniu i podawała jej amigdalinę.
Co to takiego?
To substancja, która jest naturalnym glikozydem cyjanogennym, odstraszającym owady i zwierzęta roślinożerne. Występuje między innymi w nasionach i pestkach niektórych roślin jadalnych, takich jak gorzkie migdały czy morele. W latach 20. ubiegłego wieku biochemik Ernst Krebs lansował tezę, że ma działanie antyrakowe. Pomimo upływu lat jak dotąd nie ma na to dowodów. Wprawdzie w badaniach in vitro wykazywana jest jej określona aktywność hamująca namnażanie komórek nowotworowych, ale nowotwór w człowieku to nie są komórki w probówce. Takie dowody to zdecydowanie za mało, by sądzić, że mamy skuteczny lek. Ale preparaty można bez problemu kupić.
No więc tę amigdalinę bliscy podawali naszej pacjentce, oczywiście z jak najlepszymi intencjami. Jednak u tej konkretnej pani doprowadziło to do uszkodzenia wątroby. Miała takie wyniki, jakby zjadła muchomora sromotnikowego. Sądziliśmy początkowo, że może to toksyczność naszego leczenia, ale cały dotychczasowy jego przebieg przeczył takiej hipotezie. Zbadaliśmy szeroki panel wirusów, robiliśmy badania obrazowe… Rozmawiając z chorą, krok po kroku ustaliliśmy prawdziwą przyczynę.
Czy bardzo sobie zaszkodziła?
Bardzo. Walczyła z chłoniakiem, otrzymywała nowoczesny, drogi lek w ramach tak zwanego programu lekowego. Pacjenci leczeni w ten sposób muszą dochować określonego rytmu leczenia, inaczej z niego wypadają. Zanim u tej pacjentki doszło do poprawy parametrów wątrobowych, co zajęło w sumie ponad osiem tygodni, straciła możliwość korzystania z programu, czyli korzystania z leku, który był w jej przypadku bardzo skuteczny. Po drodze musiała wykonywać mnóstwo badań kontrolnych, miała konsultacje hepatologiczne, stresowała się każdym wynikiem, wydawała pieniądze na leki wspomagające funkcjonowanie wątroby…
Jak skończyła się ta historia?
Chora straciła jedną linię terapii. Musieliśmy zmienić leczenie. Na szczęście odpowiedziała na leczenie kolejnej linii, ale było ono bardziej obciążające dla jej organizmu, występowało więcej powikłań. Chora czuła się gorzej. A mogło być dużo lepiej, bez tej traumy, której doświadczyła i ona, i jej rodzina.
Czy pacjenci albo ich rodziny czasem sami przyznają się do "leczenia" rozmaitymi cudownymi metodami?
Chciałbym, by o tym otwarcie mówili, bo my powinniśmy o takim przyjmowaniu różnych substancji wiedzieć. Jeśli lekarz nie poświęci tyle czasu, ile chory potrzebuje, jeśli nie zdobędzie zaufania, jeśli po usłyszeniu wzmianki o medycynie niekonwencjonalnej potraktuje pacjenta wyniośle, to prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowie.
Pojawia się też problem psychologiczny ze strony pacjenta i jego bliskich. Gdy już człowiek zainwestował tyle nadziei i pieniędzy w dziwne metody, to nie jest łatwo przyznać się choćby przed sobą, że to nie miało sensu, że dał się oszukać. Albo że wydał 30 tysięcy złotych na preparaty, które tacie czy siostrze tylko zaszkodziły. Pojawia się zaprzeczenie, wyparcie i racjonalizowanie. Co, jeśli chcąc pomóc, prawie wysłaliśmy bliskiego na tamten świat? Albo zawierzywszy paramedycynie, nasz bliski odstąpił od leczenia i stracił szansę na wyleczenie? A na korytarzu w szpitalu spotykamy osoby z podobną chorobą, które spotkał inny los… To wszystko jest ekstremalnie trudne.
