Czytam właśnie dwie ciekawe książki naraz. Pierwsza jest historią Ukrainy i ma tytuł "Wrota Europy". Taki tytuł chętnie przypisalibyśmy sobie. Chodzi o dostęp do Europy od strony wschodniej. Myślę, że Niemcy też uważają, że ich kraj trzyma klucze do Europy. Okazuje się, że Ukraińcy również cierpią na podobną chorobę: bez nich do Europy dostać się nie sposób.
Autor "Wrót Europy" nazywa się Serhii Plokhy, jest historykiem urodził się w Niżnym Nowogrodzie, wykształcił w Dniepropietrowsku i w Moskwie na słynnym uniwersytecie imienia Lumumby, ale wykłada na Harvardzie, i książkę swoją napisał po angielsku. "Wrota Europy" to dzieje kraju, który przeciwstawił się Rosji i od lutego 2022 roku toczy z nią wojnę.
W notce biograficznej Plokhy opisany jest jako autor tezy o decydującej roli ukraińskiej RR w rozpadzie Związku Sowieckiego. Wydaje mi się, że zanim tę tezę zaprezentował Plokhy, postawił ją Brzeziński. Namawiał Polaków, żeby popierali niepodległość Ukrainy, bo według niego Rosja bez Ukrainy przestaje być groźnym dla świata imperium.
Moja druga lektura to - wydany kilka ładnych lat temu zbiór tekstów Jerzego Stempowskiego "W dolinie Dniestru". Podejście Stempowskiego jest charakterystyczne dla Polaków wychowanych na dawnych Kresach Wschodnich Rzeczpospolitej, tych pogodzonych z wyrokami historii, uważających, że w dzisiejszych konfiguracjach geopolitycznych i ideowych powrót do potęgi Rzeczpospolitej Obojga Narodów się nie zdarzy. W liście do Giedroycia w roku 1955 Stempowski pisze: "Do posiadania Polski w rozmiarze jagiellońskim brakowało im (Polakom - przyp. autora) przesłanek materialnych, a więcej jeszcze zdolności i pomysłów (…) posiadanie Kresów Wschodnich było w tych warunkach zjawiskiem przejściowym opartym tylko na chwilowej słabości Rosji".
Przestrzegam: lektura "Wrót Europy" nie jest dla nas przyjemna. Nie jest przyjemna, ponieważ odziera nas ze złudzeń. Odbiera nam poczucie, że chociaż oczywiście historia zostawiła nam sporo bolesnych wspomnień, to jednak my, Polacy – od Giedroycia po Lecha Kaczyńskiego - byliśmy w ścisłym gronie patronów niepodległości Ukrainy, tymczasem z historii Ukrainy opowiedzianej przez Plokhy’ego wynika jasno, że Ukraińcy tylko sobie zawdzięczają niepodległość i własne państwo. Co gorsze, ani nazwisko Giedroyć, ani Kaczyński, ani Tusk, ani nawet Sikorski w tej książce nie pada. Na wzmiankę zasłużył sobie jedynie Kwaśniewski. To dzięki niemu udała się Pomarańczowa Rewolucja: "Kluczową rolę odegrał prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski, który przekonał prezydenta Kuczmę, by ten poparł decyzje Sądu Najwyższego o unieważnieniu oficjalnych wyników wyborów jako sfałszowanych. 26 grudnia 2004 roku Ukraińcy po raz trzeci w ciągu dwóch miesięcy poszli do urn, aby wybrać swojego prezydenta. Zgodnie z przewidywaniami Juszczenko wygrał z Janukowyczem…". Ukraińcy tak długo głosowali, aż zagłosowali prawidłowo - to już mój komentarz.
Dalej Plokhy opowiada, jak mimo "pozytywnego wizerunku" nie udało się Ukrainie "wskoczyć do odjeżdżającego pociągu o nazwie rozszerzenie UE. W 2004 Unia Europejska przyjęła dziesięć nowych krajów członkowskich, z których siedem było dawnymi państwami satelickimi ZSRR lub wręcz sowieckimi republikami. Niestety było już za późno: pociąg odjechał ze stacji". Kierownictwo pociągu zapewnia, że teraz ich zabierze. Nie jest nawet potrzebne wstawiennictwo Kwaśniewskiego. Dla nas pozostaje inne zmartwienie: co będzie, jeśli Ukraina w sercach naszych sojuszników zachodnich zajmie – dotąd dla nas zarezerwowaną – pozycję lidera przemian i najważniejszego kraju na wschodniej flance. A na to się zanosi.
Z dwóch książek, które właśnie czytam, mądrzejszy wydaje mi się zbiorek tekstów Stempowskiego. Dotyka on bowiem fundamentalnej dla stosunków polsko-ukraińskich kwestii nacjonalizmu. Zderzenie tych dwóch nacjonalizmów było zdaniem Stempowskiego przekleństwem. W szkicu "W dolinie Dniestru" Stempowski pisał: "W okresie 1919 – 1939 byłem świadkiem wielu nieprzejednanych walk narodowościowych /…/ stare cywilizacje tej części kontynentu, które na przestrzeni wieków dały życie tylu różnym ludom, zdawały się należeć do przeszłości…". Stempowski jednak się pociesza i pisze: "Nawet w tej nieznośnie dusznej i przykrej atmosferze, jaka wytworzyła się na naszych kresach po tzw. pacyfikacji Małopolski Wschodniej, wystarczyło odejść dalej od urzędów, gazet i organizacji społecznych, aby wszędzie usłyszeć słowa pojednania. Dla ludzi mego pokolenia już przed czasem samotnych i smutnych w tym nieznośnym klimacie moralnym słowa te posiadały doniosłe znaczenie". W książce amerykańsko-ukraińskiego historyka brakuje takich słów. Być może jest to kwestia obiektywistycznej maniery, zakazującej ujawniania emocji, uważam jednak, że dla dwóch milionów Ukraińców, którzy uciekli przed Putinem do Polski, Stempowski jest lepszym przewodnikiem.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24