Nad Matragoną krążyły kruki. W powietrzu unosił się fetor rozkładających się zwłok. Pomyślał, że to martwy jeleń, przy którym znajdzie poroże. Powoli ruszył w kierunku szczytu. Na zboczu góry, zamiast zwierzęcia i rogów, znalazł namiot. W środku leżało ciało.
"Kultowy mord pod Matragoną!" - usłyszał w radiu Wojciech Juda. Siedział wtedy w pekaesie do Cisnej, jechał do domu.
To samo usłyszała jego żona, Dorota. - Informację musiała podać Trójka, której wtedy słuchaliśmy. Mówili, że w namiocie na Matragonie znaleziono ciało - wspomina.
Nie pamiętają, który to był rok. 1999? 2000?
Specyficzny, mroczny klimat
Z Wojciechem i Dorotą spotykam się w ich domu w Balnicy. To niewielka osada w gminie Komańcza w Bieszczadach Zachodnich, tuż przy polsko-słowackiej granicy. Mieszka tam zaledwie kilka osób. Judowie u podnóża Matragony od blisko czterech dekad prowadzą gospodarstwo agroturystyczne.
- Lata temu prowadziliśmy zeszyty meldunkowe, do których wpisywali się turyści. Gdzieś mam też notesy, w których zapisywałam różne mniej lub bardziej istotne wydarzenia. Może tak dojdziemy do daty, kiedy na Matragonie znaleziono ciało? - mówi Dorota i na chwilę znika w sąsiednim pomieszczeniu. Wraca z niewielkim notesem, zaczyna wertować pożółkłe kartki, a jej mąż ciągnie opowieść.
- Ciało znalazł nasz znajomy, Tadek Perun. Miejscowy facet, zmarł jakiś czas temu. Łaził po lesie z psem, szukał grzybów i poroża. Zobaczył, że nad szczytem Matragony latają kruki. Myślał, że może leży tam jeleń strzelony przez myśliwego i znajdzie poroże. Poszedł w kierunku szczytu. Pies biegł przed nim, w pewnym momencie zaczął nerwowo szczekać. Pod szczytem Perun znalazł namiot. Sądził, że ktoś tam śpi. Otworzył go i wtedy zobaczył, że w środku leżą zwłoki - przywołuje relację znajomego Wojciech Juda.
Kilka lat wcześniej ten sam mężczyzna w drewnianej wiacie pod Matragoną znalazł martwą parę z Holandii. Odebrali sobie życie, zostawili list pożegnalny. Ale to zupełnie inna historia.
O makabrycznym odkryciu w namiocie Tadeusz Perun z pobliskiej leśniczówki powiadomił policję.
Kilka dni później Wojciech Juda z innym znajomym wsiedli na konie i pojechali na miejsce, gdzie znaleziono ciało. - Namiot cały czas stał, powłoki były porozcinane. To było klasyczne iglo ze stelażem z tworzywa. W środku posłanie, na nim karimata. Dookoła multum jednorazowych gumowych rękawiczek, pewnie po policjantach, którzy na miejscu prowadzili działania. Przed namiotem znajdowało się palenisko. Dookoła rozsypane były jakieś kwiaty czy zioła - wspomina Wojciech.
Dorota: - Cała ta sytuacja robiła ogromne wrażenie. Przez kilka kolejnych lat w ogóle nie chodziłam na Matragonę. Do dzisiaj czuję się tam nieco nieswojo. To miejsce ma specyficzny, dosyć mroczny klimat.
Miejscowi jeszcze przez jakiś czas rozmawiali o tajemniczej śmierci pod szczytem góry. Ale potem sprawa ucichła.
Bilet z Lublina i tajemniczy mężczyzna
Kilka lat później podczas zagranicznego wyjazdu Wojciech Juda poznał policjanta.
- Siedzieliśmy wieczorem przy piwku i podczas luźnej gadki okazało się, że pochodzimy z tego samego regionu. Kiedy powiedziałem, że jestem z Balnicy, wspomniał, że pamięta sprawę z Matragony. Mówił, że policja ustaliła wtedy, że tą osobą w namiocie była kobieta w wieku około 30 lat. Ponoć znaleziono też jej plecak, a w nim bilet komunikacji miejskiej z Lublina. Policjanci mieli ponoć iść tym tropem, ale nic nie ustalili - opowiada. Były funkcjonariusz, ale dowiem się tego później, źle zapamiętał szczegóły tej sprawy. A na moją prośbę o kontakt nie odpowiedział.
Judowie przypominają sobie jeszcze jedno: charakterystycznego mężczyznę, który "wyszedł z lasu" kilka tygodni przed znalezieniem ciała na Matragonie. - Wszyscy go widzieliśmy - ja, mąż i dzieci - mówi Dorota.
Zdaniem dzieci, dziś już dorosłych, musiały to być wakacje, bo na pewno nie były wtedy w szkole. Bawiły się na drzewie, gdy z lasu "wyszedł ten gość". Podszedł do studni, nabrał wodę i umył się. A potem odszedł. Poszedł albo w dół granicą, albo torami na Solinkę. Dzieci doskonale pamiętają, że na pewno nie wszedł znowu do lasu, tylko minął ich dom. Nie pamiętają, by się odezwał. Miał długi, ciemny płaszcz i ciemne włosy. Mężczyzna był "raczej wysoki", wyglądał na około 30 lat, nie sprawiał wrażenia, że jest turystą.
Czy miał związek ze śmiercią osoby, której ciało znaleziono w namiocie? Nie wiadomo. Policja - mimo że rodzina Judów mieszkała i prowadziła gospodarstwo agroturystyczne u podnóża Matragony - ich nie przesłuchała.
- Nikt z policji ani razu do nas nie zajrzał. To dziwne, bo mieszkamy chyba najbliżej miejsca, gdzie znaleziono ciało. Nikt nigdy nie pytał nas, czy coś lub kogoś widzieliśmy, a przecież myśmy wtedy meldowali turystów. Mieliśmy zeszyty meldunkowe i ta osoba mogła się do nich wpisać - mówi Dorota.
Zeszyty ma do dzisiaj.
Dorota: - Ten człowiek miał jakąś rodzinę, bliskich. Ktoś go kochał, szukał, tęsknił, być może nadal szuka i czeka na jego powrót. Od lat ta sprawa nie daje nam spokoju.
Magiczna góra
Matragona (990 metrów nad poziomem morza) znajduje się w paśmie granicznym Bieszczadów Zachodnich. Strome zbocza porasta bukowy las. Na szczyt nie wiedzie żaden oznakowany szlak turystyczny, ani choćby wydeptana ścieżka. To raczej odludne miejsce.
Nazwa masywu wywodzi się z języka wołoskiego, pochodzi od słowa "mătrăgună" i oznacza "wilczą jagodę". Wołosi trudnili się pasterstwem. Ich kolebką był Półwysep Bałkański. W XIII wieku dotarli w Karpaty, w XIV na ziemie polskie. Na nowe tereny wprowadzali swoją kulturę i język. Wiele bieszczadzkich pojęć, którymi dzisiaj operujemy, to pozostałości kultury wołoskiej.
"Mătrăgună" występuje głównie w Karpatach na leśnych polanach. Jej pełna polska nazwa to pokrzyk wilcza jagoda lub atropea belladonna. Kwitnie brunatno-fioletowymi kwiatami, z których wyrastają czarne, błyszczące owoce. Jest silnie trująca. Zjedzenie zaledwie kilku owoców może zabić.
- Była to roślina bardzo czczona w Rumunii, nazywaną ją tam "mătrăgună" nawiązując do mandragory, jest z nią blisko spokrewniona i podobnie psychoaktywna. To roślina niebezpieczna w użyciu, bo zawiera alkaloidy tropanowe, które powodują stany deliryczne zupełnego upojenia, odlotu, kiedy nie mamy kontaktu z rzeczywistością, jesteśmy w "innych światach" - opisuje Łukasz Łuczaj, botanik, wykładowca w Instytucie Biologii i Biotechnologii Uniwersytetu Rzeszowskiego, autor książek o roślinach i twórca cyfrowy. Roślina - jak informuje botanik - wykorzystywana była w średniowiecznej i pogańskiej magii w różnych obrzędach m.in. przez czarownice. To z niej robiły swoją słynną magiczną maść. - Także polska nazwa "pokrzyk" wywodzi się od mandragory. Wierzono, że jak się mandragorę wyrywa z korzeniami - miała ona korzeń w kształcie człowieka - to wtedy ona tak krzyczy, że się umiera, więc zrywano ją z zatkanymi uszami - opowiada Łuczaj.
Ze względu na swoje właściwości owoce pokrzyku były dawniej wykorzystywane do trucia wilków, stąd nazwa "wilcza jagoda". Dzisiaj zawarta w owocach atropina wykorzystywana jest m.in. w okulistyce.
Idziemy na Matragonę
Chcę zobaczyć miejsce, w którym znaleziono ciało.
Na Matragonę idziemy w chłodny dzień. Wkładamy górskie buty, narzucamy przeciwdeszczowe kurtki. Niebo spowijają gęste, szare chmury, siąpi drobny deszcz. Po wyjściu ze schroniska i przejściu ogrodem kilkudziesięciu metrów wchodzimy do lasu. Pod nogami szeleszczą brązowe liście, nad nami górują bezlistne korony gęsto rosnących drzew.
Zastanawiam się, czy to tą trasą szła osoba, której ciało znaleziono w namiocie. Bo na Matragonę można jeszcze wejść od strony sąsiednich miejscowości - Solinki, Żubraczego i Szczerbanówki.
Na początku podejście nie sprawia nam problemów, na górę wiedzie leśny korytarz.
W połowie trasy odbijamy w lewo i wchodzimy na strome zbocze. Lawirujemy między drzewami i powalonymi pniakami, aby znaleźć najlepszą trasę. Jest ślisko, co jakiś czas się potykam. Po kilkudziesięciu minutach docieramy na szczyt.
Wierzchołek góry porośnięty jest gęstym, bukowym lasem. W oddali widać bieszczadzkie szyty - Wołosań i Hon. W pochmurny, deszczowy dzień dojmująca cisza potęguje niepokój. Rozglądam się. Szukam wzrokiem miejsca, w którym mógł stać namiot. Zastanawiam się, dlaczego osoba, którą w nim znaleziono, wybrała Matragonę.
- Musimy odbić w prawo, namiot był nieco poniżej szczytu - z rozmyślań wyrywa mnie głos Wojciecha Judy. Ruszamy. - To tutaj - oznajmia po chwili.
Jesteśmy na niewielkiej polanie otoczonej drzewami. Na jednym z nich dostrzegam wyryty nożem katolicki krzyż, kilka metrów od drzewa niewielki kopiec usypany z kamieni. Wojciech podnosi największy z nich i odkłada na bok, później kolejne. Pośród gałązek, zaschniętych liści i ziemi pojawiają się fragmenty niebieskiego tworzywa.
- To ten namiot, w którym znaleziono zwłoki. A właściwie to, co z niego zostało - mówi mężczyzna.
Wyciągamy go i rozkładamy na ziemi. Niebiesko-srebrny tropik ma pocięte powłoki, ale poza tym jest w świetnym stanie. Zachowała się też metka w języku polskim.
Stoimy tak chwilę bez słowa, a ja zachodzę w głowę, dlaczego policja go tutaj zostawiła. Przecież na powłokach czy zamku mogły znajdować się ważne ślady.
- Stał tak, przez jakiś czas. Policja po niego nie wracała, zdecydowaliśmy więc, że go tutaj "pochowamy" - mówi Wojciech Juda. To on wyrył krzyż na drzewie.
Może ten namiot będzie dobrym tropem?
Metka w języku polskim informuje o materiałach, z jakiego zrobiona została powłoka i stelaż. Czytelny jest też napis z nazwą. Wszystko wskazuje na to, że wyprodukowała go niemiecka firma, dziś jedna z wiodących w branży turystycznej.
Znajduję polskiego dystrybutora tych namiotów. Dzwonię na numer podany na stronie internetowej. Chcę zapytać, co to za model i w jakim mieście - ćwierć wieku temu - można było go kupić. Może w ten sposób uda mi się ustalić, gdzie mogła go nabyć i skąd mogła pochodzić zmarła osoba.
Od pracowników firmy dowiaduję się, że współpracę z niemieckim producentem spółka nawiązała dopiero po 2010 roku. - Namiot nie został kupiony u nas - słyszę.
Dostaję adres mailowy bezpośrednio do przedstawiciela producenta. Wysyłam do niego wiadomość z prośbą o pomoc w ustaleniu, gdzie w Polsce taki namiot można było kupić pod koniec lat 90. Nikt mi nie odpisuje.
Znów ślepy zaułek.
Umorzone śledztwo
O ciało niezidentyfikowanej kobiety znalezionej w namiocie na Matragonie pytam policję i prokuraturę w Lesku. Nadal nie wiem, kiedy zmarła, proszę więc o przeszukanie archiwów z lat 1999-2000. Naczelniczka wydziału kryminalnego Komendy Powiatowej w Lesku informuje mnie, że "w rejestrach jednostki brak jest jakichkolwiek informacji dotyczących przedmiotowego zdarzenia".
W odpowiedzi od Edwarda Martuszewskiego, wiceszefa Prokuratury Rejonowej w Lesku, czytam: "(..) po dokonaniu 'ręcznej' kwerendy - ustalono, iż w 2000 roku prowadzono w leskiej prokuraturze jedno postępowanie w sprawie znalezienia niezidentyfikowanych zwłok. Postępowanie z art. 155 kk toczyło się pod sygnaturą 1 Ds. 360/00 i zakończyło się postanowieniem z dnia 29 grudnia 2020 r. o umorzeniu na podstawie art. 17 par. 1 pkt 1 kpk".
Artykuł 155 Kodeksu karnego mówi o nieumyślnym spowodowaniu śmierci. To standardowa kwalifikacja w śledztwach dotyczących niewyjaśnionych zgonów. Artykuł 17 paragraf 1 punkt 1 Kodeksu postępowania karnego oznacza, że "czynu nie popełniono albo brak jest danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie jego popełnienia".
Prokurator informuje też, że akta sprawy - na podstawie zgody Nr 037/13 Archiwum Państwowego w Rzeszowie Oddział w Sanoku z dnia 27 listopada 2013 r., zostały zniszczone ponad trzy miesiące później - 11 marca 2014 r. W prokuraturze nie ma więc żadnych materiałów ze śledztwa.
Ale czy to właśnie jest sprawa, której szukam? W informacji z prokuratury nie ma o mowy ani o Matragonie, ani o namiocie.
Prokurator Martuszewski informuje też, że postępowanie w sprawie znalezienia niezidentyfikowanych zwłok prowadziła Komenda Powiatowa Policji w Ustrzykach Dolnych.
Szef ustrzyckiej policji nadkomisarz Robert Gęborys jednak nie kojarzy tego postępowania. Pracę w policji rozpoczął w 2007 roku. Dzisiaj w ustrzyckiej jednostce nie pracuje już ani jeden policjant, który pełnił służbę w czasie, gdy na Matragonie znaleziono zwłoki.
Policjant i zdjęcie
Komendant kieruje mnie do zastępcy naczelnika wydziału kryminalnego, aspiranta sztabowego Daniela Szeremeta. Rozmawiamy kilka razy. Na moją prośbę pracownicy komendy wertują archiwa, ale znajdują jedynie szczątkowe informacje. Naczelnik informuje, że postępowanie w sprawie zwłok znalezionych na Matragonie prowadził aspirant sztabowy Ryszard Sroka.
Udaje mi się do niego dotrzeć, umawiamy się na spotkanie. Wreszcie mam jakiś punkt zaczepienia.
- Miałem wtedy drugą zmianę, zaczynałem o godzinie 14 i jakoś wtedy otrzymaliśmy zgłoszenie. Na miejsce szliśmy od Żubraczego [wioska pod Matragoną - red.]. Ja - operacyjny, technik policyjny oraz dochodzeniowiec. Prowadzili nas dość długą, stromą drogą. Zanim weszliśmy na miejsce zdarzenia na oględziny, kolega zrobił to zdjęcie - mówi i podaje mi fotografię.
Na polanie, wśród drzew, stoi niebiesko-srebrny namiot. Wygląda dokładnie jak ten, który ponad 20 lat później wygrzebaliśmy z ziemi pod szczytem góry.
- Koledzy rozpruli namiot. Odór był niesamowity, nie szło wytrzymać. Ciało zmumifikowane, czarne, nie do rozpoznania. Nie pamiętam, czy w śpiworze, czy na śpiworze, w każdym razie zwłoki leżały na plecach, na wznak, w ubraniu, a z boku, obok ciała, leżały jakieś uschnięte rośliny. W przedsionku stały buty. Namiot był czyściutki, nie było żadnych śmieci ani innych rzeczy. Przed namiotem było palenisko, okrążone kamieniami - wspomina były policjant.
Na miejscu - jak dodaje - nie znaleźli nic więcej. Żadnych rzeczy osobistych, plecaka, dokumentów. Nic, co pozwoliłoby zidentyfikować zmarłą osobę. - Nie znaleźliśmy też żadnych śladów bytności osób trzecich, żadnych oznak, że ta osoba mogła zostać zabita - mówi Sroka.
Policyjne działania zakończyli późnym wieczorem. Kiedy na noszach znieśli z góry ciało, była już noc.
A może to Łukasz Grechuta?
- W tym czasie trwały poszukiwania syna Marka Grechuty, Łukasza. Była taka hipoteza, że to mógł być on - wspomina emerytowany policjant. Syn znanego artysty przepadł bez wieści w marcu 1999 roku. Gdy na Matragonie znaleziono zwłoki, młody Grechuta wciąż pozostawał osobą zaginioną, a jedna z policyjnych hipotez mówiła, że może przebywać w Bieszczadach.
Ryszard Sroka świetnie to pamięta: - Był duży nacisk na poszukiwania, bo to syn znanego artysty.
Ale to nie był Łukasz Grechuta. Syn Marka odnalazł się sam, w styczniu 2001 roku zadzwonił do matki z Rzymu.
Policja szukała więc dalej.
- To był czas, kiedy w Bieszczady zjeżdżali z całej Polski różni ludzie. Część z nich eksperymentowała z narkotykami i innymi substancjami psychoaktywnymi. Dyskutowaliśmy z kolegami, że na Matragonie mogło dojść do zgonu w wyniku narkotyków. Tam mogła być większa grupa, ta osoba zmarła, reszta wystraszyła się, zabrała rzeczy i uciekła - mówi emerytowany policjant.
- To mógł być też ktoś zawiedziony miłością. Mógł się czegoś "najeść" i umrzeć, są takie przypadki. Na tamten czas okoliczności nie wskazywały, aby do tej śmierci mogły przyczynić się inne osoby - podkreśla.
Policja brała pod uwagę różne scenariusze. Sroka nie pamięta, kto potem zajmował się sprawą i jak się ona zakończyła. On sam awansował i nie prowadził dalej postępowania. - Być może posterunek w Cisnej? Pamiętam, że na miejscu zdarzenia był z nami jakiś policjant z Cisnej - mówi. - Niezależnie od tego, kto prowadził postępowanie w tej sprawie, po reorganizacji policji wszystkie dokumenty trafiły do komendy policji w Lesku jako jednostki nadrzędnej i tam powinny być.
Ale tam już przecież szukałam. I nie znalazłam.
Przełom
O kobietę znalezioną w namiocie na Matragonie pytam więc znajomego policjanta z Cisnej. Mężczyzna kieruje mnie na posterunek w Baligrodzie. Kierownik posterunku odsyła mnie do komendy w Krośnie, a ten do komendy wojewódzkiej w Rzeszowie. Wszędzie słyszę, że po sprawie nie ma śladu.
Powoli tracę nadzieję na to, że cokolwiek uda mi się ustalić. Mimo tego idę za sugestią Ryszarda Sroki i jeszcze raz wysyłam mail do komendy policji w Lesku. Pytam, czy w archiwach jednostki znajdują się jakiekolwiek dokumenty w sprawie zwłok o nieustalonej tożsamości, które zostały znalezione w namiocie na Matragonie.
Po kilku dniach otrzymuję odpowiedź, w której - ku mojemu zaskoczeniu - czytam: "(...) informuję, iż w składnicy akt tutejszej jednostki policji znajdują się akta sprawy poszukiwawczej NN oraz teczka identyfikacji zwłok znalezionych w dniu 24 września 2000 roku". Pod pismem podpisał się zastępca komendanta powiatowego policji w Lesku, nadkomisarz Paweł Rysz.
Nie dowierzam, więc dzwonię do wicekomendanta. Dopytuję, czy nie doszło do pomyłki, bo przecież pytałam już o tę sprawę. - Tak, ale pani pytała o kobietę. A my mamy mężczyznę - odpowiada.
Z wiceszefem leskiej policji o sprawie rozmawiam kilkukrotnie. Informuję, że celem mojego reportażu jest dotarcie do osób, które mogły znać zmarłą osobę, co być może pozwoli ustalić jej tożsamość. Dlatego tak bardzo zależy mi na zdobyciu jak największej liczby informacji.
Składam do policji w Lesku wniosek o umożliwienie mi wglądu do zebranych w tej sprawie materiałów. W tym samym czasie wysyłam do jednostki mail z pytaniami o okoliczności, w jakich zostało znalezione ciało. Pytam też o to, co w tej sprawie ustaliła policja.
Pięć dni później otrzymuję odpowiedź na pytania. A po kolejnych dwóch dniach policja odmawia mi wglądu w swoje materiały.
Mężczyzna w dresie, przykryty kocem
Muszą więc wystarczyć mi odpowiedzi z maila. Dowiaduję się z nich, że "szczątki znajdowały się w zasuniętym na zamek namiocie". Były "w daleko posuniętym rozkładzie", ubrane w dresową czarno-granatową bluzę. Na wysokości łokci dres miał wstawki w jasnym kolorze. Mężczyzna miał na sobie ortalionowe ciemne dresowe spodnie zapinane na zamek błyskawiczny, ze ściągaczami przy nogawkach. Spodnie, wzdłuż zewnętrznych szwów, ozdabiały biało-czerwone lampasy.
Zmarły leżał na plecach, przykryty kocem w brązowo-pomarańczową kratę. W przedsionku namiotu znajdowały się buty sportowe firmy AIRMAX w rozmiarze 41. Niebieskie z żółto-białymi paskami.
Sekcja zwłok - jak informuje mnie policja - została wykonana w Akademii Medycznej w Krakowie na polecenie Prokuratury Rejonowej w Lesku. "W aktach sprawy identyfikacyjnej brak jest informacji o przyczynach śmierci. Ustalono, że szczątki należały do mężczyzny w wieku od 30 do 50 lat. Czas zgonu nastąpił od kilku do kilkudziesięciu tygodni przed znalezieniem". Policja informuje też, że w aktach brak jest informacji, czy prokurator zarządził badania toksykologiczne, histopatologiczne oraz czy ustalono DNA ofiary. Policyjne działania w tej sprawie zakończyły się 12 maja 2004 roku.
Odpowiedzi na pytania o to, jakie czynności podjęli mundurowi w celu ustalenia tożsamości osoby, której ciało zostało znalezione w namiocie na Matragonie i jakie tropy w sprawie jej śmierci zostały sprawdzone, nie dostaję.
"Na końcu każdej sprawy jest człowiek"
Z materiałów, do których dotarłam, wynika, że biegli z zakresu medycyny sądowej podczas sekcji zwłok nie znaleźli żadnych śladów urazów mechanicznych - uderzeń w głowę lub inne części ciała, ran ciętych i kłutych czy śladów duszenia, które mogłyby świadczyć o tym, że do śmierci mężczyzny przyczyniły się inne osoby. Żołądek wypełniony był tabletkami, co może wskazywać na śmiertelne zatrucie. Prokurator prowadzący sprawę, jak udało mi się ustalić, nie zlecił jednak badań toksykologicznych. Nie wiadomo więc, jaki lek znaleziono w żołądku mężczyzny i czy faktycznie zmarł on w wyniku zatrucia zawartą w nim substancją.
- Z punktu widzenia sądowo-lekarskiego to bardzo duży błąd. Jeśli podczas sekcji znaleziono w żołądku masę tabletkową i zachodzi duże prawdopodobieństwo zatrucia, to wymaga to dokładnego zweryfikowania - podkreśla doktor Filip Bolechała, specjalista z Zakładu Medycyny Sądowej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Temu m.in. służy badanie toksykologiczne materiału biologicznego pobranego z ciała zmarłej osoby podczas sekcji zwłok. Badanie dostarcza biegłym informacji o tym, jaką substancję przyjęła zmarła osoba, jakie było jej stężenie w organizmie i czy zatrucie tą substancją było bezpośrednią przyczyną śmierci.
To ważne, bo jak zaznacza Filip Bolechała, "to, że coś jest żołądku, nie oznacza, że jest we krwi i w tkankach". - To jest tylko dowód na przyjęcie tej substancji. Oczywiście z praktyki mogę powiedzieć, że to jest bardzo prawdopodobna przesłanka na zatrucie, ale w tej sprawie nie ma na to bezpośredniego dowodu, bo nie zlecono badań. Poza tym nie wiemy, co to były za leki, a taka informacja również mogła być istotna w kontekście tej sprawy - podkreśla.
Dodaje, że w przypadku, kiedy podczas sekcji nie udaje się ustalić przyczyny zgonu, badania toksykologiczne czy histopatologiczne to standard. - To bardzo ważne, bo nie zawsze da się określić przyczynę zgonu po oględzinach ciała. Na przykład, kiedy ktoś zatruje się alkoholem, to tego nie będzie widać. Należy zrobić badanie na stężenie alkoholu i wtedy wiemy, jakie ono było i czy było śmiertelne - wyjaśnia ekspert.
Jednak - jak przyznaje - nie każdy prokurator zleca dodatkowe badania. - Są dość kosztowne, więc zdarza się, że prokuratorzy, szczególnie z małych prokuratur rejonowych z nich rezygnują. Część nie zleca nawet sekcji zwłok. Sprawy są zamykane, a przecież od tego są organy ścigania i wymiar sprawiedliwości, aby je wyjaśniać - podkreśla dr Bolechała.
Dlaczego leski prokurator prowadzący śledztwo w sprawie śmierci mężczyzny znalezionego w namiocie na Matragonie nie zlecił wykonania dodatkowych? Tego nie wiadomo. Akta sprawy blisko dekadę temu zostały zniszczone, a prokurator prowadzący sprawę jest już na emeryturze i unika kontaktu z mediami, nie możemy go więc o to zapytać. W policyjnych materiałach też nie ma na ten temat informacji.
- Być może dysponując całym zebranym materiałem, w tym protokołem z sekcji, gdzie na zwłokach nie ma śladów urazu mechanicznego, jest podejrzenie zatrucia lekami i małe prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa, zrezygnował z dalszych badań, bo uznał, że nie ma sensu ich robić, bo okoliczności sprawy wskazywały na samobójstwo - zastanawia się lekarz. Podkreśla jednak, że wielokrotnie w swojej karierze badał przypadki zgonów kwalifikowanych wstępnie przez policję i prokuraturę jako nieszczęśliwy wypadek lub samobójstwo, a następnie - po wykonaniu specjalistycznych badań - okazywało się, że śmierć nastąpiła w wyniku przestępstwa.
- Nie mówię, że tak było w tym przypadku, bo nie znam szczegółów opisywanej przez panią sprawy. Niezależnie od okoliczności danego zdarzenia trzeba pamiętać, że na końcu każdej sprawy jest człowiek. Ofiara, która poniosła śmierć, i jej bliscy, którzy oczekują na wyjaśnienie sprawy. A to już rola państwa, które powinno zrobić wszystko, aby dana sprawa została wyjaśniona, a jeżeli jest jakiś sprawca, który popełnił przestępstwo, aby został ukarany i poniósł sprawiedliwą karę - konkluduje Filip Bolechała.
Projekt GeNN
Rocznie polska policja odnajduje ciała około 700 osób o nieznanej tożsamości. Danych części z nich nie udaje się ustalić, chowani są w bezimiennych grobach. Aby przywrócić im tożsamość, w 2015 roku Fundacja ITAKA wspólnie z Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji zainicjowała Projekt GeNN. Jego głównym celem było doprowadzenie do identyfikacji osób długotrwale zaginionych, a z drugiej - pochowanych jako osoby "NN", czyli o nieustalonej tożsamości.
W pierwszym etapie policjanci przeanalizowali 2 285 archiwalnych spraw poszukiwawczo-identyfikacyjnych zwłok o nieustalonej tożsamości znalezionych na terenie całej Polski przed 2003 rokiem. Sprawdzili, jakie materiały i ślady zabezpieczone są w materiałach do badań identyfikacyjnych. Ostatecznie do projektu zakwalifikowali 165 spraw.
W drugim etapie przeszukana została internetowa baza danych osób zaginionych i osób "NN" prowadzona przez Fundację ITAKA w celu wytypowania rodzin, których bliscy zaginęli przed 2003 rokiem. Do projektu zakwalifikowano 237 rodzin. 10 z nich nie zgodziło się na udział w projekcie. Od pozostałych - oraz od rodzin osób zaginionych, które zgłosiły się do udziału w projekcie - pobrane zostały próbki biologiczne do badań DNA. W sumie zabezpieczono ponad 300 nowych próbek i oznaczono tyle profili DNA, które później trafiły do bazy danych DNA.
Jak podano w raporcie końcowym Projektu GeNN opublikowanym w lutym 2018 roku, na podstawie przeprowadzonych badań porównawczych udało się rozwiązać trzy archiwalne sprawy poszukiwawczo-identyfikacyjne.
- To sukces, bo te trzy sprawy udało się wyjaśnić. Wprawdzie dla bliskich w najgorszy możliwy sposób, bo okazało się, że poszukiwana osoba nie żyje, ale dzięki tej wiedzy mogli oni zamknąć ten trudny etap poszukiwań i braku pewności, co stało się z bliską osobą, spróbować zaakceptować stratę, w jakiś sposób się z nią pogodzić, opłakać bliską osobę czy ją uhonorować - pochować szczątki, zrobić pogrzeb, postawić grób - mówi Agata Nowacka, szefowa Zespołu Poszukiwań i Identyfikacji ITAKA.
To ważne, bo - jak podkreśla Nowacka - nawet najgorsza informacja o tym, co stało się z zaginioną osobą, jest lepsza od niepewności. - Nawet krótkotrwałe zaginięcie bliskiej osoby, które trwa kilka godzin lub dni, to dla jej bliskich sytuacja emocjonalnie bardzo trudna, kryzysowa. W przypadku długotrwałych zaginięć przeradza się w traumę rzutującą na całe późniejsze życie. Trwa tak długo, dopóki dana osoba nie dowie się, co stało się z jej bliskim - wskazuje Nowacka.
ZOBACZ TEŻ REPORTAŻ BARTOSZA ŻURAWICZA: "POLICYJNA BAZA DNA CORAZ BLIŻEJ DNA" >>>
W ramach projektu GeNN w ITACE powstała baza danych zwłok NN - jedyne w Polsce narzędzie umożliwiające porównanie rysopisów zwłok o nieustalonej tożsamości i zaginionych osób.
- Co miesiąc dostajemy pliki z bazy policyjnej zwłok NN osób, które zostały znalezione w Polsce. Na tę chwilę mamy zgłoszonych ich 2098. Porównujemy je z naszą bazą zaginionych. Wcześniej, przez wiele lat, gdy badania DNA nie były tak powszechne jak teraz i nie istniała policyjna baza DNA, przekazywaliśmy dostęp do tych materiałów także bliskim, którzy już dłuższy czas poszukiwali zaginionych. Rodziny mogły wcześniej porozmawiać z naszym psychologiem i przygotować się do tego. Znam co najmniej kilkanaście spraw, które w ten sposób udało się rozwiązać - zaznacza Agata Nowacka.
Krajowa Baza Danych DNA powstała w 2007 roku i znajduje się w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji. Aktualnie zawiera około 261,5 tysiąca profili DNA, w tym 1 720 to profile NN zwłok, czyli o nieustalonej tożsamości. Od 2015 roku policjanci mogą też pobierać i przechowywać w bazie materiał genetyczny od rodzin zaginionych osób.
Polska baza danych DNA jest jedną z najskromniejszych w Unii Europejskiej. Winne temu m.in. przepisy, które nie obligują służb do wprowadzania danych do bazy, ale także niska świadomość społeczeństwa o tym, w jakim celu pobierany jest i do czego może zostać wykorzystany pobrany materiał genetyczny. A im większa baza, tym większe prawdopodobieństwo "trafienia" - dopasowania profili DNA, a tym samym rozwiązania niewyjaśnionych zaginięć i ustalenia tożsamości osób, które leżą w bezimiennych grobach.
"Bóg z Tobą" - tu leży NN mężczyzna
Profil DNA mężczyzny, którego ciało zostało znalezione w namiocie na Matragonie - mimo że prokurator nie zlecił zabezpieczenia materiału genetycznego podczas sekcji zwłok, a ubrania zmarłego, z których taki materiał można wyizolować, zostały zniszczone - znajduje się w policyjnej bazie. Pomógł przypadek. Jego ciało w 2021 roku zostało ekshumowane w jednej z kryminalnych spraw, którą prowadzi krakowskie Archiwum X.
Grób bohatera mojego reportażu odnajduję na cmentarzu komunalnym w Batowicach pod Krakowem. W ustaleniu miejsca pochówku pomaga mi kierowniczka Urzędu Stanu Cywilnego w Cisnej Aneta Ustianowska.
Zgodnie z przepisami pochówek osoby o nieustalonej tożsamości organizuje gmina, na terenie której ciało zostało znalezione. W sprawie śmierci pod Matragoną na zlecenie Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie zorganizował go miejscowy MOPS. Mężczyzna spoczął na podkrakowskim cmentarzu wśród innych osób, których tożsamości policjantom nie udało się ustalić.
Historia czeka na rozwiązanie
Z nowymi informacjami wracam do moich rozmówców, Wojciecha i Doroty Judy. Opowiadam o ustaleniach, pokazuję zdjęcia. - Jestem tym wszystkim bardzo poruszona - przyznaje kobieta.
- Namiot był dość nowoczesny jak na tamte czasy, wtedy królowały "chinki". Buty też zwracają uwagę, bo mało kto wtedy takie miał, a w Bieszczadach to już w ogóle - mówi, przeglądając fotografie. - To raczej nie był miejscowy, bo ktoś zgłosiłby jego zaginięcie, a niczego takiego nie pamiętam. Poza tym policja szybko ustaliłaby jego tożsamość - dodaje.
Zmarły mężczyzna mógł pochodzić z każdego miejsca w Polsce. Mógł też przyjść na Matragonę od strony Słowacji. Od granicy to tylko ponad dwa kilometry. - Jest to możliwe, ale w rękach niósł ten koc, namiot, stelaż? Na miejscu nie znaleziono przecież pokrowca. A gdzie są opakowania po lekach, które zażył? - zastanawia się moja rozmówczyni.
Jedno - jak podkreśla - wydaje się pewne: nieprzypadkowy wybór miejsca. Mężczyzna - jeśli przyjmiemy wersję, że odebrał sobie życie, Matragonę wybrał celowo. Musiał wiedzieć, że nawet w sezonie turystycznym nie ma tam tłumów i nieprędko ktoś go znajdzie.
- Mimo że sprawa w obliczu nowych ustaleń wydaje się dość klarowna - wygląda na samobójstwo dokonane z dużą determinacją - jest jeszcze parę niewiadomych - komentuje Dorota Juda, psychoterapeutka z wieloletnim stażem. - Czuję, że ta historia chce się opowiedzieć, od tylu lat siedzi mi w głowie. Jeśli policja zechce do niej wrócić, udostępnimy nasze zeszyty meldunkowe. Być może to w nich znajduje się rozwiązanie tej tajemniczej sprawy.
Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chciałbyś uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia zadzwoń na numer 997 lub 112.
Autorka/Autor: Martyna Sokołowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Łukasz Górnicki