Myślałam, że sami takiej pomocy szukają.
Bardzo często te pomysły wdraża rodzina. Opowiem pani, co kiedyś widziałem u pacjenta hospicjum domowego. Wchodzę do jego pokoju, a tam przed łóżkiem dwa wielkie stoły. I te stoły były szczelnie wypełnione ziółkami, preparatami z mikroelementami, suplementami nie wiadomo skąd. Zapytałem bliskich, ile na tym stole leży pieniędzy. Jak pani myśli?
Dwadzieścia tysięcy złotych?
Osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Jak ta rodzina wyszła z pokoju pacjenta, to z nim porozmawiałem. I on ze łzami w oczach prosił: "Niech pan im powie, żeby oni już mi nie wciskali tego wszystkiego. Nie jestem w stanie tego łykać". Po ludzku rozumiemy bliskich tego człowieka, prawda? Ale jego samego też, zwłaszcza że to wszystko po prostu nie działa.
Przewaga medycyny konwencjonalnej jest taka, że tutaj wiadomo, że coś działa na pewno. Nie u wszystkich, nie zawsze, ale wiadomo, że jest to metoda sprawdzona, przebadana. My możemy nie umieć wyleczyć jakiejś choroby, ale jednak mamy sprawdzone metody, które coś konkretnego mu mogą dać. Na przykład przedłużyć życie. Poza tym tę chorobę jako lekarze po prostu rozumiemy - na tyle, na ile pozwala współczesna wiedza. Rozumiemy od strony biologii, biochemii, genetyki, mikroskopii, diagnostyki obrazowej, molekularnej, objawów, typowego przebiegu… Onkolog prawie zawsze wie z góry, czy pacjenta wyleczy, czy nie. I prawie nigdy się nie myli.
Naprawdę?
Doświadczony onkolog naprawdę to wie. Może być oczywiście sytuacja, że pierwotnie sądził, że wyleczy, ale choroba przebiegła gorzej niż zwykle. Doszło do wznowy, progresji choroby, jej uogólnienia… Takie sytuacje niestety zdarzają się pomimo najlepszego leczenia. Nie oznaczają automatycznie, że ktoś popełnił błąd czy źle leczył. Ale jeśli się z pacjentem wcześniej nie rozmawiało, nie omawiało różnych scenariuszy, to tak mogą być przez niego postrzegane.
A w drugą stronę? Myślał, że nie wyleczy, a wyleczył?
Takich sytuacji onkolog będzie miał raptem kilka w ciągu całego swojego życia lekarskiego. Jak pacjent do nas przychodzi i mamy rozpoznanie, komplet niezbędnych badań, to zasadniczo wiemy, czy go trwale wyleczymy, czy będziemy leczyć paliatywnie, przedłużając życie. Tylko i aż! Bo sukcesem współczesnej onkologii jest nie tylko to, że ona może wyleczyć wiele chorób, które dawniej były nieuleczalne. Na przykład potrafimy wyleczyć około 70 procent chłoniaków. Ale sukcesem może też być to, że potrafimy przekształcić chorobę, która dawniej człowieka zabiła w ciągu roku albo kilku miesięcy czy tygodni, w chorobę przewlekłą, z którą pacjent żyje czasami całymi latami.
I my mamy takich pacjentów. Żyją już kilkanaście lat z uogólnioną chorobą nowotworową w licznych narządach wewnętrznych. Mam pod opieką pacjenta, który z rakiem nerki żyje już 13 lat. Ma przerzuty, ale kontrolujemy to. Według obecnego stanu wiedzy nigdy nie wyleczymy go z choroby. Ale przekształciliśmy jego chorobę w chorobę przewlekłą, którą kontrolujemy. Daliśmy mu wiele lat życia w dobrej jakości i mamy nadzieję na więcej. Zaciągnęliśmy potężny hamulec, dzięki któremu choroba się nie rozwija.
