W poprzednim tekście cytowałem zdanie z mego ulubionego pisma "The Economist". Zdanie przestrzegające przed szukaniem analogii między czasami dzisiejszymi i latami trzydziestymi ubiegłego stulecia. Wówczas też panowało przekonanie, że świat chwieje się w posadach. Modzie na faszyzm ulegali nawet subtelni intelektualiści, autokraci, jeden po drugim dochodzili do władzy, czasem legalnie, jak Hitler w Niemczech, częściej siłą.
Demokracja, tak jak dziś, robiła wrażenie nieprzydatnego rupiecia – z tym że obecnie traci powab, a zyskują populiści. "Skrajna prawica stanowi wielkie wyzwanie" - stwierdza brytyjski tygodnik i dodaje, że należy postępować z nią właściwie, bo w przeciwnym razie skrajna prawica zatruje życie polityczne. Tu musiałem ugryźć się w język, bo korciło mnie, żeby dodać: "tak jak stało się to w Polsce".
Ale nie mam zamiaru nikomu podpowiadać, jak należy obchodzić się z prawicą, bo sam nie wiem, co lepsze. Po dobroci czy grozić, że pójdą siedzieć. Wydaje mi się natomiast, że widzę różnicę między dniem dzisiejszym a latami trzydziestymi ubiegłego stulecia. Ta różnica polega na tym, że wówczas mało kto martwił się stanem naszej planety, jej kurczącymi się zasobami. Wydawało się, że Ziemia wykarmi wszystkich, że wody i czystego powietrza mamy pod dostatkiem.
Teorie Malthusa o przeludnieniu planety dość szybko trafiły do grona dziwactw, ośmieszonych przez osiągniecia nowoczesnej nauki. Za mojej pamięci, wśród ludzi zatroskanych o los planety, modnym dokumentem był raport Klubu Rzymskiego. Raport ten postulował tzw. wzrost zerowy. Chodziło o to, aby gospodarka światowa przestała się rozwijać, ponieważ zasoby Ziemi szybszego wzrostu nie wytrzymają. Takie podejście bardzo podobało się władzy ludowej. Usprawiedliwiało bowiem wrodzoną niewydolność systemu, który przegrywał wyścig z kapitalizmem jako przemyślaną strategię ratującą ludzkość przed zagładą.
Nie śledzę wszystkich wygibasów współczesnej myśli politycznej, ale nie poczuję się zaskoczony, jeśli ktoś powoła się na Klub Rzymski jako na zgromadzenie proroków wieszczących nadciągający rychły i nieuchronny upadek ludzkości. Z tym że obecnie obóz proroków zagłady rośnie w siłę i dołączają do niego nawet ludzie wysoce praktyczni, tacy jak Elon Musk. On szykuje się do kolonizacji Marsa i – jak przypuszczam – ma nadzieję, że da się na tym zarobić.
Istnieją oczywiście również optymiści. Przypominają oni, że ludzkość nie z takimi kryzysami dawała sobie radę, jednak odnoszę wrażenie, że każdy kolejny paroksyzm przybliża nas do ostatecznej katastrofy. Z tego powodu sądzę też, że mój ulubiony tygodnik ma rację, kiedy twierdzi, że dzisiejsze czasy różnią się znacznie od lat trzydziestych i nie należy popełniać błędu, szukając między tymi okresami analogii. Nie ma jednak racji, kiedy widzi w obecnym kryzysie wyłącznie zjawisko polityczne.
Używając współczesnej politologiczno-publicystycznej nowomowy, należałoby powiedzieć, że obecny kryzys ma ważny wymiar obyczajowo-kulturowy. A ten wymiar polega między innymi na tym, że biała ludność świata korzysta z niemających precedensu w dziejach wygód i dobrodziejstw, że – jednym słowem – żyje się jej bez porównania lepiej niż całej reszcie ludzkości i ta reszta nie widzi powodu, dla którego miałaby znosić taką jaskrawą niesprawiedliwość losu.
Zupełnie przypadkiem natrafiłem niedawno na szkic Jerzego Stempowskiego z roku 1939 zatytułowany "Europa w 1938-1939". Szkic ten rozpoczyna zdanie: "Kryzys wrześniowy 1938 był dla znacznej części Europejczyków nagłym przebudzeniem do nowej rzeczywistości". Według Stempowskiego ta nowa zaskakująca rzeczywistość polegała na tym, że jesienią 1938 roku, czyli w rezultacie zawartego właśnie układu monachijskiego, przywódcy Zachodu zrzekli się zdobytego w wyniku I wojny światowej, panowania nad Europą i schowali za Linią Maginota resztę kontynentu, w tym nasz kraj zostawiając na łasce Rosji i Niemiec. Opinia publiczna nie zrozumiała istoty tej zmiany i chętnie dała wiarę uspokajającej interpretacji, że oto udało się uratować pokój.
Ostatnie lata na świecie to rozciągnięty w czasie proces monachijski. Tym bardziej bolesny, że brakuje w naszym kraju umysłów klasy Stempowskiego. Bracia Karnowscy go nie zastąpią.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24