Kobieta z blizną. Jest nią, chociaż mogłaby blizny zapudrować, przykryć ubraniem, przemilczeć. Ale tego nie robi. Napisała o tym książkę. Co jakiś czas publikuje w mediach społecznościowych zdjęcia z tamtych dni. Są na tyle wstrząsające, że sztuczna inteligencja, moderująca wrzucane treści, pozwala na ich wyświetlanie dopiero po potwierdzeniu, że chce się zobaczyć "treści drastyczne zawierające przemoc".
Było głośno i ciasno. Wtedy, w śmigłowcu lecącym z Łodzi do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich poczuła, że ma wybór: mogła odpuścić i umrzeć. Pokusa była duża - każda kolejna sekunda życia była męką. Tak silną, że aż abstrakcyjną.
- Moment, kiedy zaczęłam odpływać, był bardzo przyjemny. Z wielką chęcią chciałam pójść w tamtym kierunku. Wiedziałam, że będzie mniej bólu, że będzie inaczej - wspomina.
"Proszę ze mną zostać!" - głos ratownika był pierwszym od jakiegoś czasu bodźcem ze świata zewnętrznego, który przebił się przez ścianę cierpienia i ogłuszający huk pracy silnika śmigłowca. Wyrwana z otępienia pomyślała, że przecież nie może teraz umrzeć. Jest tylu ludzi, z którymi się nie pożegnała, spraw do załatwienia, no i niedokończona jeszcze kolekcja...
Niecałe dwie godziny wcześniej projektantka bielizny, była modelka, siedziała na ławce przed salą rozpraw w łódzkim sądzie rejonowym. Dochodziła godzina 9. Na tę godzinę wyznaczono rozprawę przeciwko jej stalkerowi: obcemu mężczyźnie, który twierdząc, że się w niej zakochał, rujnował jej życie. Prześladował, śledził, nękał wiadomościami, groził.
W tamtej chwili nie widziała jego twarzy. Tylko ruch ciała. Chlusnął w nią jakąś cieczą ze zwykłego słoika. Poczuła jak to dosięga jej twarzy, dekoltu, ręki. Czas się zatrzymał.
"To nie jest woda!".
Ciecz dostawała się do oczu, a z jej skórą działo się coś dziwnego. Nieznane uczucie zmieniło się w pieczenie. Pieczenie w ból, który po chwili stał się nie do zniesienia.
"Zmyj to!" - mózg wydawał jej krótkie polecenia. To były małe cele, do których miała dążyć, żeby przeżyć. Krzyknęła. Po omacku ruszyła do łazienki.
Osoby przyglądające się jej tragedii na sądowym korytarzu zamarły w bezruchu. Patrzyły. Zdumione i wystraszone.
Ona - po tym, jak jej zagrożony organizm wystrzelił do mózgu dawki adrenaliny i kortyzolu - była już w ferworze walki, bezruch jej nie dotyczył.
Analizowała: musi zmusić do działania gapiów, bo będą jej potrzebni do przeżycia. Muszą wezwać pomoc, ochronę, policję, karetkę. Przecież sama nie da rady! Nie mogą dopuścić, żeby on - oprawca - do niej wrócił i zrobił coś jeszcze gorszego.
"Przestaję widzieć. Jest źle".
"Gdzie ta karetka?! Ktoś musi mnie zawieźć swoim samochodem. To trwa za długo".
Czy trwało? Każda sekunda była pełna informacji, bodźców. I bólu. Każda z nich ryła głębokie ślady w pamięci i na ciele.
W karetce dostała pierwsze leki przeciwbólowe. W łódzkim szpitalu podpisała dokumenty zezwalające na operację. Nie widziała ich. Jej rękę prowadzili przyjaciele, by mogła złożyć niezbędny podpis. Tamtego dnia byli przy niej i wspierali podczas akcji ratunkowej.
"Rób, co mówią lekarze. Zgadzaj się na wszystko. Wykonuj polecenia. Oni wiedzą, co mają robić" - mówił wewnętrzny głos.
Kim jesteś, o czym pamiętasz
Z Katarzyną Dacyszyn umawiam się w łódzkim studiu TVN24 pięć lat po ataku. I kilka dni po jej wpisie na Instagramie.
"#modanabrzydotę to bez dowalania nikomu trend, w który od czasu do czasu musiałam się wpisywać. Nie często pokazuję moje blizny, które powstały na skutek ataku psychopaty-stalkera. Moje ciało nagle i nieodwracalnie zmieniło się. (…) Przesłanie #bodypositive to moja akceptacja ciała w procesie".
Na spotkanie przychodzi w bluzce z długim rękawem. Blizny zobaczy tylko wprawny obserwator, a i to nie od razu. Widać je na szyi i dłoniach. Patrzy, jak ustawiam kamerę, widzę, jak śledzi wzrokiem każdy mój ruch. Gdy widzieliśmy się w lipcu 2017 roku, przez cały czas miała na sobie duże, czarne okulary przeciwsłoneczne. Ukrywała pod nimi wypaloną przez kwas powiekę prawego oka, wtedy jeszcze przed operacją plastyczną.
Choć, jak mówi dziś, to był najtrudniejszy moment w jej życiu, zgodziła się na wywiad, żeby uzmysłowić ludziom, do czego może doprowadzić stalking. Stanęła przed kamerami, chociaż wciąż miała silną pokusę chronienia się przed światem. I innych przed swoim widokiem. Maskowała ślady po ataku. Uważnie analizowała każde zadawane jej pytanie, sprawdzała ich intencje.
Co zmieniło się przez te cztery lata? Katarzyna Dacyszyn mówi mi dziś otwarcie: - Jestem kobietą z blizną.
Jest nią, chociaż mogłaby blizny zapudrować, przykryć ubraniem, przemilczeć. Ale tego nie robi. Napisała o tym książkę. Co jakiś czas publikuje w mediach społecznościowych zdjęcia z tamtych dni. Są na tyle wstrząsające, że sztuczna inteligencja, moderująca wrzucane treści, pozwala na ich wyświetlanie dopiero po potwierdzeniu, że chce się zobaczyć "treści drastyczne zawierające przemoc".
- Dlaczego pani je publikuje?
- Nie robię tego często, nie lubię szokować. Blizny są jednak częścią mnie. A ja akceptuję siebie i swoją historię, chociaż blizny nie powstały przypadkiem, a w wyniku absurdalnej sytuacji, jaka mnie spotkała - w miejscu teoretycznie chronionym z ramienia państwa. Używam więc ich jako nośnika informacji o stanie bezpieczeństwa miejsc publicznych administracji państwowej, jako nagłośnienie przestępstwa, jakim jest stalking. I w końcu, by pomóc innym ofiarom, a także jako przekazu samoakceptacji w czasach, w których tak trudno wyłamywać się z kanonu piękna, jaki narzucają media społecznościowe.
- To jakaś misja?
- Moja osobista, choć nie mam scenariusza, przyjętej strategii i założeń do odhaczenia. Nie bawię się w socjotechnikę. Jestem na tyle świadomą jednostką, żeby zrozumieć, że patrzy na mnie wiele osób, które dziś są w sytuacji, w której byłam kilka lat temu. I widzą we mnie osobę, która sobie poradziła w ekstremalnie trudnej sytuacji. Piszą, że jestem dla nich wzorem, drogowskazem, że dodaję im sił.
- Pogodziła się pani z tym, co się stało?
- Musiałam. Przez jakiś czas byłam na etapie żałoby, to zupełnie normalne. Analizowałam, zastanawiałam się nad przebiegiem tamtych chwil. Płakałam. Ale przyszedł moment, kiedy zrozumiałam, że to nie jest życie, którego chcę. Jestem bardzo racjonalną osobą. Stwierdziłam, że dalsze cierpienie nie ma sensu i trzeba iść dalej.
- I dziś może powiedzieć, że poradziła sobie pani w pełni z tym, że nigdy pani skóra nie będzie taka jak przed atakiem?
- W pełni nie można sobie z tym poradzić. Jak są ciepłe dni, to i tak zakładam długi rękaw. Nie dlatego, że się wstydzę. Chodzi o to, żeby nie budzić sensacji. Nie prowokować sytuacji, kiedy dzieci zwracają na mnie uwagę. Dalej mnie krępuje, kiedy ktoś zwraca uwagę na moje blizny. Podświadomie czuję, kiedy mój rozmówca przestaje zachowywać się naturalnie i na nie zerka.
- I co pani wtedy robi?
- Nie mam mapy drogowej, gotowych rozwiązań. Czasami sama opowiadam o swojej historii, czasami się zmieszam. Zależy od sytuacji, w której się znajduję. To normalne.
Lustereczko, milcz
"Wzroku już nie odzyska…".
"Do kości zniszczona tkanka...".
Do uszu Katarzyny Dacyszyn leżącej w sali chorych Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich docierały strzępki rozmów lekarzy. Czasami rozmawiali na korytarzu, czasami przy jej łóżku, jakby jej tam nie było. Pacjentka - pod wpływem silnych leków przeciwbólowych - nawet nie miała siły odpowiadać.
Gdy lekarze już wiedzieli, że przeżyje, gdy odzyskała wzrok, zwracali się już bezpośrednio do niej.
- Umówmy się, że nie będzie pani patrzyła w lustro. To niczego pani nie da. To, co by pani zobaczyła, będzie bardzo różne od tego, jak będzie pani wyglądać za jakiś czas - przekonywał ją jeden z medyków.
W łazience przylegającej do jej sali było lustro. Ale nie zerkała. W wyszukiwarce internetowej wpisała jednak "ofiary ataku kwasem". Zobaczyła zdjęcia kobiet pozbawionych twarzy, ze zdeformowanym oczami, szczątkowymi nosami i z resztkami ust wykrzywionych w grymasie. Poczuła przerażenie, strach przed tym, co będzie dalej i jak będzie wyglądać.
Postanowiła jednak, że się nie załamie, nie podda i odniesie kolejne zwycięstwo. Pierwsze? Przeżyła. Plan był taki: będzie słuchała lekarzy i nie będzie panikować, względnie dobry stan psychiczny będzie pomagał w gojeniu się ran.
Regularnie wyobrażała sobie, że od ataku minęło kilka lat; że jest już po wszystkich zabiegach; że wszystkie przebiegły doskonale i po tamtym tragicznym dniu nie ma już śladu. Marzyła, że nic już jej nie boli. Że może - jak kiedyś - zasypiać inaczej, niż leżąc na wznak.
Unikała więc lustra, którego odbicie jeszcze do niedawna lubiła. Piękna kobieta, modelka. Teraz bolało ją, kiedy widziała w oczach odwiedzających ją osób strach wymieszany ze współczuciem.
W szpitalu nie pozwoliła zmyć lakieru z paznokci, by poczuć się jak kiedyś. Zadbaną. Potem na Instagramie w jednym z wpisów napisze, że to była jej "ostoja, ostatni bastionem kobiecości".
Gdy w końcu nadszedł dzień, kiedy pozwolono jej spojrzeć w lustro, pamięta, że na oddziale było duże poruszenie. Personel zdążył zżyć się z ciężko oparzoną pacjentką. Inni pacjenci przychodzili i wychodzili. A ona była cały czas.
Co się stało, gdy podniosła oczy w kierunku lustra?
Rysy twarzy, kości policzkowe, oczy, usta są jej. Poznałaby samą siebie! W myślach do swojej listy sukcesów - oprócz przeżycia - dodała jeszcze jedną pozycję: "TO CIĄGLE JA!". Mimo że twarz była dopiero świeżo wygojona.
Lekarze i pielęgniarki odetchnęli. Świadomi, że kryzys niechybnie nastąpi. Nie wiedzieli tylko kiedy.
Tamtego dnia poszła do dyżurki pielęgniarek i zapytała je, co będzie dalej. Odparły, że "na pewno wszystko się ułoży".
Wróciła do sali i rozpłakała się. Czuła się przytłoczona. Niepewnością, niekończącą się listą zabiegów, które jeszcze były przed nią. Obawą, jak będzie wyglądało jej życie. I w końcu, jak będzie wyglądać i jak będzie postrzegała samą siebie.
Ciemno, zimno, dobrze
- Co się stało, kiedy pojawił się pierwszy kryzys?
- Szpital wezwał psychoterapeutę. Wtedy i za każdym razem, kiedy przychodziło załamanie. Psychoterapeuta zadawał mi pytania: dlaczego się pani boi? Co jest powodem, że pani płacze? Samo wypowiedzenie tych lęków komuś, kto potrafi to zrozumieć, bardzo pomaga. Mówiłam ja. Bo przecież żaden psycholog nie miał prawa odpowiedzieć na moje pytania: czy sobie poradzę? Jak będę żyła?
- A gdzie w tym wszystkim byli najbliżsi?
- Nie chciałam obciążać rodziny. Wiedziałam, że i tak ze wszystkim muszę poradzić sobie sama. Nie chciałam też nikogo widzieć. To był taki etap. A kiedy wyszłam ze szpitala po wszystkich operacjach, które były wtedy niezbędne, był listopad. Ciemno, zimno. Bardzo mi to pasowało, bo mogłam działać jakby w ukryciu. Wyglądałam makabrycznie. Jak już musiałam gdzieś wyjść, to nosiłam ciemne okulary, bo byłam przed rekonstrukcją powieki. Unikałam spotkań, miałam tylko grono najbliższych przyjaciół, którzy do mnie przychodzili.
- Czuli, że ktoś powinien być przy pani?
- Myślę, że tak.
- Mówiła pani, żeby dali spokój, że nie trzeba?
- Tak. Mnie wtedy wystarczały rozmowy przez telefon, a i to niespecjalnie mi odpowiadało. Byłam w fazie obronnej. Szykowałam się do batalii. Ważyły się przecież kwestie związane z tym, na jak długo mój oprawca trafił do celi. Siedział w areszcie i czekał na proces za próbę pozbawienia życia. Musiałam zrobić wszystko, żeby jak najdłużej nie stanowił dla mnie zagrożenia.
- Skoro przyjaciele musieli się do pani dobijać, to reszta świata nie miała żadnego dostępu?
- Przede wszystkim unikałam osób, które znały mnie przed atakiem. Ja się zmieniłam i nie była to zmiana korzystna. Każdy buduje pewność siebie na podstawie wyobrażenia o sobie. Ja - kobieta, która była przekonana o swojej wartości, również wizualnej - musiałam się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Byłam oszpecona. Naturalną reakcją jest to, że się wycofujemy. Ja też nie chciałam, żeby świat mnie taką oglądał.
Cena
Jesienią 2016 roku, kiedy Katarzyna Dacyszyn opuszczała szpital w Siemianowicach Śląskich, miała za sobą dwanaście przeszczepów skóry i operację oczu. Jako pacjentka placówki mogła liczyć na to, że każdy kolejny zabieg sfinansuje NFZ.
Lekarze uświadomili ją, że nie jest na końcu drogi, tylko na jej początku. - To będzie długa wojna ze śladami na skórze, przykurczami, ograniczeniami w ruchu ciała - mówili. Nie kłamali.
Uprzedzali, że blizny będą się rozrastać przez dwa lata.
Kalendarz pacjentki zaroił się od terminów rehabilitacji. Dowiedziała się, że rozwój blizn zablokują "ubranka uciskowe" - szyte na miarę, ciasno przylegające do zniszczonej tkanki fragmenty materiału przypominające bieliznę termiczną. Chronią zniszczoną skórę przed podrażnieniami i utrudniają rozwój blizn.
Zalecenia były takie, żeby "ubranka" nosić 24 godziny na dobę.
Z tym wyzwaniem Katarzyna Dacyszyn sobie już nie poradziła. Ból, wymieszany z dyskomfortem i poczuciem uwięzienia w zbyt ciasnym stroju wyzwoliło trzymane dotąd w ryzach poczucie niesprawiedliwości i buntu.
Buntować chciała się też, kiedy usłyszała, ile pieniędzy pochłonie profilaktyka: bandaże, maści chroniące i inne specyfiki wspomagające regenerację skóry miesięcznie miały kosztować około pięciu tysięcy złotych. Gdy była w szpitalu, nie musiała za to płacić, bo przecież objęta była ubezpieczeniem, ale po wyjściu - każdy koszt ponosi z własnej kieszeni.
Tuż przed wypadkiem firma Katarzyny Dacyszyn bardzo szybko się rozwijała. Projektowana przez nią bielizna pojawiała się na kolejnych pokazach. Miała pieniądze między innymi na zabiegi laserowe, które są drogie, ale poprawiają skuteczność walki ze śladami ataku. Nie każdego na to stać - jeden zabieg kosztuje około dwóch tysięcy złotych, a do osiągnięcia wymiernych rezultatów trzeba ich przejść nawet kilkadziesiąt.
Ponieważ nie była osobą anonimową, do projektantki zwróciła się też jedna z warszawskich klinik, która zaprosiła ją do nieodpłatnego udziału w eksperymentalnej terapii spowalniającej rozwój blizn za pomocą zastrzyków podawanych bezpośrednio do skaz.
Nie na sprzedaż
- "Mężczyzna oblał piękną modelkę kwasem, bo się nieszczęśliwie zakochał". Tak tabloidy sprzedawały pani historię.
- Byłam bardzo mocno odseparowana od tego, co działo się w przekazach medialnych. Z perspektywy czasu widzę, że bardzo dobrze się stało. Byłam narażona na wtórną wiktymizację. Nikogo nie obchodziło, że dając takie nagłówki, może ma się fajne wpływy z reklam, ale robi mi się krzywdę. A przecież to był mój dramat, byłam ofiarą przestępstwa, a nie sprawcą.
- Wie pani, dlaczego to robiono?
- Tak. Jestem świadoma, że żyjemy w świecie, w którym piękno jest uniwersalną, najwyższą wartością. Wiele młodych osób wyrasta w przekonaniu, że należy się definiować przez pryzmat tego, jak się wygląda.
- A pani piękno, przynajmniej na jakiś czas, odebrano.
- I pewnie nie mogłabym się podnieść po tym koszmarze tak szybko, jak to zrobiłam. To od nas zależy, czy czujemy się wartościowi, oceniając się przez wybrane pryzmaty. Ja od zawsze budowałam swoją siłę na solidnym fundamencie zawodowych sukcesów, umiejętności, doświadczeń, osiągnięć i ciężkiej pracy. Dlatego gdy mój wygląd został mi odebrany, nie straciłam tego, co mnie definiuje. Nie straciłam chęci do życia.
- A gdyby ktoś zaprosił panią na sesję fotograficzną, podczas której miałaby pani pokazać swoje blizny?
- Mam mnóstwo takich zaproszeń. Ostatnio zapraszano mnie do Londynu, ale odmówiłam. Nie sprzedaję swoich blizn, mam do siebie bardzo dużo szacunku. Jeżeli je pokazuję, to robię to na własnych warunkach. W celach, które są dla mnie czytelne. Wzięłam udział w kampanii FAKE OFF Dominiki Cudy, ale po to, by walczyć z nienaturalnym pięknem fejkowych zdjęć na Instagramie. O swoim dramacie nie mówię dla pieniędzy, bo zarabiam je, pracując zawodowo jako projektant, prowadząc własną markę. Udzielając się w mediach społecznościowych, prowadzę osobistą kampanię, docierając do ludzi. Pokazuję, jak można żyć i poradzić sobie z traumą po ciężkim upadku. Dobrze mi z myślą, że z koszmaru sprzed lat można wydobyć coś pozytywnego. Że ze zła jednego człowieka można wyprowadzić wiele dobra dla innych.
- Ale płaci pani za to swoją cenę: straciła pani poczucie bezpieczeństwa.
- Każdy buduje swoje wyobrażenie świata. Czytamy i uznajemy reguły gry, które w nim panują. Tamtego sierpniowego dnia obcy mi człowiek, bez powodu, zniszczył moją wiarę w bezpieczny świat. Musiałam pogodzić się z tym, że ktoś może chcieć mi zrobić krzywdę. Że życie jest bardzo kruche i należy je doceniać, bo nie wiemy, na jak długo zostało nam dane.
- Jak bardzo się pani zmieniła? Nie ufa pani ludziom?
- Moje otoczenie mówi, że dalej jestem otwarta. Ale to nieprawda. Przy poznawaniu nowych osób dużo więcej analizuję, na wiele rzeczy zwracam uwagę. Zastanawiam się, skąd dana osoba pojawiła się w moim życiu. Jestem bardzo czujna.
