Należał do nielicznych artystów, u których między życiem a twórczością nie było choćby cienia rozbieżności. - Filmy warto robić tylko w obronie czegoś - mawiał. - Sartre powiedział, że piekło to inni. To nieprawda. Piekło tkwi w nas i musimy z nim walczyć - dodawał. Było to jego artystyczne i życiowe credo, które realizował konsekwentnie zarówno w swoich filmach, jak w relacjach z ludźmi.
Odejście Krzysztofa Krauzego, artysty który nie ma w swoim dorobku filmów nieważnych, chybionych, można porównać jedynie z odejściem Krzysztofa Kieślowskiego, od którego zresztą, jak sam mawiał, uczył się kina. Swoimi dziełami, podobnie jak jego wielki poprzednik, mówił nam wprost: - Gdy nie umiemy zwalczać zła, dzień po dniu, godzina po godzinie, ono przejmuje nad nami kontrolę i wygrywa. Tak jak w "Długu" z 1997 roku, gdzie zwykli chłopcy stają się zabójcami. Tak, jak w równie wstrząsającym, choć przecież pokazującym zwyczajne życie "Placu Zbawiciela", gdzie zwykła rodzina doprowadza swoją ofiarę do próby samobójstwa. Za oba filmy odebrał Złote Lwy w Gdyni i aż cztery Polskie Orły. Ale zupełnie nie przywiązywał wagi do nagród. Interesowało go wyłącznie to, czy jego film zmieni coś w widzu, czy zmusi go refleksji.
Kino, które boli
Tak się działo. Opowieści Krzysztofa, od czasu "Mojego Nikifora" realizowane wspólnie z zoną Joanną Kos-Krauze uwierały, nie pozwalały po wyjściu z kina, ot tak po prostu wrócić do rzeczywistości - bez zrobienia rachunku sumienia, bez spojrzenia w głąb samego siebie. Juliusz Machulski reżyser, szef zespołu Zebra, producent filmów Krauzego, powiedział bodaj najtrafniejsze słowa o nim: - Krzysztof stał się moralistą, filozofem, a jednocześnie jako człowiek bardzo wrażliwy kimś w rodzaju poety. Jest postacią absolutnie jedyną w swoim rodzaju i niepowtarzalną w naszym kinie. A wszystko zaczęło się od "Gier ulicznych", w których po latach realizacji dokumentów i form krótkometrażowych, sięgnął po autentyczne wydarzenie. Mowa o upozorowanym na wypadek, zabójstwie politycznym dokonanym w latach 70. przez tajne służby PRL na działaczu opozycji studencie Stanisławie Pyjasie. W fabule filmu wydarzenie to jest przedmiotem dochodzenia prowadzonego przez dwóch młodych dziennikarzy w latach 90. To było coś absolutnie nowego w naszym kinie. Był rok 1996, a Krauze twórczo wykorzystał w tym filmie wiele ze swoich doświadczeń warsztatowych, nie tylko rodem z filmu dokumentalnego, ale i z animacji, a nawet z języka reklamy, którą zajmował się w początkach lat 90. Ale obrazy, które miały wstrząsnąć nie tylko polskim widzem, były jeszcze przed nim.
Świeckie moralitety
Dwa najważniejsze w jego dorobku filmy: "Dług" i "Plac Zbawiciela" nie tylko zdobyły wszystkie możliwe nagrody w kraju, ale też wywołały burzliwą dyskusję w mediach i wśród zwyczajnych widzów. "Dług" - opowiada o znanej z relacji prasowych, prawdziwej zbrodni, winni której zapłacili za swój czyn wysokimi wyrokami. Reżyser i zarazem współscenarzysta filmu, postarał się o zachowanie autentyzmu w przedstawianiu wydarzeń, portretów psychologicznych bohaterów, a także tła społecznego. Krauze poznał swoich bohaterów, odwiedził ich w więzieniu, rozmawiał godzinami o tym co się wydarzyło, co sprawiło, że posunęli się do zbrodni. A potem z paradokumentalną surowością formy, z pomocą prostych zabiegów formalnych (zimna kolorystyka kadrów, krótkie dialogi) zrealizował film, który zwalał z nóg - thriller i moralitet w jednym. Po dyskusji w mediach ale i w świecie polityków, pośrednio jego następstwem było ułaskawienie sprawców zbrodni, do której terroryzowani przez egzekutora długów, zostali sprowokowani. Potem było zupełnie inne kino. W 2004 roku powstał "Mój Nikifor" - historia człowieka utalentowanego, ale upośledzonego i osamotnionego. Ten film powstał z miłości do żony Joanny Kos-Krauze, która postacią malarza-prymitywisty była zafascynowana od dziecka. Zrealizowali wspólnie historię opartą na faktach - Nikifora i jego opiekuna Mariana Włosińskiego. Współczucie, a może i poczucie misji związanej z ochroną talentu i dzieła Nikifora burzą całe życie Włosińskiego, powodują rozpad jego rodziny, rezygnacje z własnych ambicji. - Odwaga "bycia nikim" to jeden z głównych tematów "Mojego Nikifora" - mówił Krzysztof Krauze. - To jest lekcja, którą bierze w filmie Włosiński. Jaka biorę także ja sam. Od "ja", do "nikt". Od brać do dawać. Od lęku, że się dostaje za mało, do troski, że się daje za mało. Jest takie powiedzenie: "to co ofiarujesz - zachowasz, to co zatrzymasz - stracisz".
Wielką, genialną rolę stworzyła w filmie Krystyna Feldman, kreująca postać Nikifora. Za ten film zupełnie niedoceniony i niezrozumiany w Polsce Krauze odebrał wraz żoną Joanną Kos-Krauze Kryształowy Glob na festiwalu w Karlowych Warach i mnóstwo prestiżowych nagród na całym świecie. Nigdy nie miał żalu o to, że film, który na świecie zrobił wielką karierę, w kraju został przyjęty bardzo chłodno. Pretensje, poczucie że ktoś go nie docenia, to były obce mu uczucia. A potem był "Plac Zbawiciela" - tak ciemny i mroczny jak kilka lat wcześniej "Dług". I podobnie jak tamten film, dawał wnikliwą analizę polskiej współczesności. Oto młode małżeństwo z Placu Zbawiciela pragnie żyć lepiej, przeprowadzić się od teściowej dziewczyny, do większego mieszkania. Fatalne zbiegi okoliczności czynią jednak z tego pragnienia pułapkę, z której bohaterowie nie będą umieli się wydostać. Krauzowie pokazali patologię, nie odwołując się do nizin społecznych i bohaterów z marginesu. Oglądamy zwyczajną, przeciętną rodzinę, patrząc jak kolejne etapy nieporozumień i zbiegów okoliczności, wreszcie tchórzostwa i zdrady, prowadzą do tragedii. I zadajemy sobie pytanie, jak wiele wokół nas jest takich dramatów? "Plac Zbawiciela" podobnie jak 9 lat wcześniej "Dług" wbijał w fotel. Na długo odbierał głos. To jedna z najmocniejszych produkcji polskiego kina przełomu wieków, podobnie jak "Dług" uznana za jeden z najważniejszych polskich obrazów po 1989 roku. I znowu – świecki moralitet o tym, jak spirala głupich, krzywdzących innych uczynków demoluje nasze życie. I wskazówki, jak można było dramatu uniknąć. Zakończenie filmu, zgodne z tym, co miało miejsce w rzeczywistości daje jednak nadzieję. Bo bez niej Krauze nie wyobrażał sobie świata.
Walka z rakiem i "Papusza"
"Plac Zbawiciela" to był rok 2006. Krzysztof Krauze już wówczas walczył z rakiem. Gdy udało się go początkowo zwalczyć zabiegiem operacyjnym, odrzucił myśl o chorobie. Przestał się badać, kontrolować, całkowicie oddał się pracy i realizacji kolejnych filmów. Nie chciał z nikim rozmawiać o chorobie. Trzy lata później choroba wróciła. Opublikował wtedy antyrakowy dekalog, w którym wzywał do regularnego badania się. Postanowił wykorzystać swoje cierpienie do tego, by pomóc innym. Tłumaczył, że z rakiem można żyć, że nawet z tej odnieść korzyść - uczyć się uwagi, otworzyć bardziej na drugiego człowieka i walczył już z pomocą polskiego lekarza w Afryce, który przedłużył jego życie o kilka lat. Gdy choroba pozwalała na oddech, wracał do pracy nad filmem. Tak powstała znowu zrealizowana wspólnie "Papusza" – wielki wspaniały fresk o "cygańszczyźnie" i zarazem historia pierwszej romskiej poetki. "Papusza" to oparta na faktach dramatyczna historia Bronisławy Wajs, pierwszej romskiej poetki, która spisała swoje wiersze. To także historia spotkania poetów: Jerzy Ficowski dostrzegł jej wielki talent, zachęcił, aby zapisywała swoje utwory, i przetłumaczył je na język polski. Ten autorski film historyczny i zarazem opowieść o sztuce i wierności sobie, o cenie jaką się za nią płaci, okazał się jego ostatnim filmem. Jesienią tego roku wraz z żoną rozpoczęli jeszcze zdjęcia do długo planowanego, wielkiego projektu o ludobójstwie w Rwandzie, dla którego punktem wyjścia była książka Wojciecha Albińskiego "Ptaki śpiewają w Kigali". Ciężki atak choroby zmusił jednak Krauzego do przerwania zdjęć. W planach mieli z żoną również realizację filmu o Czesławie Niemenie.
Z potrzebą naprawiania świata
Znaliśmy się z Krzysztofem Krauze wiele lat. Rozmawialiśmy bardzo często - nie tylko o kolejnych jego filmach, lecz także o bardzo osobistych sprawach. Miał jakby wmontowany mechanizm, dzięki któremu po rozmowie z nim, w człowieku uruchamiała się potrzeba naprawiania świata i przewartościowywania własnego życia. Pamiętam długą, trudną, osobistą rozmowę o potrzebie przebaczania. Tłumaczył, że nawet największe zło jakie nam ktoś wyrządzi, możemy i powinniśmy wybaczać. Buntowałam się przeciw tej teorii. Powiedział wtedy słowa, które na zawsze zapadły mi w pamięć: - Wybaczać powinniśmy dla siebie, nie dla tych, którzy nas skrzywdzili. A wybaczanie, wcale nie równa się odpuszczaniu win i zapomnieniu o wyrządzonej krzywdzie. Chodzi o to, by nie nosić w sobie żalu, który zatruwa nas i niszczy. By wyrzucać z siebie wszelkie złe uczucia.
Tak właśnie robił. Tak żył. Tak postępowali bohaterowie jego filmów, którzy nawet popełniwszy najcięższe grzechy, przyznawali się do nich i odbywali akt pokuty. - Filmy warto robić wyłącznie w obronie czegoś – powtarzał bardzo często, niemal przy każdej okazji. Te, które z tych właśnie pobudek nakręcił, pozostaną na zawsze na krótkiej liście arcydzieł polskiego kina. Potrzeba było twórcy u którego między życiem a twórczością nie było najmniejszego rozdźwięku, by mogły przemówić z taka siłą. Takiego, jakim był Krzysztof Krauze.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl