Jeszcze się nie zdarzyło, żeby wójt został z nami po festynie, zdjął marynarkę, zakasał rękawy i pozmywał naczynia. Ale zawsze jest bardzo zadowolony, gdy uświetniamy gminne imprezy naszym ciastem, bigosem i grochówką. Przecież tak ładnie wyglądamy w naszych fartuszkach.
W sercu Szwajcarii Kaszubskiej, u podnóża góry Wieżycy, w dawnym gościńcu mieści się Kaszubski Uniwersytet Ludowy. Jest 22 czerwca 2022 roku, na sali około trzydziestu pań, większość to tak zwane "wiejskie gospodynie" - członkinie kół gospodyń lub wiejskich stowarzyszeń. Trwa debata "Pomorzanki w działaniu". Jest gorąco.
Słychać takie głosy:
- Kiedy jestem w pracy, słyszę takie pytanie, z pozoru wyrażające troskę: "a dzieci z kim zostawiłaś?". Znacie jakiegoś mężczyznę, któremu zadaje się takie pytanie?
- Członkini naszej rady sołeckiej świetnie sobie radzi z festynami dla dzieci, organizuje je, zdobywa na nie środki, jest bardzo skuteczna. Ale we wsi potrzebna jest droga. Ta pani jednak nie pójdzie do wójta zabiegać o remont drogi. Dlaczego? "Bo mnie wyśmieje. Drogi to męska rzecz".
Przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich: - Jesteśmy kołem "niegotującym", tylko artystycznym. Występowałyśmy w programie telewizyjnym promującym Kartuzy. Słyszymy: "wy tak fajnie wyglądacie, to zrobicie sałatkę". Ja osobiście nie do końca to czuję, no ale OK, dziewczyny zgodziły się, zrobiły tą sałatkę. Ale nie chciały rozmawiać przed kamerą, więc wysłały mnie. Pierwsze wejście na antenę - rozmawiamy o sałatce. Drugie wejście - o jedzeniu kaszubskim. Trzecie wejście się zbliża, dziennikarz podchodzi, mówi: "to co, zaraz wchodzimy, pogadamy o gotowaniu?". Mówię mu: Jeśli jeszcze raz pan mnie zapyta o kuchnię, to ja zacznę tutaj krzyczeć. Niech pan nas zapyta, co jeszcze potrafimy robić.
Panie cytują włodarzy - wójtów, starostów czy prezydentów miasteczek powiatowych:
- "Chodź, chodź mała, nie bój się, ja nie gryzę".
- "To jest kobieta idealna, bo się nie odzywa".
- Pierwsze, na co ludzie zwracają uwagę, to jest mój wygląd. Słyszę: "jak ty pięknie wyglądasz!".
- A co złego w tym, że ktoś ci mówi, że pięknie wyglądasz? - pytam, gdy w końcu chwytam za mikrofon.
Stasia
Stasia Budzisz spędziła dzieciństwo w Żelistrzewie, wsi koło Pucka, mieszkała tu do 2000 roku, tu chodziła do podstawówki, ogólniak kończyła w pobliskim Wejherowie. Jak to na Kaszubach, gdy mówi "rodzina", ma na myśli wiele gospodarstw, wielu wujków, cioć, kuzynek i kuzynów, ich żony, mężów, teściów, teściowe. Kaszubskie rodziny mają po kilkadziesiąt albo i kilkaset osób.
- Moja rodzina była matriarchalna. Wszystkie ważne decyzje podejmowała moja matka. Szczerze mówiąc, nie znam domu w obrębie mojej kaszubskiej rodziny, w którym mężczyzna podejmowałby decyzje dotyczące finansów. Być może to moja rodzina była specyficzna. Jak trzeba było coś załatwić, na kogoś nakrzyczeć i coś ogarnąć, tym wszystkim zajmowały się baby - wspomina Stasia.
A jednak była sfera czynności, zadań i aktywności tylko dla mężczyzn. Bo ten medal ma także drugą stronę.