- Na co?
- Mikrogesty twarzy, słowa, spojrzenia. Wszystko, co zaniepokoi moją intuicję.
- Czyli pojawiły się u pani nowe lampki ostrzegawcze.
- Nie. One zawsze były, ale dałam dojść do głosu intuicji. Nie racjonalizuję swoich lęków, nie wmawiam sobie już, że to głupie. Ufam sobie. Wie pan, że dzień przed atakiem w sądzie coś mi podpowiadało, żeby tam nie iść? O dziwnym, irracjonalnym strachu powiedziałam kilku bliskim osobom, ale potem sama stwierdziłam, że to nieuzasadnione. Że przecież idę do sądu. Nie może stać się nic złego.
- A jednak się stało. Czy można się pogodzić z tym, że to spotkało właśnie panią?
- Trzeba się z tym pogodzić. Zawsze podkreślam, że punktem zwrotnym w procesie podnoszenia w trudnej sytuacji jest akceptacja stanu rzeczy. Bez tego nie ruszymy do przodu. On, stalker-psychopata, zabił wtedy część mnie. Przeżyłam proces niedowierzania, potem żalu, niepogodzenia, żałoby. Ale w pewnym momencie uznałam, że już wystarczy. Że nie mogę się zamknąć na tym etapie. Zaczęłam działać, walczyć o siebie, nie poddawać się.
Na podstawie mojej sprawy zaostrzono ustawę o ochronie sądów, zwiększono maksymalną karę dla stalkerów. Świadomość dotycząca przestępstwa stalkingu w Polsce rośnie. Zapada coraz więcej wyroków skazujących. W lutym tego roku kwas siarkowy został wprowadzony na listę prekursorów materiałów wybuchowych, a tym samym zabroniono jego swobodnego handlu. Jestem fundatorką akcji Stop Stalking, która ma za zadanie edukować społeczeństwo. Na prośbę International Police Association stworzyłam nagranie szkoleniowe dotyczące stalkingu dla policjantów polskich oraz z 65 krajów świata. Jestem zapraszana jako ekspert do programów publicystycznych i jako life coach na motywujące wystąpienia publiczne. Wydałam książkę "Kobieta z blizną", która zainspirowała artystów do stworzenia sztuki teatralnej "Stalking. Wiwisekcja". Kontynuuję moją wielką pasję: projektowanie mody. Pokazuję, jak wiele można zrobić pomimo granicznych doświadczeń. Pokazuję, jak cieszę się życiem i radzę robić to samo, bo pomimo zakrętów, jakie napotykamy, widoki na przyszłość mogą wciąż być obiecujące, jeśli tylko po każdej porażce podniesiemy wysoko głowę. Po to, by móc je dostrzec.
***
Oprawca Katarzyny Dacyszyn został w 2018 roku prawomocnie skazany na 25 lat więzienia za usiłowanie zabójstwa. Po wyjściu z celi będzie miał zakaz zbliżania do ofiary przez kolejne 12 lat.
***
Blizny na duszy
Doktor Danuta Pawlik-Knapik jest ordynatorem Oddziału Chirurgii Plastycznej w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Dobrze pamięta Katarzynę Dacyszyn. Zaznacza jednak, że bliskie relacje zawiązuje z wieloma pacjentami. - Nie dlatego, że bardzo na to naciskamy. Po prostu nasi pacjenci są z nami bardzo długo, towarzyszymy im przez dziesięć, piętnaście lat - tłumaczy.
Walka z bliznami jest bardzo długa, ale - jak podkreśla nasza rozmówczyni - to początki są kluczowe. - Osoby z bliznami trafiają do nas z pokiereszowanym ciałem i duszą. W najgorszym stanie psychicznym są osoby po oparzeniach. To one najczęściej mają rany pokrywające dużą powierzchnię ciała. Często zniszczona jest twarz, co najtrudniej choremu zaakceptować - opowiada.
Z takim zeszpeceniem - jak mówi - wygrać się do końca nie da. Po wypadku zawsze (albo prawie zawsze) zostanie jakiś ślad. Ale medycyna już teraz potrafi sprawić, że zdecydowana większość chorych będzie mogła w pewnym momencie wrócić do w miarę normalnego życia.
