Aktualnie na terenie szpitala przebywa ponad 320 pacjentów, a w izolacji domowej ponad 3000. To liczby, które zdecydowanie pokazują, jak może wyglądać druga fala epidemii COVID-19. Jeżeli chodzi o województwo małopolskie, to my tak naprawdę mamy do czynienia z drugą falą - powiedział w "Tak jest" w TVN24 Marcin Jędrychowski, dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
Ministerstwo Zdrowia poinformowało w środę o 735 nowych, potwierdzonych przypadkach zakażenia koronawirusem SARS-CoV-2 oraz o śmierci kolejnych 17 osób. Najwięcej infekcji odnotowano na Śląsku - 160 i w Małopolsce - 140.
Marcin Jędrychowski, dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie ocenił, że "teraz jest zdecydowanie gorzej" niż w marcu i kwietniu. - Mamy do czynienia z sytuacją, której absolutnie nie da się porównać do tej z marca, z kwietnia. Wystarczy wspomnieć, że w tamtym okresie nie przekroczyliśmy 200 osób, jeżeli chodzi o pacjentów na terenie szpitala uniwersyteckiego, a liczba osób, którymi zajmowaliśmy się w tak zwanej izolacji domowej, czyli z potwierdzonym COVID-19, ale skąpoobjawowych lub takich, u których te objawy nie występowały, to było około 400 osób - mówił.
Dodał, że aktualnie na terenie szpitala przebywa ponad 320 pacjentów, a w izolacji domowej ponad 3000. Podkreślił, że to liczby, które "zdecydowanie pokazują, jak może wyglądać druga fala" epidemii COVID-19. - Jeżeli chodzi o województwo małopolskie, to my tak naprawdę mamy do czynienia z drugą falą. Nie czekamy na drugą falę, tylko mamy z nią do czynienia - powiedział Jędrychowski.
- Ponosimy i widzimy wszystkie negatywne skutki dotychczasowych rozwiązań - dodał.
"Da się zauważyć cięższy przebieg zachorowań"
Dyrektor krakowskiego szpitala powiedział, że zachorowania, które teraz lekarze obserwują, są "zdecydowania dużo cięższe" niż na wiosnę.
Dodał, że wystarczy popatrzeć na statystykę dotyczącą zastosowania tlenoterapii wśród tych pacjentów. - W poprzedniej fali marzec-kwiecień to było kilkanaście, kilkadziesiąt osób, teraz jest ponad 150 pacjentów, którzy korzystają z tlenoterapii - wskazał. Dodał, że około 20 osób wymaga podpięcia do respiratora. - Nie mamy jeszcze scenariusza włoskiego, natomiast to, co da się zauważyć, to faktycznie cięższy przebieg zachorowań i niewydolność systemu, jeżeli chodzi o opiekę nad tymi pacjentami - ocenił.
"Transporty z pacjentami przyjeżdżają grubo po północy, ludzie pozostają bez informacji"
- My zdecydowanie jesteśmy na tym etapie, że już niestety nie zrobimy nic z pandemią, natomiast możemy zrobić bardzo dużo, żeby uniknąć chaosu, który może nas czekać w najbliższym czasie - uważa Jędrychowski.
Wskazał skutki tego chaosu, które, jak powiedział, widać na każdym kroku. - Transporty, które przyjeżdżają do szpitala z pacjentami grupo po północy, ludzie, którzy pozostają bez informacji przez bardzo wiele dni, bo jest problem z dodzwonieniem się do szpitala czy sanepidu - wymieniał. Zaznaczył, że to nie wynika ze złej woli jednej czy drugiej instytucji, tylko z uwagi na fakt, że liczba osób, którymi lekarze się opiekują, przekraczają ich możliwości.
- Najwyższy czas i pora, żeby zrobić najważniejszą rzecz - dostosować liczbę osób opiekujących się pacjentami z COVID-19 do liczby pacjentów, którzy faktycznie tej opieki wymagają - ocenił dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
"Dwa razy bym się zastanowił, zanim powiedziałby, że dzieci mogą bezpiecznie wrócić do szkoły"
Jędrychowski odniósł się także do kwestii powrotu dzieci do szkół od 1 września. Zauważył, że w przypadku województwa śląskiego, gdzie odnotowywanych jest najwięcej przypadków zakażenia koronawirusem, mamy do czynienia z ogniskami w kopalniach. Dodał, że w Małopolsce jest zupełnie inaczej. Wskazał, że tam zakażenia są "na weselach, w domach pomocy społecznej, hospicjach".
- Widzimy, że w Małopolsce wirus rozprzestrzenia się w takich ogniskach zupełnie niekontrolowanych. Mamy przypadki bardzo różne. Ja dostaję statystyki dotyczące ognisk. To są komendy policji, sądy, przedszkola, różnego rodzaju placówki, czasem takie, gdzie wydawałoby się, że zachorowanie jest mało prawdopodobne, a jednak się zdarza - wskazał gość TVN24.
Powiedział, że "na to wszystko musimy nałożyć fakt, że od września dzieci maja wrócić do szkoły". Zaznaczył, że w każdej populacji istnieje pewien odsetek osób, które przechodzą zakażenie w sposób cięższy. Dodał, że jeżeli ta populacja będzie dotyczyła dzieci, to będzie problem. Mówił, że jego szpital, przekształcony w jednoimienny, który hospitalizuje dorosłych, ma 430 miejsc. Dodał, że Szpital Specjalistyczny im. Żeromskiego w Krakowie "ma kilkanaście razy mniej".
- Co wtedy zrobimy? - pytał. - Dwa razy bym się zastanowił, zanim powiedziałby, że dzieci mogą bezpiecznie wrócić do szkoły - dodał.
"Sierpniowe rozluźnienie może niestety odbić się nam czkawką we wrześniu czy w październiku"
- W tym momencie ten problem, o którym pan dyrektor mówił, ja spodziewam się, że zobaczymy niestety tak czy tak, czy te szkoły zostaną otwarte czy nie, dlatego że efekty danego działania widzimy ze znacznym opóźnieniem - ocenił prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog i członek zespołu ds. COVID-19 przy prezesie Polskiej Akademii Nauk.
Dodał, że "to sierpniowe rozluźnienie może niestety odbić się nam czkawką we wrześniu czy w październiku".
Odnosząc się do kwestii powrotu dzieci do szkół, powiedział, że ważne jest to, żeby to podejście było elastyczne. - Nie podlega wątpliwości, że w regionach, gdzie będzie dochodziło do rozwoju epidemii, trzeba podjąć bardzo drastyczne kroki, natomiast też trzeba zauważyć, że ta epidemia ma charakter bardziej lokalny niż globalny - zaznaczył Pyrć.
Dodał, że "trzeba brać pod uwagę, że zamknięcie szkół w całej Polsce będzie miało bardzo poważne efekty nie tylko medyczne, ale też społeczne i ekonomiczne". - Natomiast niewątpliwie, jeżeli pojawi się epidemia, to epidemia będzie się rozwijać. Tak jak w tym momencie to się dzieje w Małopolsce, to stanowi to bardzo duże ryzyko - ocenił.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Polscy eksperci o możliwych scenariuszach epidemii: szkoły i rodzice powinni być gotowi na każdy z nich
Źródło: TVN24