|

Stanął przed sądem za kolizję w Pułtusku. "Nigdy tam nie byłem!". Policjant: auto może być sklonowane

Pan Radosław twierdzi, że jego mercedes cały czas stał w garażu
Pan Radosław twierdzi, że jego mercedes cały czas stał w garażu
Źródło: Archiwum prywatne

Rejestracja się zgadzała, model samochodu też. Policja wystawiła więc stuzłotowy mandat właścicielowi czarnego mercedesa za zarysowanie innego auta na parkingu w Pułtusku. Ale on się nie zgodził z werdyktem. Przekonywał: nigdy w tym mieście nie byłem. Już był - przyjechał, żeby się bronić.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Z Radosławem spotykam się w Sądzie Rejonowym w Pułtusku. Jak twierdzi, jest tu pierwszy raz. Na rozprawę przyjechał z kilkoma teczkami. W środku: pięć mandatów, zdjęcia, wyciągi z kart płatniczych, dane z GPS, a nawet nagranie wideo. 

- Jestem przedsiębiorcą, ale zajmuję się również produkcją mebli na wymiar. I właśnie tego dnia, kiedy robiłem pomiar we Wrocławiu, miałem spowodować kolizję w Pułtusku. Na nagraniu, które na szczęście mam w telefonie, widać mnie, słychać mój głos. Jest data, godzina i lokalizacja. Powie mi pani, jak to możliwe, żebym chwilę później tę kolizję spowodował? - pyta. 

Z Wrocławia do Pułtuska jest ponad 400 kilometrów. Nawigacja pokazuje 4,5 godziny. 

Radosław dodaje: - Zaproponowano mi, żebym zapłacił mandat: sto złotych. Więcej kosztowało mnie paliwo, żeby dojechać do sądu z Wrocławia. Ale nigdy nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłem. 

Sąd ma jednak dowód: nagranie. A tam ciemny mercedes. Taki sam model jak Radosława. Rejestracja też taka sama. A nawet sylwetki kierowcy mercedesa i obwinionego podobne. Jakość nagrania nie pozwala jednak na porównanie twarzy.

Radosław nie ma wątpliwości: moje auto zostało skopiowane. 

Czy to w ogóle możliwe?

Funkcjonariusz operacyjny łódzkiej policji odpowiada, że "klonowanie aut jest stare jak węgiel". Szczyt popularności tej złodziejskiej metody przypadał na lata 90. Teraz zdarza się dużo rzadziej. Bo to skomplikowany i kosztowny proceder.

Kolizja 

Do kolizji doszło na parkingu obok centrum handlowego. 21 sierpnia 2020 roku, około godziny 13.35 ciemny, wart kilkadziesiąt tysięcy złotych mercedes B180 na warszawskich tablicach rejestracyjnych, cofając, uszkodził prawidłowo zaparkowanego volkswagena. Delikatnie zarysował mu tablicę rejestracyjną. Rysa była też na zderzaku. Kierowca odjechał, ale wszystko zobaczyli świadkowie, którzy wezwali policję. 

Funkcjonariusze pojechali więc do właściciela uszkodzonego auta, by poinformować o szkodzie. 

Ten przed sądem w Pułtusku przyznał: - Samochodem pojechała córka do pracy. Jak wróciła, to auto dokładnie obejrzeliśmy. Była rysa na tablicy rejestracyjnej, jakieś zadrapanie zderzaka. Ale szkody były tak niewielkie, że nawet tego nie zgłaszaliśmy do ubezpieczalni. Szkoda czasu. O kolizji nic nie wiem, nie byłem na miejscu, nic nie widziałem.  

Właściciel nie złożył też zawiadomienia na policję. Mandat, z własnej inicjatywy, wysłali Radosławowi funkcjonariusze. Zaproponowali sto złotych.

Policjanci, którzy zeznawali w sprawie o samej kolizji dużo nie mówili. Przyznali, że sygnał dał świadek zdarzenia, którym był obcokrajowiec. Na miejscu nie było ani poszkodowanego, ani sprawcy. Zrobili rozpoznanie i pojechali. Później mandat wysłali do Wrocławia. Bo po wpisaniu adresu w bazie byli przekonani, że to samochód Radosława.

KLONY
Policja: klonowaniem aut zajmują się wyspecjalizowani przestępcy
Źródło: TVN24 Łódź

Zdziwienie 

Radosław: - Jakie było moje zdziwienie! Przecież nigdy nie byłem w Pułtusku. 

Ale i tak, jak mówi, wszystko dokładnie sprawdził. Ma przecież włączony GPS w telefonie, korzysta z kart płatniczych. 

Przed sądem tłumaczył spokojnie: - 21 sierpnia przez cały dzień znajdowałem się we Wrocławiu oraz samochód marki Mercedes również znajdował się we Wrocławiu, w garażu podziemnym. Samochód został tam zaparkowany w styczniu 2020 roku i bardzo sporadycznie opuszczał garaż w celu uruchomienia silnika, aby nie rozładował się akumulator. Najdalej od tamtego czasu pojechał może pięć kilometrów. 

Sędzi Aleksandrze Pasierbiewicz dokładnie zreferował swój dzień, a dowody na potwierdzenie swoich wyjaśnień dołączył do akt sprawy. 

- O godzinie 9.11 wyjeżdżam z posesji przy ulicy Łąkowej 6, gdzie jadę na umówione spotkanie na Bielany Wrocławskie na godzinę 10. Jeżeli będą potrzebne dane lokalizacyjne, oczywiście takie posiadam. (…) Mam zdjęcia z miejsca, ponieważ wykonywałem pomiar mebli na zamówienie. Mam dokładną lokalizację miejsca, gdzie nagranie zostało zrobione. Oprócz samych zdjęć posiadam wyciągi z kart płatniczych - przekonywał. 

- Byłem na dwóch pomiarach u klientów, następnie udałem się do hurtowni we Wrocławiu w celu dokonania zakupów, była godzina 14.06, gdzie zapłaciłem telefonem, otrzymałem fakturę VAT. Własnoręcznie ją podpisałem. Na pewno podpisy będą się zgadzały. Następnie udałem się do sklepu, gdzie byłem do godziny 16.30. W drodze powrotnej do domu, o godzinie 16.48 zatrzymałem się w lodziarni. Również mam na to skan, bo płaciłem kartą w telefonie - wyliczał. 

Jak dodał, cały dzień był we Wrocławiu. Do godziny 16.48 - ma na to dowody. Później z domu się już nie ruszał.

Sąd będzie mógł sprawdzić, co robiłem 21 sierpnia przez cały dzień. Osoby, które były ze mną mogą wszystko potwierdzić. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy w godzinę dotarli do Pułtuska.
Radosław, obwiniony o spowodowanie kolizji w Pułtusku

Radosław nie wiedział nawet, o której doszło do kolizji. Ale jak sąd już mu powiedział, przekonywał: "byłem wtedy w drodze do hurtowni".

Kolizja w Pułtusku, auto w garażu we Wrocławiu 

Sędzia zadała kilka pytań. 

Pierwsze: - Czy był pan użytkownikiem mercedesa w dniu 21 sierpnia 2020 roku? 

- Byłem. Ale był to samochód przeznaczony dla pracowników firmy, którą prowadzę. Mieliśmy filię w Warszawie (dlatego auto było zarejestrowane na warszawskich numerach - red.). Jednak ze względu na COVID zawiesiliśmy działalność, samochód stał w garażu we Wrocławiu - odpowiedział. 

- Czy komuś pan pojazd pożyczał? - padło kolejne pytanie. 

- Nie. Pracownik ostatni raz jechał nim w grudniu 2019 roku - powiedział obwiniony. 

I dodał: - Auto, które spowodowało kolizję w Pułtusku to tak zwany "bliźniak". Ktoś sklonował moje auto. 

Auto bliźniak 

Radosław przyznał przed sądem, że już wcześniej dostawał mandaty za spowodowanie wykroczeń wspomnianym mercedesem. 

Pierwszy przyszedł w czerwcu 2020 roku. Ale nie wzbudził w nim większych podejrzeń. Przez kilka lat prowadził firmę w Warszawie, pomyślał: pewnie to z tych czasów. 

Ale później były kolejne: od straży miejskiej, Zarządu Dróg Miejskich. Mężczyzna, kiedy już otrzymał informację o kolizji, nie miał wątpliwości: coś jest nie tak. 

- Auto stało przecież w garażu we Wrocławiu, a tu mandaty i jeszcze kolizja. Udałem się więc do Warszawy w celu uzyskania jakichkolwiek fotografii samochodu, którym wykroczenia były powodowane. Udało się - wspomina. 

Zdjęcia mercedesa, który nielegalnie zaparkował na Ptasiej w Warszawie porównał ze zdjęciami swojego samochodu, zrobionymi we wrocławskim garażu. Fotografie dołączył do akt sądowych. 

- Samochód, który porusza się w rejonie województwa mazowieckiego, to jest tak zwany samochód bliźniak. To znaczy ma takie same tablice rejestracyjne, aczkolwiek różni się specyfikacją, co zdjęcia pokazują - przekonywał, pokazując każdy szczegół sędzi. 

Poszedł nawet na własny koszt na konsultację do biegłego sądowego. 

- Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak samo. Ale mój samochód jest czarny, a ten jest granatowy. Najważniejszą informacją jest to, że u mnie środek jest czarny, a w samochodzie bliźniaku jest jasny. Inna jest również ramka przy rejestracji, brak nalepek legalizacyjnych na szybie i tablicy rejestracyjnej - tłumaczył. 

Nagranie 

Kluczowe w sprawie miało być nagranie z parkingu, gdzie doszło do kolizji. - Od policjantów przez telefon usłyszałem, że jest nagranie z Pułtuska z monitoringu miejskiego, gdzie widać, że wysiadam z samochodu z około pięcioletnim dzieckiem i kobietą. Z tego powodu dzisiaj jestem tutaj, żeby okazano mi ten monitoring i stwierdzono, że to na pewno ja - powiedział Radosław przed sądem. 

Obejrzeliśmy monitoring: mercedes o numerze rejestracyjnym takim jak auto Radosława uderzył w zaparkowanego volkswagena. Najpierw z auta wyszedł chłopiec, zobaczył, co się stało. Później kobieta, a później mężczyzna. 

Czy to był Radosław? To musi stwierdzić sąd. Nagranie było słabej jakości. Twarzy praktycznie nie widać. A sylwetki nagranego mężczyzny i obwinionego były podobne. Nikt inny nie jest nawet podejrzewany o kierowanie mercedesem w Pułtusku. Policjanci nie mają żadnego innego tropu.

Radosław: - Nadmieniam z pełną stanowczością, że 21 sierpnia na pewno nie byłem to ja. Kara zaproponowana przez funkcjonariuszy policji, 100 złotych, nie wchodzi w żadną rachubę, ponieważ nigdy nie przyznam się do czegoś, czego nie popełniłem. Nie mam syna w tym wieku, a moja żona jest blondynką.

Sąd wyznaczył kolejną rozprawę.

Jak węgiel

Jeżeli Radosław mówi prawdę: czyli i on i jego auto byli we Wrocławiu, to kto spowodował kolizję?

- Najpewniej klon albo bliźniak, te dwie nazwy używane są wymiennie - wyjaśnia nam funkcjonariusz operacyjny łódzkiej policji. Od kilkunastu lat zajmuje się przestępstwami samochodowymi. Ponieważ jest w czynnej służbie, nie możemy pokazywać jego twarzy ani zdradzać danych.

Klon to - jak przekazuje nasz rozmówca - sposób na zalegalizowanie auta z nielegalnego źródła: pojazdowi - najczęściej kradzionemu - nadaje się dane innego auta, legalnie poruszającego się po ulicach.

Przestępcy namierzają dawcę: szukają takiego samego modelu pojazdu jak ten, który muszą zalegalizować: musi się zgadzać nie tylko rocznik i kolor, ale też typ nadwozia i wyposażenie.
Funkcjonariusz operacyjny łódzkiej policji

Kiedy poszukiwania zakończą się sukcesem, przestępcy przygotowują identyczne tablice rejestracyjne i przebijają numer VIN. Jego numer w każdym aucie można znaleźć między innymi w pobliżu przedniej szyby.

- W numerze VIN zakodowane są podstawowe informacje, dotyczące miejsca i daty wyprodukowania pojazdu - mówi policjant.

Zaznacza, że "klonowanie aut jest stare jak węgiel". Szczyt popularności przypadał na lata 90. Teraz - jak mówi - zdarza się to dużo rzadziej. Bo to skomplikowany i kosztowny proceder.

- To sposób legalizacji najbardziej wartościowych pojazdów. Nikt nie weźmie się za klonowanie auta za 30 tysięcy, bo to dla przestępców byłoby nieopłacalne - przekazuje funkcjonariusz.

Jak to działa?

Nasz rozmówca opowiada, że przestępczy proceder rozpoczyna się od researchu, czyli równoległego poszukiwania celu (pojazdu, który ma zostać ukradziony) oraz dawcy (możliwie podobnego auta, które legalnie porusza się po ulicach). 

- Czasami najpierw namierza się auto do kradzieży, bo jest na nie zamówienie. Czasami też idzie to w drugą stronę: przestępcy mają dostęp do szczegółowych danych auta, które potem można będzie skopiować. Nie ma zasady - opowiada nasz rozmówca. 

Kiedy plan jest gotowy, do akcji wkraczają ludzie, którzy mają dokonać kradzieży. A oni najczęściej wykorzystują fakt, że w nowych autach coraz częściej korzysta się z systemu bezkluczykowego otwierania samochodu. Samochód wykrywa, że kluczyk jest w pobliżu - otwiera drzwi i pozwala uruchomić silnik. Wygodne dla właściciela. Ale - jak pokazuje praktyka - również dla przestępców.

Złodzieje - jak przekazuje nasz ekspert - korzystają z "walizek", czyli urządzeń, dzięki którym można oszukać samochód.

Proceder jest prosty - przestępca uzbrojony w skaner staje w pobliżu domu, w którym śpi właściciel. Kluczyki do auta często są przy drzwiach. Jeżeli uda się "zebrać" sygnał emitowany przez kluczyk, można go przesłać dalej - do "walizki". Ta dba o to, żeby komputerowy system był pewien, że kluczyk jest gdzieś obok auta.

- Do auta można wsiąść i sobie pojechać. Bez wyłamywania zamków, robienia szkód - zaznacza nasz rozmówca. 

Potem do akcji wkracza kolejna grupa, która zajmuje się przebijaniem numerów VIN na karoserii auta. Równocześnie przygotowywane są fałszywe dokumenty z wpisanymi danymi dawcy: powstaje lewa karta pojazdu, książka serwisowa i dowód rejestracyjny. 

- Kolejnym etapem jest fikcyjna sprzedaż pojazdu na słupa. W umowie sprzedaży auta lądują dane właściciela samochodu-dawcy. Nabywcą jest człowiek, którego tożsamość będzie wykorzystana do zatarcia śladów: czasami jest to osoba bezdomna - mówi policjant.

Dwie drogi

Kiedy klon ma już tablice i dokumenty ukradzione od dawcy oraz teoretycznie nowego właściciela, grupy przestępcze przystępują do ostatniego etapu: sprzedaży.

- Problem klonowania jest największy wśród aut przyjeżdżających z Włoch i Hiszpanii. Auta przyjeżdżają już tu z lewymi tablicami i na nich próbują wyjechać z Unii Europejskiej na wschód, gdzie dalsza legalizacja skradzionego auta jest dużo łatwiejsza niż u nas - przekazuje policjant.

Dodaje, że wiele takich samochodów jest zatrzymywanych na granicy. - Skali nie mogę podać, ale chłopaki ze Straży Granicznej są naprawdę nieźli w namierzaniu klonów. Jak to robią? Byłbym bardzo nierozsądny, gdybym odpowiedział na to pytanie - przyznaje policjant.

Podkreśla, że zdecydowana większość klonów ma wyjechać z Unii. Ale zdarzają się też takie pojazdy, które mają tu zostać.

- Nie chcę przesądzać, jak było w przypadku historii z Pułtuska, nie znam tej historii. Ale jakbym miał zgadywać, to potencjalny właściciel klona najpewniej jest przekonany, że porusza się w pełni legalnym autem - zastrzega funkcjonariusz.

Skąd to przekonanie? Przede wszystkim z faktu, że pojazd na skradzionych danych musi poruszać się po ulicach od dłuższego czasu. Stąd wcześniejsze mandaty.

- Do wykroczeń dochodziło głównie w stolicy, a pojazd jeździ na warszawskich tablicach rejestracyjnych. Mogę więc podejrzewać, że nowy właściciel nie przerejestrował pojazdu po jego zakupie - ocenia policjant.

- No, ale przecież po kupnie pojazdu trzeba ten fakt zgłosić w urzędzie miasta. Dane pojazdu są sprawdzane w stacjach diagnostycznych podczas przeglądów. Jakim cudem w tych systemach ukryłby się fakt, że jedno auto ma dwóch właścicieli? - pytam.

- Nie jestem od oceniania sposobu, w jaki działają urzędy gromadzące dane o kupnie i sprzedaży aut. Fakt, że na pewnym etapie właściciel w końcu się zorientuje, że jeździ klonem. Ale zanim to się stanie, przestępcy zdążą zatrzeć wszystkie ślady do nich prowadzące - kończy funkcjonariusz.

Ekspert opowiada, że zna historię mężczyzny, który po kilku tygodniach użytkowania auta wybrał się do autoryzowanego serwisu z drobną usterką. Tam dowiedział się, że coś jest nie tak z numerem VIN, bo oznacza on nieco inną wersję wyposażenia, niż powinien. 

- Niestety okazało się, że mężczyzna stracił i auto (które okazało się kradzione), i pieniądze wydane na jego zakup - wspomina łódzki policjant. 

Wcześniej pechowy właściciel nie miał jak wykryć przekrętu: zamówione przez niego raporty, sporządzane na podstawie numeru VIN, były uspokajające: wynikało z nich, że auto było zakupione w Polsce i jego przeszłość nie budzi zastrzeżeń. Mężczyzna jednak nie mógł wiedzieć, że wszystkie przekazywane mu dane dotyczą dawcy, a nie klona, którego zakupił.

Tak samo zresztą było z innym właścicielem, którego klona namierzyła właścicielka dawcy.

- Któregoś dnia przypadkowo zwróciła uwagę na samochód, który wyglądał identycznie jak jej: zgadzał się nie tylko model, rok produkcji, ale też tablice rejestracyjne. Kobieta zadzwoniła na policję - wspomina funkcjonariusz.

Mieszkanka Gdańska odkryła, że po mieście jeździ samochód do złudzenia przypominający jej volkswagena polo. Ten sam kolor i nawet ta sama rejestracja. Okazało się, że auto należy do Białorusina, który kupił tak zwaną tablicę kolekcjonerską i ją sobie zamontował. Mężczyzna tłumaczył, że zrobił to dlatego, bo miał problemy z rejestracją swojego auta.

Dwa samochody, dwie takie same rejestracje
Źródło: "Fakty" TVN

To nie czasy "07 zgłoś się"

O skomentowanie sprawy poprosiliśmy również Marka Konkolewskiego, byłego funkcjonariusza Komendy Głównej Policji. Konkolewski zaznacza, że w tych czasach takie incydenty powinny być wyjaśniane bardzo szybko.

- To nie są czasy bohatera seriali "07 zgłoś się" porucznika Borewicza. Nie żyjemy już w tak zwanym analogu. Żyjemy w Polsce cyfrowej, gdzie naprawdę bardzo szybko można zweryfikować za pomocą kamer, za pomocą monitoringu, czy dany samochód znajdował się w danym miejscu. A po wtóre można zweryfikować, czy w danym miejscu, w danym czasie, logował się samochód jego właściciela - przypomniał.

***

- Kilka miesięcy temu byłem już tak sfrustrowany, że przerejestrowałem swój samochód i od tego czasu nowe mandaty się nie pojawiły. Natomiast zdecydowałem się do Państwa napisać, żeby ostrzec ludzi, którzy - jak ja - mogliby takie rzeczy początkowo bagatelizować. Mnie się zdawało, że dowody, które mam, wystarczą, aby rozsądnie myślącej osobie wyjaśnić, że to nie ja jeździłem tym samochodem. Co więcej, to nawet nie było moje auto - kończy Radosław. 

Czytaj także: