Jakiś czas temu obchodziliśmy 25. rocznicę przyjęcia Polski, Czech i Węgier do NATO. Pamiętam ten czas dość dobrze, chciałbym więc wnieść wkład w obchody rocznicowe. Otóż czytam właśnie książkę "Taniec mocarstw" napisaną przez brytyjskiego historyka Brendana Simmsa i polecam ją jako lekturę uzupełniającą wszystkim, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej, niż zawierają opisy uroczystości rocznicowych.
Obecny prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden był w tych odległych czasach senatorem, a Bill Clinton prezydentem i obaj należeli do licznego grona zwolenników powiększania Sojuszu, ale - chociaż dziś członkostwo nasze w NATO i rozbudowa Sojuszu wydają czymś naturalnym - sprawa nie była wcale przesądzona. Pracowałem w tamtych czasach w "Głosie Ameryki" i jakkolwiek była to stacja rządowa, to szefostwo nie domagało się, abyśmy trąbili na cały świat, że oto na naszych oczach dokonał się kolejny sukces demokracji amerykańskiej. Zalecali nam nawet powściągliwość komentarzy, co uważaliśmy za chytry wybieg, na wypadek gdyby Senat rozszerzenia NATO nie zatwierdził. Senat jednak zatwierdził, mimo że opinia amerykańska była mocno podzielona. A na dodatek wcale nie było tak, że przeciwników powiększenia Sojuszu Północnoatlantyckiego dałoby się łatwo zakwalifikować jako agentów Breżniewa.
Byli wśród nich i znakomici eksperci, i wypróbowani patrioci. Na przykład córka generała Eisenhowera była przeciw. Przeciw był świetny znawca historii Rosji prof. Ryszard Pipes, wątpliwości zgłaszał również Jan Karski.
Na stosunki międzynarodowe patrzył Karski podobnie do wspomnianego wcześniej brytyjskiego historyka, który główny motyw "Tańca mocarstw" określił jako "aktualność przeszłości". Obecnie w modzie jest powtarzanie do znudzenia, że żyjemy w czasach nadzwyczajnych, do niczego, co zdarzyło się w przeszłości niepodobnych, co jest prawdą, ale tylko do pewnego stopnia. Podobnie jak prawdziwa tylko do pewnego stopnia jest obiegowa, przez nikogo niekwestionowana, mądrość o niewchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki. Takich złotych myśli jest tak wiele, że niektóre z nich utrwaliła nawet kultura popularna.
W kabarecie Olgi Lipińskiej śpiewał chyba Kobuszewski, że "wszystko już było". W sposób bardziej uczony rozwija ten motyw Simms, mówiąc, że wszelkie zdarzenia mają swoje zalążki w przeszłości. I o tym właśnie między innymi jest "Taniec mocarstw". A skojarzył mi się ten tom z poszerzaniem NATO na wschód, ponieważ zdaniem Simmsa tendencja do budowania szerokiej wspólnoty albo - jak kto woli - tworzenia ze zlepka narodowości, kultur, języków, księstw i królestw jednolitego, centralnie zarządzanego państwa towarzyszyła dziejom kontynentu europejskiego od stuleci.
Próbowali tego i papieże, i Ludwik XIV, i Napoleon i - za przeproszeniem - rozmaici dyktatorzy, których ze strachu przed pomówieniem o wspólnictwo ideowe nie wymieniam. Ich daremne wysiłki "nie mogą jednak służyć jako podręcznik, ale raczej" - tak sugeruje Simms - "jako zbiór rad, (...) jak radzono sobie (...) w przeszłości". Dziś, kiedy zarówno wspólnota polityczna, czyli Unia, i wspólnota militarna, czyli NATO, przeżywają kłopoty, warto przypomnieć wnioski, jakie z dziejów europejskich wyciąga Simms na zakończenie "monumentalnego dzieła", jak określił "Taniec mocarstw" Timothy Snyder. Oto Simms pisze: "Kwestią fundamentalną zawsze było to, czy Europa zostanie zjednoczona. (...) W każdym przypadku rywalizowano o Niemcy. Ze względu na ich strategiczne położenie w sercu Europy, ich ogromny potencjał gospodarczy. (...) Niektóre z ważniejszych instytucji międzynarodowych powstały w celu powstrzymania Niemiec lub wprzęgnięcia ich potencjału dla wspólnego dobra". O Polskę nie rywalizowano. Polska w historii zabiegów prowadzących do zjednoczenia Europy u Simmsa po prostu nie istnieje.
Należy tylko ubolewać i współczuć, że krajem, o którego względy dla wspólnego dobra ubiegać się należy, są Niemcy, a nie Polska. Tego jednak, podobnie jak położenia geograficznego, nie zmienimy. Moglibyśmy jednak zmienić to, byśmy czytali książki takie jak "Taniec mocarstw" zamiast ogłupiać się, oglądając i dyskutując o filmach takich jak "Biała odwaga" lub słuchać Prezesa, który bez względu, co dzieje się na świecie, swoim wyborcom serwuje optymistyczną wizję tego, co było, i tego, co będzie.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24