W Słubicach słyszę, że każdy, kto mieszka przy granicy, ma kogoś bliskiego po niemieckiej stronie.
To prawda.
W latach 90., gdy otwarto polską granicę, po niemieckiej stronie mieliśmy jumaków. Jeśli koleżanka z klasy miała różowy piórnik z myszką Miki albo buty lakierki, to wiadomo, że z jumy.
Król jumoli z Krosna Odrzańskiego potrafił ukraść tego samego dnia dywan i górala z niemieckiego marketu.
Z pasiastych toreb jumole wyciągali perfumy Gabrieli Sabatini, mydła Palmolive, wieżę Panasonic, polaroida albo odtwarzacze wideo. Dzieci garściami wpychały sobie do kieszeni misie Haribo i kolorowe gumy kulki. W przygranicznych polskich domach wreszcie pachniało zachodnim luksusem.
Dlaczego juma? Chyba dlatego, że z Wrocławia o 15.10 odjeżdżał ekspres do Berlina. Jak w westernie z 1957 roku "15.10 do Yumy". W drodze powrotnej złodzieje z przygranicznych miasteczek ukrywali w pociągu swoje łupy.
Największe zmartwienie jumaków? Robić wszystko, by w paszporcie nie mieć "misia". To pieczątka, którą niemieccy strażnicy przybijali w dokumencie, gdy złapali kogoś na wykroczeniu czy pracy na czarno. Zakazywała wjazdu do Niemiec na określony czas. Na przykład na trzy lata.
O "misiu" w paszporcie, który był dla jumaków powodem do dumy i rozpaczy jednocześnie, nie myślałam od lat. Do dzisiaj.
Stoję przy przejściu granicznym na moście w Słubicach, który łączy miasto z Frankfurtem nad Odrą. Jest 7 lipca 2025 roku. To pierwszy dzień kontroli przy przejściach na granicy polsko-niemieckiej (wyznaczono 52 punkty graniczne) i polsko-litewskiej (wyznaczono 13 punktów).