- Usuwamy przykurcze, które nie pozwalają wykonywać precyzyjnych ruchów. Sprawiamy, że chorzy mogą na nowo chodzić, jeździć samochodem. Wyglądać tak, że mogą znowu mieć relacje społeczne - wylicza ekspertka. Cieszy się, że zajmujemy się tematem, bo - w jej opinii - o walce z bliznami mówi się za mało. Na tyle, że pacjenci, którzy do niej trafiają, nie mają świadomości, że będą mogli jeszcze kiedyś spojrzeć w lustro.
- Do tanga trzeba dwojga. Lekarz, choćby się dwoił i troił, nie pomoże pacjentowi, który nie wierzy w skuteczność naszych działań. Dlatego, mając taką okazję, apeluję: drogi czytelniku, jeżeli kiedykolwiek, z jakiegokolwiek powodu znajdziesz się u nas, nie poddawaj się. Nie patrz na to, jak wyglądasz dzień po wypadku. Twoje życie jeszcze się nie skończyło. Chociaż jest źle, będzie lepiej. Dużo lepiej - apeluje dr Pawlik-Knapik.
Blizny na ciele
Co to jest w ogóle blizna i dlaczego powstaje? Dr Danuta Pawlik-Knapik opowiada, że organizm najczęściej doskonale radzi sobie z płytkimi rozcięciami czy uszkodzeniami skóry. Rana się zabliźnia, powstaje strup. Kiedy odpadnie, na skórze nie ma najmniejszego śladu. Tak dzieje się jednak tylko wtedy, kiedy rana nie jest głębsza niż warstwa podstawna naskórka.
- Kiedy dojdzie do takiego głębokiego uszkodzenia, organizm zmienia taktykę: tworzy produkt skóropodobny z innych tkanek niż normalna skóra. Blizna jest zbudowana z tkanki łącznej. Jej elastyczność i wygląd są inne niż skóry. Blizna nie ma gruczołów łojowych ani potowych. Już z tego powodu ma tendencję do wysychania, co znakomicie zmniejsza jej elastyczność. To z kolei może wpływać na możliwość ruszania się chorego - wyjaśnia ekspertka.
Doktor Pawlik-Knapik jako chirurg plastyczny II stopnia pracuje na co dzień z różnymi bliznami: tymi, które powstały po ranieniu nożem, tymi, które powstały na skutek rozerwania skóry w czasie wypadku oraz tymi, które musieli wykonać lekarze ratujący życie chorych.
- Rany po cięciach chirurgicznych najczęściej omijają linie napięć skórnych, czyli miejsca, które najczęściej są napięte podczas ruchu. To sprawia, że blizny pooperacyjne przeważnie sprawiają najmniej problemów: szybciej się goją i łatwiej wtapiają się organizm, przyjmując funkcję zanikową - czyli stają się mało widoczne. Jeżeli zniszczenie skóry pojawia się w pobliżu stawów, sytuacja bardzo się komplikuje - podkreśla rozmówczyni tvn24.pl.
Osoby po ciężkich oparzeniach są w jeszcze gorszej sytuacji - ich skóra najczęściej jest zniszczona na całej powierzchni. Pojawia się tam gruba, twarda i nieregularna warstwa tkanki łącznej, która powoduje upośledzenia ruchu.
- Wielu pacjentów wymaga, żebyśmy jak najszybciej zaczęli walkę o to, żeby chorzy odzyskiwali sprawność. Nalegają na szybką operację plastyczną. Tyle że na początku to niemożliwe. Blizna musi dojrzeć. Dopiero kiedy po kilkunastu miesiącach będzie blizną dojrzałą, można przystąpić do pracy - opowiada dr Pawlik-Knapik.
A jak ta praca wygląda?
Laser, skalpel i tatuaż
Pierwszym etapem walki z uszkodzoną skórą jest pokrycie ubytków przeszczepami. To działanie doraźne, które ma przyspieszyć moment, w którym organizm na nowo będzie "szczelny" - nie będzie narażony na zakażenie ze strony bakterii.
- Przeszczepy to sama skóra, bez tkanek, które pod nią występują. To działanie doraźne, niezbędne w początkowej fazie walki. Jest po prostu konieczne, żeby pomóc zasklepić otwarte rany - mówi dr Dorota Pawlik-Knapik.
Bardziej zaawansowaną metodą jest wykonanie plastyk płatowych. W czasie operacji przenoszona jest skóra oraz tkanka podskórna - między innymi mięśnie czy wiązki neuronowe. Pokryć w ten sposób można jednak niewielką powierzchnię zniszczonej skóry.
- Musimy znaleźć miejsce, z którego płat może być pobrany. Coraz częściej stosowane są baloniki z silikonu, które umieszczamy pod skórą. Po ich napełnieniu roztworem fizjologicznym tworzy się przestrzeń, którą organizm wypełnia, tworząc skórę. Jej nadmiar potem możemy wykorzystać do pokrycia zniszczonych fragmentów ciała - opowiada chirurg.
O ile jednak na przeszczepionym płacie nie ma już blizn, tworzą się one w miejscu, gdzie płat został wszyty. Na tym etapie bardzo przydaje się druga metoda leczenia: z pomocą lasera. Jego wiązka jest używana w dwóch typach zabiegów: ablacyjnych i frakcyjnych.
- Zabiegi wykonywane laserem ablacyjnym polegają na złuszczaniu nierównej powierzchni blizny i - tym samym - zbliżaniu jej struktury do normalnej skóry. Zabieg z wykorzystaniem lasera frakcyjnego polega na przebijaniu punktowo wiązką lasera blizny po to, aby zmienić jej gęstość i twardość - wyjaśnia dr Pawlik-Knapik.
Czasami zabieg laserowy tak bardzo zwiększa elastyczność blizny, że pacjent nie musi trafiać na stół operacyjny. Kolejnym etapem powrotu do normalności z bliznami jest ich rehabilitacja. Czucie w zniszczonych fragmentach ciała usprawnia fizykoterapia oraz masaże. Chorzy mogą skorzystać też z plastrów terapeutycznych, które powodują zanik blizny.
- Ostatnim etapem jest walka o estetykę. W ostatnich czasach doszło do wspaniałego rozwoju technik makijażu permanentnego. Wielu chorych decyduje się też na tatuaże, które wspaniale maskują ślady dawnych obrażeń. To prawdziwe dzieła sztuki - zaznacza lekarz.
Laser? Nie tylko prywatnie
Narodowy Fundusz Zdrowia, jak przekazuje nam Anna Leder z łódzkiego oddziału NFZ, finansuje zabiegi plastyczne, ale pod warunkiem, że są one niezbędne do normalnego funkcjonowania. Co to znaczy? - Że z pieniędzy publicznych nie sfinansujemy sobie zabiegu kosmetycznego, na przykład usunięcia blizny po wycięciu wyrostka robaczkowego, bo to nie wpływa w żaden sposób na nasze zdrowie. Finansujemy jednak takie operacje osobom po urazach, z wadami wrodzonymi, z okaleczeniami, które są wynikiem choroby. Dobry przykład to zrekonstruowanie piersi po jej usunięciu z powodu nowotworu - przekazuje Leder.
A co z blizną na twarzy, która też nie zagraża pacjentowi, ale nie pozwala mu na normalne funkcjonowanie? - Przesłanką do sfinansowania operacji jest opinia lekarza. Może on uznać, że blizna wpływa na psychikę pacjenta tak bardzo, że należy sfinansować jej usunięcie. Na zabieg może pacjenta skierować każdy lekarz, także psychiatra - mówi rzeczniczka funduszu.
Leder podkreśla, że tylko w województwie łódzkim w 2019 roku (wybraliśmy rok przed pandemią, żeby nie zaburzała ona danych) sfinansowano ponad 630 zabiegów laserowych. Najczęściej była to laseroterapia zmian powierzchniowych skóry, czyli opisywany wcześniej zabieg laserem ablacyjnym.
A jak jest ze środkami niezbędnymi do profilaktyki? Co z ubrankami uciskowymi, kremami, rehabilitacjami? Podobnie jak w przypadku wykupowania leków - każdy musi radzić sobie sam.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Instagram/Katarzyna Dacyszyn