- Nic, co wcześniej słyszałam, czytałam, nie mogło mnie przygotować na to, co zastałam w Departamencie Funduszu Sprawiedliwości - powiedziała wiceministra sprawiedliwości Zuzanna Rudzińska-Bluszcz. Przyznała, że poznając kulisy jego działania, poczuła "grozę". Mówiła o brakujących dokumentach, rezygnacji z pracy dyrektorki departamentu i odejściach innych pracowników. Jej zdaniem Fundusz Sprawiedliwości "to antyteza państwa dobrego i sprawiedliwego".
Prawniczka zajmująca się prawami człowieka, wiceministra sprawiedliwości Zuzanna Rudzińska-Bluszcz przemawiała we wtorek podczas wiecu PO na placu Zamkowym w Warszawie. Mówiła o Funduszu Sprawiedliwości, którym zajmuje się, odkąd znalazła się w resorcie. W ostatnim czasie wychodzą na jaw nowe ustalenia w sprawie afery wokół Funduszu, dotyczące okresu, kiedy u władzy było PiS. Publikowane są również taśmy, na których miały zostać nagrane osoby odpowiedzialne za zarządzanie Funduszem.
Rudzińska-Bluszcz przekazała, że sześć miesięcy temu rozpoczęła pracę w MS. - Gdy dostałam tę propozycję, poczułam dreszcz emocji. Pomyślałam, że to będzie fascynujące móc uczestniczyć w tworzeniu państwa. Cieszyłam się też, że obejmę Fundusz Sprawiedliwości - powiedziała.
Zwróciła uwagę, że "Fundusz Sprawiedliwości został stworzony po to, żeby pomagać ludziom". - To kilkaset milionów złotych rocznie, które głównie za pośrednictwem organizacji społecznych ma być przekazywane osobom w trudnej sytuacji. Ludziom, którzy są pokrzywdzeni przestępstwem, więźniom, którzy opuszczają zakłady karne, by mogli wrócić do społeczeństwa - podkreśliła.
- Żwawym krokiem ruszałam do nowej pracy 13 grudnia, przepełniona nadzieją. Myślałam sobie, że Fundusz Sprawiedliwości jest dla mnie kwintesencją tego, czym powinno być państwo. Czyli państwo, które dostrzega osoby w trudnej sytuacji, które we współpracy z organizacjami społecznymi dystrybuuje środki w sposób transparentny, jawny, bez barw politycznych i bez jakiejkolwiek ideologii - kontynuowała.
"Najpierw czułam niedowierzanie, a później poczułam grozę"
Wiceministra mówiła, że "pamięta dobrze te pierwsze tygodnie w Ministerstwie Sprawiedliwości". - Był szary polski grudzień. Wtedy to poznawałam szczegóły działania Funduszu Sprawiedliwości od wewnątrz - wspominała.
- Wcześniej wiedziałam to wszystko, co my tutaj zgromadzeni: że były jakieś nieprawidłowości, oskarżenia o kolesiostwo, że był brak procedur. Natomiast nic, co wcześniej słyszałam, co czytałam, nie mogło mnie przygotować na to, co zastałam w Departamencie Funduszu Sprawiedliwości - przyznała.
Wskazywała, że "brakowało dokumentów, brakowało informacji". - Dyrektorka departamentu dzień przed naszym przyjściem odeszła. Pozostali pracownicy również rezygnowali z pracy albo odchodzili na długotrwałe zwolnienia. Część później została zatrzymana w toku toczącego się postępowania karnego - wyliczała.
- Poznając kulisy działania Funduszu Sprawiedliwości, najpierw czułam niedowierzanie, a później poczułam grozę - powiedziała. Dlaczego? Dlatego, że zasady, na jakich działał Fundusz Sprawiedliwości, nie mieściły mi się w głowie. Nie mieściły mi się w głowie jako obywatelce, prawniczce, osobie, której zależy na budowaniu zaufania do instytucji publicznych - mówiła.
Jej zdaniem "Fundusz Sprawiedliwości to świat postawiony na głowie, to antyteza państwa dobrego i sprawiedliwego, które ma służyć ludziom". - Nie mogłam uwierzyć, że zasady według jakich działał Fundusz Sprawiedliwości to zasady opracowane w ministerstwie i to w Ministerstwie Sprawiedliwości w ważnym państwie Unii Europejskiej - dodała.
"Trzy zasady" Funduszu Sprawiedliwości
Przedstawiła też "trzy zasady, jakimi kierował się Fundusz Sprawiedliwości". Pierwsza to – jak przekazała - "kompletna dowolność w wydawaniu środków publicznych".
- Temu służył brak regulaminu komisji konkursowych. Temu służyły odkładane z roku na rok audyty wewnętrzne, które przez kolejne pięć lat się nie odbywały. Temu służyło ignorowanie zastrzeżeń, które zgłaszali członkowie komisji konkursowych - oznajmiła.
- Zasada druga: tworzenie prawa nie dla ogółu, ale dla swoich interesów – kontynuowała Rudzińska-Bluszcz. Wskazała w tym kontekście na paragraf 11 w rozporządzeniu dotyczącym Funduszu Sprawiedliwości. - Pozwalał on nie tylko bez konkursu dawać pieniądze, ale tak naprawdę decydował, że jedyną osobą, która decyduje, czy przyznać nasze publiczne pieniądze, jest minister sprawiedliwości. Bez jakiegokolwiek komisji konkursowej, bez uzasadnienia, bez trybu odwoławczego. Nie mieści się w głowie, że taki przepis mógł być w polskim prawie - powiedziała. Zaznaczyła, że "tutaj jest właśnie kryzys praworządności w praktyce".
- Co więcej, w 2017 roku zastosowano pewien trik prawny, bowiem rozszerzono cele działania Funduszu Sprawiedliwości. Dodano przeciwdziałanie przestępczości. I ten cel stał się przyczyną, dla której Fundusz przestał być funduszem dla ludzi w potrzebie, a stał się funduszem dla polityków w kampanii - oceniła.
- Trzecia i ostatnia zasada, na jakiej działał Fundusz Sprawiedliwości: brak transparentności i przejrzystości działania - powiedziała.
- Gdy przyszłam do ministerstwa, spytałam: Proszę mi powiedzieć, gdzie są te białe luki, jeżeli chodzi o pomoc pokrzywdzonym przestępstwem? Jak możemy jeszcze wzmocnić pomoc osobom opuszczającym zakłady karne, tak żeby im jeszcze bardziej pomóc? - przekazała Rudzińska-Bluszcz.
Jak dodała, nie potrafiono jej udzielić odpowiedzi, ponieważ "nikt nie przeprowadził diagnozy, analizy potrzeb". - Nikt nie przeprowadził jakiegoś audytu tych potrzeb. Po prostu środki były wydawane według uznania, według widzimisię - podkreśliła.
Źródło: TVN24