- Matriarchat był, ale tylko w domu. Moja mama, która twardą ręką trzymała nas wszystkich, włącznie z ojcem, w życiu nie pozwoliłaby sobie na to, by potraktować go "z góry" w obecności obcych.
- To klasyczny model "głowy i szyi", w którym decyduje głowa rodziny, czyli mąż, ale kieruje nim szyja, czyli żona - wtrącam.
- Nawet nie… W tym modelu głowa nic nie ma do gadania, jest tylko "głową wizerunkową".
Stasia pochodzi z robotniczej rodziny, "takiej zwyczajnej", jak mówi. Na kaszubskiej wsi spotykało się jeszcze rodziny "gburskie" i inteligenckie. Te pierwsze to właściciele dużych gospodarstw, taka jakby elita wśród gospodarzy.
- W rodzinach inteligenckich i gburskich facetów wypychało się do przodu. Tam mężczyzna był na piedestale, kobieta z boku. W domach inteligenckich chodziło najczęściej o wykształcenie, choć z drugiej strony, niejednokrotnie żona miała takie samo wykształcenie jak jej mąż. W dużych gospodarstwach zaś chodziło raczej o charakter wykonywanej pracy. W polu, przy ciężkiej fizycznej pracy, mężczyzna będzie grał pierwsze skrzypce. A na Kaszubach ciągle panuje kult pracy, o wartości człowieka świadczy, ile i jak pracuje. Choć znowu - z drugiej strony, kaszubskie kobiety, oprócz tego, że ogarniały dom, dzieci, ogród, obejście, to również pracowały w polu.
- Ale jeśli mówimy o przestrzeni publicznej na kaszubskiej wsi, to nie sposób nie wspomnieć o bardzo ważnej postaci w takiej społeczności…
- Faktycznie, wielką rolę na kaszubskiej wsi pełnił ksiądz - Stasia bezbłędnie odczytuje moją sugestię. - Na szczęście to się już zmienia. Wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, wszyscy księżom czapkowali, wszyscy zgadzali się z największymi głupotami, które oni wygadywali z ambony.
Sprawy przyziemne, oczywiste, jak posprzątanie kościoła, upieczenie ciasta dla przechodzącej pielgrzymki czy podlewanie kwiatów, to była domena kobiet, one z księdzem te sprawy załatwiały. Ale grubsze sprawy z księdzem musieli załatwiać mężczyźni, gdy wchodziły w grę większe pieniądze do zapłacenia.
- Na przykład umiera babcia i trzeba pogrzeb załatwić, w takich sprawach to już się chłopa posyłało - opowiada Stasia. - Albo gdy były to zadania bardziej prestiżowe: do wójta jechać, porozmawiać, do powiatu coś załatwić, z burmistrzem się spotkać. Wtedy tylko chłop mógł jechać.
Stasia, która skończyła filologię polską i rosyjską, zastanawiała się, czy nie rozpocząć studiów politologicznych. - "Polityka to nie jest miejsce dla kobiet", usłyszałam od matki, kobiety, która przecież w domu niepodzielnie rządziła - wspomina dziennikarka i pisarka. - Władza w większości była na kaszubskich wsiach domeną facetów. Tak było w latach dziewięćdziesiątych i w gruncie rzeczy tak samo jest teraz, choć są chlubne wyjątki. Pamiętam z dzieciństwa jej powiedzonka: "a gdzie ja tam będę się pchać", "a co ja tam będę robić, niech idzie Zbyszek, Krzysiek, Waldek…".
Po skończeniu studiów Stasia została pisarką, podróżniczką, dziennikarką, stale obecną w mediach. Gdy rozmawiamy, szykuje się do wyjazdu na gruzińsko-rosyjską granicę, gdzie aktualnie trwa kolejny kryzys migracyjny. Tym razem Rosjanie uciekają przed mobilizacją. Stasia nie ukrywa swoich lewicowych i feministycznych poglądów.
- Co na to twoja mama? - pytam.
- Kaszubskie domy są "zimne", tam nie pochwał. Generalnie moja mama nie problemu z tym, że pracuję w mediach. Jednak doskonale wiem, że byłaby dużo bardziej zadowolona, gdybym została nauczycielką w żelistrzewskiej szkole i prowadziła "normalne" życie. Chociaż czasem, gdy wygłoszę publicznie jakąś niepopularną tezę, to słyszę, że musi się za mnie wstydzić. "Nie tak cię wychowałam" - tak czasem do mnie mówi.
Dziennikarka wspomina, że w liceum zaczęła palić papierosy.
- Kryłam się przed rodzicami, ale oczywiście moja matka z racji tego, że jej inteligencja jest jak brzytwa, tylko spojrzała i już wiedziała, że palę. Powiedziała: "żebyś ty mi nigdy po Wejherowie z papierosem nie chodziła, bo tak chodzą tylko prostytutki". Oczywiście paradowałam z papierosem, nie miałam wyboru, musiałam się buntować.
Aleksandra
Aleksandra Nemś przez osiem lat szukała miejsca do życia. W kaszubskim Pomlewie mieszka od kilku miesięcy, wcześniej mieszkała w USA, Irlandii, ostatnio w Seulu. Z wykształcenia jest prawniczką.
- Nie mieliśmy żadnych ograniczeń, ani finansowych, ani terytorialnych. Szukaliśmy w Hiszpanii, zastanawialiśmy się nad Moskwą, chociaż tam rzeczywiście było drogo. Braliśmy pod uwagę każde miejsce na kuli ziemskiej. W końcu mój mąż znalazł ogłoszenie, że jest do kupienia nieruchomość w Pomlewie. Przyjechałam i stwierdziłam od razu: to tutaj, tu chcę zamieszkać - opowiada Aleksandra.
Pytam o reakcje znajomych. - Moi znajomi i przyjaciele z tamtego życia są zdziwieni i pytają, co się takiego stało, że międzynarodową korporację zamieniłam na wieś. Chyba do tego dorosłam. W pewnym momencie zaczęłam myśleć bardziej świadomie, holistycznie na temat swojego życia, zaczęło mi brakować natury, prawdziwych ludzi, a nie wiecznych spotkań online i narad globalnych. Teraz dopiero do mnie dociera, że ostatnie 17 lat mojego życia to był matrix, dni były do siebie podobne, spotkania podobne, tematy rozmów podobne. Dotarło to do mnie, gdy otworzyłam szafę… Działka, którą kupiliśmy, jest duża i mamy tam także las. Chciałam się przejść, pierwszy raz. W szafie jednak były same garnitury z mankietami na spinki i buty na wysokim obcasie. Nie miałam w czym iść do lasu. To był dla mnie moment przełomowy, uświadomiłam sobie, że nie mam umiejętności, które tak naprawdę są w życiu najważniejsze. Że pod domem mam grzybów zatrzęsienie, ale nie potrafię odróżnić grzyba A od grzyba B, więc sobie grzybowej nie ugotuję.
Z pierwszych "kaszubskich" zakupów wróciła z dresami i adidasami.
- To był pierwszy tydzień mojego pobytu w Pomlewie - kontynuuje. - Rozmawiałam z sąsiadką przez płot. Spytała, skąd się wzięłam, zapoznałyśmy się. Wspomniała, że tego wieczora spotykają się panie ze wsi, zaprosiła mnie. Oczywiście poszłam, chcąc je poznać. Okazało się, że to było spotkanie Koła Gospodyń Wiejskich, akurat były wybory zarządu. No i wybrały mnie na swoją przewodniczącą. Tak, na pierwszym spotkaniu zostałam szefową Koła Gospodyń Wiejskich "Pomlewianki".
Jest nią od kilku miesięcy i mówi, że "zaczyna się czuć Kaszubką".
- Moi zagraniczni znajomi nie wiedzą, czym jest KGW, więc im tłumaczę. A ci z Polski są potwornie zdziwieni, od razu pytają: "A co ty tam robisz: gotujesz, pieczesz ciasta, lepisz pierogi?". Odpowiadam, że razem z dziewczynami piszemy projekty - śmieje się Aleksandra.
- Jakie są te panie, które pani poznała w Pomlewie?
- Kobiety, które mieszkają na wsiach czy w małych miasteczkach, obojętnie czy w USA, czy w Korei Południowej, mają wspólne cechy: są gospodarne, bardzo inteligentne i niedoceniane. Na Kaszubach traktuje się kobiety w sztampowy sposób. Kaszubkę pokazuje się zazwyczaj w stroju ludowym… Kaszubskie stroje ludowe są wspaniałe, ale Kaszubki to nie są kobiety, które można sprowadzić do obrazka gotującej pani w stroju ludowym. To jest bardzo krzywdzące. One prowadzą dom, wychowują dzieci, pracują na roli. Muszą się zmagać w swoim własnym domu z mężem, czasami z synami, z różnymi problemami, od alkoholowych, poprzez różne inne… I dają sobie z tym wszystkim radę. Gdyby w kaszubskim domu zabrakło kobiety, to ci mężowie by sobie nie poradzili.
Do kalendarza wiejskich imprez na dobre wpisały się turnieje kół gospodyń wiejskich. Na czym polega współzawodnictwo? Panie będą miały stworzyć tablicę prezentującą dobre praktyki na obszarach wiejskich. To jedna z dwunastu konkurencji. Pozostałe to: układanie bukietu kwiatów, taniec, piosenka, rejs rowerem wodnym, rzut do celu, slalom na taczce, narty na trawie, ubijanie piany, dojenie sztucznej krowy i rzut ziemniakiem do patelni.
Do szefowej "Pomlewianek" także przyszło zaproszenie na taką imprezę.
- Przyznam szczerze, że nie wiedziałam, jak zareagować, kiedy dostałam tę propozycję… Kiedy zaczniemy postrzegać Kaszubki, które pracują zawodowo, a także w domu, dla domu i tworzą dom, jako kobiety inteligentne, przedsiębiorcze, które naprawdę mogą dać od siebie dużo więcej niż rzut ziemniakiem do patelni? - wspomina.
Dominika
- Nasze koło gospodyń nie bierze udziału w tych turniejach. My nie zajmujemy się gotowaniem.
Dominika Biekisz-Olejnik, szefowa KGW z Kiełpina, jak zwykle ma na głowie duży wieniec z kwiatów, ubrała kwiecistą sukienkę i buty na bardzo wysokim koturnie. Jest 29 lipca 2022 roku, rozmawiamy na Festiwalu Uniwersytetów Ludowych, który odbywa się pod Wieżycą. Wokół na stoiskach "wystawiają się" wiejskie gospodynie. Na banerach i stand-upach nazwy uniwersytetów ludowych, stowarzyszeń wiejskich i kół gospodyń z całej Polski. Trwają pokazy filmów, zajęcia warsztatowe, na wieczór zaplanowano koncerty. Wczoraj do tańca porwała Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego - artyści związani z Fundacją i Ośrodkiem "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" w Sejnach.
Dominika pochodzi z Wielkopolski, dorastała na Warmii i Mazurach, skończyła studia na Akademii Morskiej w Gdyni, od ośmiu lat mieszka w Kiełpinie, wsi w gminie Kartuzy. Z mężem prowadziła firmę w branży kamieniarskiej, nadal kieruje inną - w branży motoryzacyjnej, a od trzech lat dodatkowo doradza i pomaga młodym parom przygotowującym się do ślubu i wesela. Z wykształcenia jest menedżerką.
- Jestem przyjezdna, chociaż już swoja. Wsiąkałam w to stopniowo. Zaczęło się od rady rodziców w szkole, udało mi się wkraść w łaski miejscowych, zostałam wybrana do rady sołeckiej, a dwa lata temu pojawił się pomysł stworzenia Koła Gospodyń Wiejskich.
KGW "Kiełpinianki" powstało w lutym 2020 roku. Skupia trzydzieści jeden członkiń, z których prawie wszystkie są aktywne zawodowo. Jest tylko jedna pani w wieku emerytalnym, ale i ona pracuje, bo to taki typ, co nie znosi bezczynności.
- Z pewnością nie jesteśmy stereotypowym kołem. Większość ludzi traktuje KGW jako dodatek do festynów wiejskich. Panie stoją, gotują, pieką i sprzedają swoje wyroby. My łamiemy te stereotypy. Na początku byłyśmy kołem mocno artystycznym, ale ostatnio kładziemy nacisk na spotkania coachingowe, relaksacyjne, stawiamy na rozwój kompetencji miękkich u kobiet. Uważam, że to jest bardzo dla nas ważne dzisiaj, że tego właśnie potrzebujemy - opowiada Dominika.
Kiełpino jest trochę nietypową wsią, choć takich wsi jest coraz więcej w sąsiedztwie aglomeracji, więc to, co jeszcze niedawno było "nietypowe", dziś już przestaje takim być. Jest tu co prawda duża stadnina koni, kilka gospodarstw, zabytkowy kościół, ale stoją dwa duże markety, są pizzerie, salony piękności i fryzjer dla psów. Całość generalnie wygląda jak osiedle domków jednorodzinnych, które wciąż powstają jak grzyby po deszczu przy szutrowych drogach. Stąd dojeżdża się do pracy nie tylko do Kartuz, ale i do Trójmiasta.
- Ostatnio wypadło na nas, że będziemy tworzyć wieniec dożynkowy. Nie będę ukrywała, że żadna z nas nigdy nie miała z tym styczności. Na szczęście znalazłyśmy panią Henrykę, która nas wspomoże, i nagle okazało się, że jest problem ze znalezieniem rolnika, który ogarnia koszenie kosą. W końcu znalazłyśmy pana Józka, który przyszedł i wykosił nam zboża. To pokazuje, że nie tylko my, kobiety, się zmieniamy, ale pewne umiejętności zanikają również wśród mężczyzn mieszkających na wsi. Bo zmienia się wieś, dzisiaj na Kaszubach, które są raczej zamożne, niejedna stodoła wygląda lepiej niż wiele domów mieszkalnych w mieście.
Nie sposób nie spytać Dominikę o wianek, który nosi na głowie.
- To znak rozpoznawalny "Kiełpinianek", każda z nas ma większy lub mniejszy wianek. Jest manifestacją naszej wolności, a także podkreśleniem naszej obecności, wyrazem chęci zaistnienia, bycia zauważonym, rozpoznawalnym. Zdarzało mi się go nosić nie tylko na imprezach, na przykład przechodząc przez wieś albo przez Kartuzy. Liczba dziwnych spojrzeń - zatrważająca. Noszenie go służy budowaniu pewności siebie nie tylko wśród dojrzałych kobiet, ale również wśród małych dziewczynek czy nastolatek. Nie zapomnę, gdy moja córka była młodsza, spytała z obawą: "mama, a ty tak wyjdziesz na ulicę?". W tej chwili sama zakłada wianek, mówi: "niech patrzą, niech się śmieją, ja nie mam z tym problemu".
Wracam do tematu turniejów kół gospodyń.
- Nasze koło nie bierze udziału w tych turniejach, nam nie odpowiada ich formuła, która nie jest niczym innym jak szufladkowaniem, wtłaczaniem nas w jakieś stereotypy - opowiada Dominika.
Dorota
Dorota Wolska pochodzi z województwa łódzkiego, od trzydziestu lat mieszka na Kaszubach w wiosce Długi Kierz. Wioska liczy trzysta osób, leży w głębi kaszubskiego interioru, na skraju Lasów Mirachowskich. To przeciwieństwo Kiełpina, tu nie brakuje gospodarstw z prawdziwego zdarzenia.
- Jestem rolniczką i sołtyską - przyznaje. Jest także szefową Koła Gospodyń Wiejskich "Marzebiónci". - Dzisiaj to już jest nieprawda, że gospodynie na wsi tylko gotują, tańczą i śpiewają. Piszemy najróżniejsze projekty, do gminy przeważnie, do powiatu też się zdarzało. Na warsztaty, nie tylko kulinarne czy rzemieślnicze, ale robimy także projekty sportowe, ekologiczne, prozdrowotne, warsztaty rozwoju osobistego albo krzyżówkowe.
- Krzyżówkowe?
- Tak, to był taki nasz innowacyjny projekt… Bo widzi pan, ja czytam książki nałogowo, rozwiązuję krzyżówki i chciałam zarazić swoją pasją koleżanki.
Rzeczywiście, o Dorocie Wolskiej słyszałem już wcześniej, słynie z tego, że ma w domu mnóstwo książek, że można z nią godzinami rozmawiać o literaturze, na przykład o polskich klasykach, i że ma ogromną wiedzę, którą wykorzystuje do rozwiązywania najtrudniejszych krzyżówek, co bardzo lubi.
- Czy pani jako szefowa KGW i sołtyska jest zawsze poważnie traktowana?
- Nie. Nie zawsze. Czasem mnie ktoś potraktuje jak jakąś tam głupią babę ze wsi. To boli, bo mam coś do powiedzenia i nie jestem taką "prostą" kobietą, jak myślą sobie niektórzy panowie. Kiedyś miałam taką sytuację… nawet nie chcę o tym wspominać. Ale ja też się zmieniłam w ostatnim czasie. Czuję się pewniej. Już nie daję się tak traktować.
- Pani się zmieniła, a pani wieś? Też się zmienia?
- Dzisiejsze małżeństwa albo związki partnerskie są inne. Ci młodzi ludzie już zupełnie inaczej podchodzą do macierzyństwa, tacierzyństwa, do kwestii wychowywania dzieci, widać, że się dzielą obowiązkami. Młodzi mężczyźni nie wstydzą się chodzić na spacer z wózkiem, przewijać. Wręcz przeciwnie, szczycą się tym. A młodym kobietom to imponuje, uważają ich za męskich dzięki temu. Młode kobiety nie dają już sobą rządzić, nikt dzisiaj im nie powie: "siedź w domu i nie odzywaj się".
Dorota dodaje: - Ale to dotyczy tylko młodego pokolenia. W starszym pokoleniu tej zmiany nie widać, tam poglądy są wciąż takie same. Starsi ludzie uważają, że takie kobiety jak my to się wygłupiają, odciągają inne od roboty, bo kobieta ma prać i gotować, wiadomo. No i Kościół. Tam też zachodzą zmiany, ale bardzo wolno. Młodzi się już nie garną do Kościoła i jest tu dużo winy ze strony duchownych. Ale to też nie jest tak, że wszyscy mężczyźni są przeciwko nam, o nie! Wójt nas popiera.
Pytam o turnieje KGW.
- W moim KGW ponad połowa to są starsze panie, młodych jest mniejszość. I niektóre konkurencje sprawiają nam trudności, czujemy się nimi upokorzone. Powinno być tak, że my same powinnyśmy powiedzieć, czego chcemy, ale nikt się nas o to nie pyta - odpowiada bez namysłu.
O noszeniu fartuszka i zmywaniu naczyń
Niektóre panie mówią chętnie, ale nie chcą podawać swoich imion i nazwisk.
- Jestem szefową w firmie transportowej, gdzie pracuje wielu mężczyzn. W pracy kłaniają mi się w pas. "Pani dyrektor to, pani dyrektor tamto…". Ci sami faceci potem przychodzą na festyny, na których stoję na stoisku z koleżankami z KGW. Nawet nie mówią mi dzień dobry i pozwalają sobie na takie głupie żarciki, niby śmieszne i przyjazne, ale w pracy nigdy by sobie na takie teksty nie pozwolili. Na tych festynach nie jestem ubrana w garsonkę, jak zwykle w firmie, tylko z dziewczynami mamy na sobie nasze "firmowe" koszulki, fartuszki.
- Każdy wójt, starosta czy prezydent miasta chce, byśmy z naszym KGW "uświetniały" różne imprezy. Mamy upiec ciasto, przygotować chleb ze smalcem, a najlepiej jakbyśmy ugotowały gar grochówki albo bigosu. Nie zarabiamy na tym, środki, które dostajemy, wystarczą na przygotowanie posiłku, robimy to więc społecznie, poświęcając swój czas. Przychodzi taki wójt, z zadowoleniem patrzy, chwali nas, dziękuje "paniom z kagiewu". Po imprezie wsiada do auta i odjeżdża. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby został z nami, zdjął marynarkę, zakasał rękawy i pomógł nam pozmywać naczynia.
Estetyka i władza
- Co złego jest w tym, że ktoś ci powiedział, że pięknie wyglądasz? - rzuciłem podczas czerwcowej debaty "Pomorzanki w działaniu".
Nie odpowiedziały mi panie, tylko jedyny oprócz mnie mężczyzna biorący udział w dyskusji, prowadzący debatę prof. Cezary Obracht-Prondzyński: - Estetyka jest polityką, podobnie jak erotyka. Chodzi o to, jaka jest rola estetyki w rozgrywce, która się toczy. "Ładnie wyglądasz" - jeśli jest to zwykły komplement, to OK. Gdyby ktoś mi powiedział, że jestem przystojny, tak po prostu, cieszyłbym się z tego. Ale jeśli ktoś mówi kobiecie, że jest ładna i zamyka ją w ten sposób, dając do zrozumienia, że jej rola się na tym kończy - to jest problem. Faceta się tak nie zamknie, ale kobietę - już tak.
Profesor kontynuuje: - Na przykład te fartuchy, w których zwykle występują członkinie kół gospodyń wiejskich… Chciałbym, żeby kiedyś panie z KGW porzuciły swoje fartuchy i odstawiły się tak, żeby te wszystkie pingwiny w garniturach wyglądały przy nich jak smutasy. Albo taki performance: na turniej kół gospodyń wiejskich, przed rozdaniem nagród, przebierzcie się. Ubierzcie garnitury, krawaty, wyjdźcie tak ubrane. Zagrajcie estetyką i powiedzcie facetom, żeby też się przebrali. Dotychczas wy występowałyście w fartuchach kuchennych. To teraz niech oni, wszyscy włodarze, wójtowie, starostowie, wojewodowie, wyjdą na scenę w szortach i kapciach. Estetyka jest ważna, bo służy umniejszaniu, deprecjonowaniu. To jest gra o władzę.
Agnieszka
2 lipca 2022 roku, zbliża się wieczór. Tuż obok leśniczówki Sarni Dwór rozstawiony duży namiot, rozbrzmiewa muzyka. Tłum gęstnieje. Jest coś do zjedzenia, do wypicia. Na scenie gra kapela. To jedna ze słynnych już w okolicy Kartuz potańcówek. "Szady Buk - Potańcówka w lesie" - może to brzmi niezbyt prestiżowo, a jednak… To efekt realizacji projektu Wiejskie Kuźnie Pamięci. W projekcie, realizowanym pod przewodnictwem Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego, społeczności wiejskie upamiętniają ludzi, wydarzenia lub miejsca - takie jak na przykład to miejsce obok Sarniego Dworu, zwane Szadym Bukiem (Szadi Bùk, kasz. szadi - rozczochrany). Gdzieś nieopodal, dziś już chyba nikt nie wie gdzie, przez około sto pięćdziesiąt lat rósł buk. To wielkie drzewo "składało się" z pięciu mniejszych, które się ze sobą zrosły. Jego korona rzucała cień na powierzchnię stu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, a pień był tak szeroki, że trzeba było sześciu chłopa, żeby go objąć.
W okresie międzywojennym pod Szadym Bukiem odbywały się potańcówki. Przychodzili Kaszubi - ci polscy i niemieccy (leżąca nieopodal wieś Egiertowo zapisała się w historii jako ta, w której funkcjonowała komórka NSDAP). Bawili się razem, tańczyli, śmiali, jedli i pili, a niekiedy wszczynali bójki.
W 1936 roku pożar strawił jeden konar potężnego drzewa. Czas Szadego Buka dobiegał jednak końca. W 1967 roku oderwał się największy konar, a dziesięć lat później huragan powalił drzewo. Ostatni z mieszkańców Somonina, Kiełpina czy Egiertowa pamiętają jeszcze tamte potańcówki. Pamięć o Szadym Buku odchodzi wraz z nimi.
Cztery panie postanowiły to zmienić. Z ich inicjatywy powstały internetowe publikacje, film dokumentalny, a co najważniejsze - od dwóch lat odbywają się tu, jak kiedyś, potańcówki. Kluczowe jest tu sformułowanie "jak kiedyś".
Potańcówki pod Szadym Bukiem cieszą się taką popularnością, że przybywają na nie goście z Trójmiasta. Ale nie dla nich są organizowane. Od razu widać, że jest to impreza dla tutejszych, dla mieszkańców. I myli się ten, kto sądzi, że króluje tu disco polo, że można skakać, jak się chce. Co to to nie! Instruktorzy pokazują kroki. Kapela gra melodie zapomniane dzisiaj, które grano przed stu laty. Bawimy się jak kiedyś - tak jak nasi pradziadkowie.
Tymczasem powoli zapada zmrok, ja zaś z bezpiecznej odległości od parkietu staram się zapamiętać nazwy tradycyjnych kaszubskich tańców: koseder, mareszka.
Z tym miejscem związany jest zwyczaj "białego walczyka". Kawaler, który zostanie poproszony do tego tańca, musi w podziękowaniu dać partnerce czekoladę - to "czekoladowy taniec".
Nagle staje przede mną wysoka blondynka w długiej sukni i wymownie spogląda na czekoladę, którą trzymam w dłoni, bo przed chwilą ją zakupiłem, z grzeczności bardziej niż z chęci poproszenia do tańca którejś z pań. Agnieszka Gleinert-Pobłocka promienieje w uśmiechu. Kapela zaczyna grać walczyka.
Ale ja nie umiem tańczyć w ogóle, a co dopiero walczyka!
Agnieszka się śmieje i po chwili uczy mnie, jak stawiać kroki, litościwie nie zwracając uwagi, gdy depczę po jej szpilkach. Jest jedną z tych czterech wiejskich aktywistek, które kilka lat temu wpadły na pomysł, żeby z głębi wspomnień najstarszych ludzi we wsi wydobyć tamte spotkania przy muzyce. Ideę reanimacji potańcówek wcieliły w życie. Widać, że jest dzisiaj szczęśliwa i dumna, że się udało. Zresztą już po raz kolejny - pierwsza współczesna potańcówka z cyklu Szady Buk odbyła się w 2020 roku. Impreza zyskuje swoją markę jako jedyna w swoim rodzaju.
Doznaję szoku kulturowego. Jeszcze nigdy nie tańczyłem w ten sposób, do tradycyjnej muzyki, starając się stawiać odpowiednio kroki, w objęciach pani, której przecież w ogóle nie znam.
Sztuka tańca to również sztuka konwersacji. Dowiaduję się, że Agnieszka działa w KGW, sekretarzuje w Stowarzyszeniu "Kaszubski Zakątek". Opowiada o inicjatywach, w których brała udział, na przykład o filmie dokumentalnym o czasach PRL-u na wsi, który niedawno miał premierę, zwierza się, że planuje teraz nauczyć się pracować z kamerą, bo zamierza realizować wywiady z najstarszymi mieszkańcami kaszubskich wsi. Zwraca uwagę, że na Kaszuby sprowadza się coraz więcej kobiet z miasta, które bardzo chcą być aktywne. Spotykają się tu z rodowitymi Kaszubkami, obydwie strony wiele się od siebie uczą, wiele na tych spotkaniach zyskują.
- Starsze pokolenie tego nie rozumie - stwierdza Agnieszka.
A ja sobie myślę, że odwrotu od tej zmiany już nie ma. Tymczasem walczyk dobiega końca. Agnieszka ugina kolana w dygnięciu, a ja się waham, czy wejść w rolę amanta z dawnych czasów, które już bezpowrotnie minęły i pocałować damę w rękę, czy nie, bo sam już nie wiem, czy to wypada.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Ewelina Karczewska-Luhm