Wielogodzinne i pełne emocji obrady zarządu Komitetu Obrony Demokracji zakończyły się wezwaniem Mateusza Kijowskiego do ustąpienia z funkcji przewodniczącego. - Liderem KOD-u nie może być osoba, która nie bierze odpowiedzialności za organizację i za swoje postępowanie - mówi w rozmowie z "Czarno na białym" Radomir Szumełda, wiceprzewodniczący Komitetu.
Na początku stycznia media podały, że pieniądze ze zbiórek publicznych przeznaczone na działalność KOD-u trafiały do firmy jego lidera Mateusza Kijowskiego i jego żony Magdaleny Kijowskiej. Chodzi o faktury na łączną kwotę 91 tys. 143,5 zł za usługi informatyczne, jakie firma Kijowskiego wykonała dla Komitetu.
"Były ogromne emocje"
W poniedziałek wieczorem 16 stycznia na nadzwyczajnym posiedzeniu zebrali się członkowie zarządu KOD, którzy przyjechali do Warszawy z całej Polski. Wielogodzinne obrady toczyły się w wynajmowanym przez stowarzyszenie mieszkaniu. W roli mediatora wystąpił Jan Hartman, krakowski filozof, który nie należy do zarządu.
- Były ogromne emocje, pojawiły się łzy - przyznaje w rozmowie z "Czarno na białym" Radomir Szumełda, wiceprzewodniczący KOD. - W którymś momencie mieliśmy problem z jedną panią, bardzo martwiliśmy się o jej kondycję - relacjonuje.
Zarząd przyjął uchwałę wyrażającą brak zaufania do Kijowskiego i wzywającą go do niezwłocznego ustąpienia z funkcji przewodniczącego stowarzyszenia. - To już chyba było około pierwszej w nocy, kiedy wspólnie głosowaliśmy nad tym, czy Mateusz (Kijowski) powinien odejść z funkcji przewodniczącego - opowiada Szumełda.
- O ile dobrze pamiętam, 16 osób było za odejściem, trzy przeciwko, jedna się wstrzymała. Wiem też jednak z całą pewnością, że przynajmniej kilka osób na początku spotkania zagłosowałoby odwrotnie - mówi. Jego zdaniem, do zmiany decyzji przekonało je to, że "poznały fakty" i "zobaczyły, jaka jest sytuacja".
- Dla mnie od poniedziałku szefem zarządu jest Krzysztof Łoziński - podkreśla Szumełda. - Liderem kodu nie może być osoba, która nie bierze odpowiedzialności za organizację i za swoje postępowanie - mając na myśli Kijowskiego.
Łoziński to działacz opozycji w PRL. W marcu 1968 r. wyrzucono go z uczelni, w stanie wojennym został aresztowany. Dopiero we wtorek formalnie dołączył do zarządu KOD, choć to jego artykuł był inspiracją do powstania ruchu. Teraz ma się zająć naprawą finansów stowarzyszenia i zmianami w statucie Komitetu.
- To człowiek, który ma piękną biografię za sobą i który mógłby być gwarantem spokojnego przeprowadzenia organizacji do czasu wyborów i wyjaśnienia w tym czasie wszystkich problemów - uważa Szumełda. Zgodnie z jego relacją, Kijowski nie zgodził się jednak, by Łoziński zastąpił go do marcowych wyborów przewodniczącego.
"Jesteśmy na bardzo głębokim zakręcie"
Kijowski podkreśla, że nie zamierza ustąpić i zapowiada start w marcowych wyborach. - Jeżeli Mateusz Kijowski wystartuje, ja też wystartuję - mówi Szumełda, tłumacząc, że chce, aby "stowarzyszenie było prowadzone w sposób uczciwy i transparentny".
Niegdyś bliski współpracownik Kijowskiego zarzuca mu teraz także, że KOD za bardzo zbliżył się do partii politycznych. - Mam takie poczucie, że to nie my powinniśmy służyć partiom politycznym, opozycyjnym, a partie powinny służyć nam - ocenia. Jego zdaniem, to, że dzisiaj jest inaczej, wynika z wizji lidera KOD, którą opisuje jako "bardzo bliską, przesadnie bliską współpracę z partiami".
- Mieliśmy szansę po tym poniedziałkowo-wtorkowym spotkaniu wyjechać już na jakąś prostą - zauważa. - Niestety, cały czas jesteśmy na tym głębokim zakręcie i cały czas trzeba pilnować, żeby ten pociąg się nie wykoleił, bo maszynista nie chce brać odpowiedzialności za tę podróż - zarzuca Kijowskiemu.
- Jesteśmy na bardzo głębokim zakręcie i mam takie poczucie, że o ile z niego nie wypadniemy, to przed nami długa prosta. Na tej długiej prostej trzeba będzie odpracować, odrobić zaufanie społeczne i iść do przodu. Ale to jest głęboki, poważny zakręt - tłumaczy Radomir Szumełda.
Autor: kg/adso / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24