Co jeszcze widział pan w domach pacjentów chorych onkologicznie?
Czasami myślę, że wszystko, co jest na naszej planecie. Magiczne talizmany, różdżki, biorezonanse, akupunkturę, aromaterapię, rozmaite dietoterapie - na przykład warzywno-owocową dietę Gersona (soki). Miałem mnóstwo pacjentów, którymi zajmowali się bioenergoterapeuci. Oczyszczając aury i udrażniając meridiany, obiecywali, że chorego wyleczą. Miałem pod opieką hospicyjną młodego pacjenta, 20-latka z glejakiem (nowotwór mózgu). W całym domu śmierdziało uryną, a jego rodzice, bardzo wykształceni ludzie z tzw. świecznika, leczyli go antyneoplastonami.
To znaczy?
Antyneoplastonami, a więc wyizolowanymi z krwi i moczu peptydami i ich pochodnymi, które miały rzekomo zabijać komórki rakowe. Terapię tę wymyślił doktor Stanisław Burzyński, który w latach 70. ubiegłego wieku założył w Teksasie specjalistyczną klinikę i stosował w niej antyneoplastony. Metodę tę obalono, uznano za naukowy nonsens. Chłopak, który był nimi leczony, oczywiście nie wyzdrowiał, to "leczenie" w ogóle nic nie dało. Miał progresję glejaka i żył tylko trzy miesiące.
Dlaczego wykształceni ludzie uwierzyli w coś takiego?
Po pierwsze dlatego, że już nie mieli nadziei. Poza tym w klinice onkologicznej nie poświęcono im dość czasu. A ludzie w sytuacjach granicznych - bez względu na wiedzę, wykształcenie czy doświadczenie - bardzo chcą wierzyć choćby w czary-mary. W szybki efekt i trochę magii, którą dawna medycyna oferowała szczodrze, a obecna daje zdecydowanie mniej chętnie. Bo mamy tomografy, superbadania i szczegółowe wyniki, których ludzie nie rozumieją, a lekarze nie mają czasu, by im to drobiazgowo tłumaczyć.
Mało jest prawdziwego ludzkiego kontaktu terapeutycznego z pacjentem i jego rodziną. O raku lekarze wciąż często nie potrafią rozmawiać w taki sposób, by tych pacjentów dodatkowo nie traumatyzować. Dość często słyszę historie pacjentów, którym lekarz przekazał informacje w taki sposób, że odebrał wszelką nadzieję. A ciężka choroba sprawia, że chcielibyśmy, by ten lekarz był trochę uzdrowicielem, trochę terapeutą. Kiedyś było inaczej.
Czyli jak?
Na przykład w starożytnym Egipcie medycyną parali się kapłani, którzy czcili boginię Sekmet. Była klasa uzdrowicieli, którzy uprawiali w herbariach różne zioła i rośliny, na przykład czosnek. I ludzie zwracali się do nich w potrzebie, ale sami nie mieli do herbariów dostępu. Działanie ziół miało w ich postrzeganiu wymiar nie tylko materialny, ale i magiczny. Medycyna z czasem ewoluowała, wyszła poza nawias magii. A ludzie zostali ze swoimi lękami i potrzebami. Efekty tego widuję bardzo często. Ludzie terminalnie chorzy czytają horoskopy, słuchają czytań tarota. Inni szukają czegoś, co będzie ich trzymało na tym świecie. Miałem pacjenta - inteligentnego, wyedukowanego człowieka - który na tydzień przed śmiercią kupił sobie nowy samochód za ponad 100 tysięcy złotych. Jego żona pozostała potem z problemem i kredytem, choć na szczęście byli bardzo dobrze sytuowani.
Nie wiedział, że umiera?
