Prawie dwa lata po wybuchu afery pedofilskiej na Dominikanie z udziałem polskich księży, w Polsce rusza proces jednego z głównych bohaterów skandalu. Wojciech G. po raz pierwszy stanie przed sądem w Warszawie. Grozi mu nawet 15 lat więzienia. Prokuratura jest przekonana, że ksiądz jest winny.
- Mamy materiał dowodowy, który nie pozostawia żadnych wątpliwości, że doszło tu do przestępstw przeciwko wolności seksualnej - mówi Przemysław Nowak, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Oskarżenie nie ma wątpliwości
Śledczy postawili księdzu dziesięć zarzutów. Kapłan jest oskarżony o wykorzystywanie seksualne sześciu chłopców podczas swojej posługi na Dominikanie i dwóch nieletnich w Polsce, przed wyjazdem na Karaiby. Akt oskarżenia mówi także o posiadaniu pornografii dziecięcej i nielegalnej broni. Prokuratorzy przesłuchali w sprawie księdza stu świadków. - Najmocniejszym dowodem są zeznania pokrzywdzonych, którzy wprost i kategorycznie opisują, że dochodziło do przestępstw opisanych w akcie oskarżenia, a więc do różnego rodzaju czynności seksualnych z ich udziałem - mówi Nowak. Do sądu prokuratorzy pójdą także z ekspertyzami i tysiącami plików o treści pedofilskiej, jakie znaleźli w komputerze księdza G. na plebanii w Juncalito na Dominikanie. Sam ksiądz od momentu aresztowania przed rokiem konsekwentnie milczy i nie przyznaje się do winy. Jego pozycję przed sądem pogarsza jednak znacząco to, że prokuratorzy dotarli do dwóch osób, które miał wykorzystywać jeszcze przed wyjazdem na Dominikanę. To dwaj byli wychowankowie podwarszawskiego ośrodka dla dzieci, w którym ksiądz G. pracował przed wyjazdem za granicę. Dorośli już dziś mężczyźni zeznali, że byli wykorzystywani przez Wojciecha G., wówczas jeszcze kleryka. Co znamienne, z ośrodka należącego do zakonu oskarżonego księdza, zginęła dokumentacja z okresu, w którym miało dojść do wykorzystywania dwóch wychowanków. Według prokuratury, nie był to przypadek, ale celowe działanie. Ktoś ukrył ważne dowody.
Inny wizerunek księdza
Obraz, jaki powstaje z ustaleń śledczych, stoi w zupełnej sprzeczności z wizerunkiem kapłana, jaki poznali mieszkańcy dominikańskiej wioski. Do czasu przerwania milczenia przez chłopców, był uważany za miłego i pomocnego człowieka, „padre Alberto”, jak mówili o nim parafianie. Takiego właśnie księdza poznała mieszkająca wówczas na Dominikanie Katarzyna Izydorczyk. - Nie przyszło mi do głowy, że tam jest jakieś zagrożenie. Te dzieci faktycznie bardzo do niego lgnęły, chciały z nim być i angażować się w jego zajęcia - mówi kobieta i dodaje, że „czuje się strasznie oszukana”. Sceptycznie co do winy księdza są też nastawieni mieszkańcy jego rodzinnej miejscowości, położonej niedaleko Krakowa. Tam Wojciech G. jest również pamiętany jako miły i pomocny człowiek, który nie dawał żadnych powodów do niepokoju podczas pracy z dziećmi. W niewinność księdza trudno jednak uwierzyć mieszkańcom Dominikany, w tym dziennikarce Alicji Ortedze, która jako pierwsza opisała sprawę. - Nie ma żadnego powodu, aby wierzyć, że te dzieci kłamią. Po co miałyby zmyślać coś takiego? Były badane przez ekspertów i psychologów, którzy potwierdzają ich wiarygodność. Więc nadszedł czas dla tego księdza, aby powiedział, co się stało i dlaczego tak się stało - mówi kobieta.
Autor: mk/ja / Źródło: TVN 24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24