Pierwsza połowa jest tak przewidywalna, że aż nudna. Ale od tego, co zaczęło się dziać niemal dokładnie za połową, włos się jeży.
Na Mazurskie Tropy w Gietrzwałdzie jadę sama... no dobra, prawie sama. Ze sobą zabieram oczywiście psa Łyska. W aucie słucham Listy Przebojów Trójki, myślę o wszystkim i o niczym. To nie bez znaczenia, co akurat leci w radiu - w głowie zostaje mi kilka smutnych kawałków z czołówki, które potem za nic nie chcą opuścić mnie na trasie.
Startuję też sama, bez chłopaków, dziewczyn, przyjaciół, znajomych. Od czasu do czasu tak lubię - mogę przemyśleć spokojnie wszystkie życiowe problemy, pogadać ze sobą, a przede wszystkim: nie muszę konsultować z nikim koncepcji dotarcia do kolejnych punktów. Tych do zdobycia mamy 18 (w założeniu ok. 50 km), kolejność ich zdobywania dowolna. Na początku klasyfikowani będą ci, którzy podbiją wszystkie, dopiero na dalszych miejscach znajdą się osoby, które na mecie nie będą mieć kompletu.
Wybieram kolejność od punktu 11. w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Do punktu 2. - jednocześnie jest to punkt żywieniowy - czyli przez pół trasy, wszystko idzie jak z płatka. Być może dziewczyny dolały coś rozpraszającego do soku, który podają do picia, bo nagle zaczynam zupełnie głupieć.
Ultramegamiędzygalaktyczny burak
Zaczyna się od wyboru złej drogi. Niby jej kierunek trochę się nie zgadza, ale "może zaraz się naprostuje". Gdy od drogi w lewo odchodzi odnoga, przyklaskuję i lecę już na pewniaka. Co z tego, że potem nie ma spodziewanej rzeczki. "Może nie zauważyłam jej po prostu" - tłumaczę sobie i biegnę dalej. Gdy dochodzę do wniosku, że gdzieś tu powinien być punkt (z opisu wynika, że znajduje się w wąwozie), skręcam w las. Czeszę, czeszę i nic. Żadnego wąwozu. Żadnego zwiastuna wąwozu. Nic się nie zgadza. "Zaraz, gdzie jest droga, którą przybiegłam?". "Jeju gdzie ja jestem?!" - panikuję w myślach. Obieram kierunek na północny zachód i... wracam niemal do punktu numer 2. Przeklinam pod nosem, tym razem już na głos. Tracę na to wszystko ponad godzinę! I chociaż - od momentu, gdy tylko orientuję się w moim "buraku", czyli wielkiej nawigacyjnej wtopie - zaczynam od razu mocno nadganiać, wiem już prawie na pewno, że nie uda mi się dogonić najlepszych dziewczyn. Były przede mną jeszcze przed "burakiem", teraz może być tylko gorzej.
Demotywacja długodystansowca i smutna piosenka
Kolejne punkty, niestety, sprawiają kolejne problemy. "Co jest u licha? Chyba do niczego się już nie nadaję" - myślę sobie. Nie ma to jak dobrze się podbudować do działania. Z głowy nie może wyjść smutna piosenka Skubasa - była gdzieś na początku LP Trójki i teraz dodatkowo skutecznie mnie demotywuje. Wolałabym "Prosto" Kazika, które świetnie nadaje się do zasuwania na orientację, ale nie mogę tego Skubasa wyrzucić z głowy.
Kto zobaczy w lesie dzika...
Mobilizacja znacznie wzrasta, gdy jestem już na ostatniej prostej do punktu umiejscowionego na górce. Z krzaków słychać pochrumkiwanie i rozgarnianie krzaków. Długa chwila mija zanim informacja o tym, kto właśnie wyrósł mi na drodze, dociera do mózgu. "Dziiiiiik! Co robić, co robić?". Dosłownie wrastam w ziemię z zaskoczenia. Trzymam tylko mocno Łyska, bo dostaje szału - jak zwykle przy dzikiej zwierzynie, zaczyna ciągnąć i oszczekiwać. Okazuje się, że dzik też wrósł - ma jakiś problem z poruszaniem się i nie może uciec z krzaków, my więc obchodzimy go szerokim łukiem i lecimy do naszego punktu. Uf, udało się.
Bagno wciąga
Jednocześnie dowiaduję się, że zawodów nie ukończyła jeszcze żadna dziewczyna, do mety dotarło tylko trzech pierwszych chłopaków. To trochę dodaje sił. "Jednak nie jestem taka beznadziejna" - myślę. Do mety zostają mi już tylko cztery punkty. I tu podejmuję kolejną brzemienną w skutkach decyzję, która opóźnia mnie o kolejne cenne minuty. Do przedostatniego punktu wybieram drogę przez bagno ("Spokojnie dam radę, nieraz przechodziłam przez bagna, wyglądały gorzej"). Jak wymyślam, tak robię.
Hop, hop po kępach traw ("puszczą, jestem już w połowie"), i nagle... mlask, mlask... Zanim się orientuję, wpadam w grząskie bagno po uda, a każdy ruch powoduje dalsze wciąganie. "I co teraz?!" - myślę w panice i szykuję się do odwrotu. Ale kolejne centymetry mnie pod wodą. Rozpaczliwie łapię się falujących na bagnie kęp traw, kładę na płasko i wyczogiwuję z błocka. Pies tylko stoi obok i patrzy zaniepokojony, nie ciągnie, nie szczeka. Ale było blisko! Gdybym ugrzęzła bardziej, chyba nie dałabym rady już się wygramolić. W końcu pokornieję i decyduję się okrążyć grząski teren szerokim łukiem.
4. miejsce
Na metę docieram na 4. miejscu z dziewczyn i 14. w klasyfikacji generalnej. Pokonuję 68 kilometrów w nieco ponad 11,5 godziny. Wnioski są: zapomniałam już trochę od zimy, jak się biega samej - jak uważać trzeba na każdym kroku, bo nikt nie upomni, gdy popełnię błąd. Z motywacją tak samo: muszę nieustannie pamiętać o tym, że jeżeli ja mam problemy, to inni pewnie też je mają, i nie trzeba aż tak bardzo się tym przejmować, tylko robić swoje i walczyć! Acha, no i przed startem koniecznie posłuchać czegoś weselszego, żeby w głowie siedziały weselsze kawałki niż "Nie mam dla ciebie miłości"!
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: tvn24 | Katarzyna Karpa