W głębi duszy wiedział. Widział, co się z nim dzieje. Zdawał sobie sprawę ze swojego stanu. Miał postępującą żółtaczkę wskutek masywnego zajęcia miąższu wątroby przez przerzuty nowotworu. Po prostu próbował zaczarować rzeczywistość. Na pewno wypierał. A potem sama niewydolność wątroby sprawiała, że nie myślał jasno.
Może dlatego, że tyle mówi się o nastawieniu pacjenta, że wszystko jest w psychice.
Tylko jak ten nowotwór już w organizmie szaleje, to on nie za bardzo pyta o to, co jest w psychice. Nastawienie i zasoby psychiczne są oczywiście ważne, ale nie są niestety najważniejsze. To tylko jeden z licznych elementów bardzo skomplikowanej układanki…
Jak rozmawia pan z pacjentami onkologicznymi, którzy jednak testują alternatywne terapie?
Nigdy nie pouczam i nigdy się nie oburzam. Wtedy od razu zburzyłbym kontakt z pacjentem, a przecież nie o to chodzi. Jeśli pacjent w jakąś dziwną terapię mocno wierzy i nie robi mu ona namacalnej krzywdy, to zwykle nie staram się na siłę narzucać swojej optyki. Po prostu zaczynam rozmowę, dowiaduję się, co go do tego skłoniło, czego oczekuje, staram się to jakoś urealnić. Ale chciałbym jednak wiedzieć, co łyka i móc to z nim przedyskutować. Jeśli słyszę, że ktoś za kilka tysięcy złotych kupuje sfermentowane otręby ryżowe w kapsułkach, a nie ma pieniędzy na zwykłą odżywkę białkową, to jednak staram się go namówić do większej roztropności.
Co do uzdrawiaczy - to niezależnie od metody dzielą się oni na dwie grupy.
Jakie?
Są tacy, którzy naprawdę wierzą w to, co oferują. I są również tacy, którzy są skrajnie cyniczni: wiedzą, że to tak naprawdę nie działa, chodzi im jedynie o zarobek.
Wbrew pozorom ci pierwsi są moim zdaniem bardziej niebezpieczni, bo nie respektują w swojej działalności żadnych granic. To ci, którzy mówią pacjentom, że wszyscy lekarze chodzą na pasku firm farmaceutycznych. Choć sami sprzedają za tysiące złotych coś, co jest obiektywnie warte kilka złotych, albo w ogóle nic nie jest warte, bo nie działa. Ale nie przyjmują tego do wiadomości, nawet gdy są badania, które już dawno to wykazały.
Natomiast ci drudzy dbają, by nie przekroczyć cienkiej linii własnego bezpieczeństwa prawnego. Rzadko namawiają do zaprzestania terapii, ale podobnie jak pierwsi malują wizje, jak to ich leczenie "wspomaga odporność", "pomaga zapobiegać", itd. Jak się nad tym zastanowić, to samo określenie "wspomagać" jest już bardzo niejednoznaczne i otwiera szerokie pole do akrobatyki lingwistycznej.
A co z dietami przeciwnowotworowymi?
Żadna dieta nie wyleczyła nikogo już chorego z raka, choć istnieją silne dowody na wpływ czynników żywieniowych w chorobie nowotworowej. Ważne, żeby dieta nie przeszkadzała.
Co innego w profilaktyce. Ale te dwie sytuacje trzeba odróżnić, bo zalecenia z profilaktyki mogą nie przynosić korzyści w chorobie i na odwrót. Żywienie oczywiście odgrywa w zdrowiu i chorobie istotną rolę. Gdy kiedyś przedstawiłem dość krytyczny głos na temat diety Kwaśniewskiego w chorobie nowotworowej (wcale nie napastliwy, po prostu merytoryczny), to dostałem kilka maili z groźbami. A gdy zaproponowałem właścicielowi firmy, która produkuje suplementy rzekomo wspierające walkę z rakiem, że wykonamy obiektywne badania nad ich skutecznością, to nasz kontakt się urwał. Dodam, że ten pan był pacjentem i na własne oczy zobaczył na sobie, że jego preparaty jakoś "nie chciały działać". To był inteligentny człowiek i wiedział, że obiektywne badania mogłyby zagrażać jego pozycji materialnej. Oczywiście nadal przekonywał innych pacjentów na korytarzu, że warto się nimi wspomagać.
Co pan czuje, gdy pacjent jednak upiera się przy stosowaniu alternatywnych metod?
Mogę tylko powiedzieć, co ja, jako lekarz i człowiek, sądzę na ten temat. Według mnie nie możemy nikomu zabronić nieracjonalnych decyzji. Dorosły człowiek jest wolny i robi, co chce - oczywiście w granicach prawa. Ludzkie życie jest przebogate i wielowymiarowe, a ludzie mają prawo do magicznego myślenia i własnych ocen. Naszą rolą, jako lekarzy, jest oferować chorym wiedzę, kompetencje i oddanie. Oferować, a nie narzucać. Natomiast koszty nieracjonalnych decyzji bywają niestety bardzo wysokie. Czasem kosztem tym może być nawet życie. Z ograniczonych badań jeszcze z ubiegłego wieku wiemy, że na przykład bioenergoterapeuci wprowadzają przeciętnie trzy miesiące opóźnienia w podjęciu prawidłowego leczenia. To jest okres, w którym guz lity może przejść ze stadium resekcyjnego z możliwym pełnym wyleczeniem do nieresekcyjnego, a nieleczony chłoniak Burkitta doprowadzi do śmierci.
Czyli należy pozwolić ludziom na błędy?
Nie mam dobrego pomysłu, jak to rozwiązać bez pozbawiania ludzi wolności wyboru. Pewnym pomysłem może być inwestowanie w społeczeństwo wiedzy, kształtowanie już od przedszkola umiejętności racjonalnego myślenia, łączenia faktów, sprawdzania wiadomości, a nie ich bezkrytycznego przyjmowania. Ale, jak nauczyło mnie życie, żadna edukacja w sytuacjach podbramkowych nie chroni ludzi przed nieracjonalnymi decyzjami.
Koszt utraconej nadziei bywa dla ludzi nieakceptowalnie wysoki - zarówno dla chorych, jak i ich najbliższych. Tacy ludzie będą szukali pomocy wszędzie. A jeśli zostali nieuprzejmie potraktowani przez lekarza, co się przecież niekiedy zdarza, albo mają nierealne oczekiwania, to idą do cudotwórcy, który jest po prostu miły i powie im to, co chcą usłyszeć. I nawet jeśli zostali oszukani, wyrzucili mnóstwo pieniędzy w błoto, to czują się potraktowani podmiotowo. W tej ekstremalnie trudnej dla nich sytuacji często im to wystarcza.
Jest jakiś sposób na to, by chorzy zaufali nauce?
My lekarze możemy przekonywać chorych do czerpania z metod naukowych przede wszystkim chęcią autentycznej pomocy i empatycznym podejściem. Powinniśmy uczciwie omawiać cele leczenia, spodziewane rezultaty, przedstawiać nie tylko korzyści, ale i ryzyka leczenia, a wszystko to robić w sposób taktowny. Powinniśmy tak kształtować cały system opieki zdrowotnej, by sprzyjał takim postawom. By chory był w nim centralną osobą, a nie intruzem obciążającym przepracowanego medyka. A pacjentów traktować tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani, będąc na ich miejscu. Czyli po prostu po ludzku. A jeśli nie możemy już zaproponować dalszego leczenia przyczynowego, w sukurs przychodzi medycyna paliatywna. Bo o ile w onkologii w którymś momencie musimy zakończyć leczenie, to w medycynie paliatywnej zawsze jest sporo do zrobienia. I często dobre leczenie objawowe bardzo poprawia jakość życia, a niekiedy może je także przedłużać.
Autorka/Autor: Iga Dzieciuchowicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock