Trzydzieści lat po zjednoczeniu Niemiec mało kto mówi o "cudzie przełomu". "Ossi" wciąż mają poczucie, że są obywatelami drugiej kategorii i żyją w kraju mniejszych szans. Niemcy z Zachodu uważają ich za leni, którzy stylizują się na ofiary.
Dla Magazynu TVN24 pisze Piotr Buras – dyrektor warszawskiego biura think-tanku European Council on Foreign Relations
W berlińskich kinach zobaczyć można w tych dniach film animowany dla dzieci "Fritzi. Opowieść o cudzie przełomu". Opowiada historię tytułowej dziewczynki z Lipska, która wpada w wir epokowych wydarzeń 1989 roku. Jest fala ucieczek mieszkańców NRD przez Węgry na Zachód, która porywa jej przyjaciółkę, Sophie. Są słynne lipskie demonstracje obnażające słabość reżimu NRD oraz siłę pozbawionych przemocy protestów. I oczywiście otwarcie granicy między oboma państwami niemieckimi, dzięki któremu Fritzi i Sophie mogą znowu paść sobie w ramiona.
Ale trzydzieści lat po wydarzeniach 1989 roku podniosłe opowieści o "cudzie przełomu" to już głównie domena wystaw, uroczystości państwowych i filmów dla dzieci właśnie. W prywatnych rozmowach i dyskusji publicznej punkt ciężkości leży gdzie indziej: nie na celebrowaniu pamięci o upadku muru, lecz raczej na rozgrzebywaniu jej mielizn po przełomie. Choć historia kilkunastoletniej Fritzi z 1989 roku może nadal wzruszać, to najbardziej frapuje pytanie, jak mogłyby wyglądać losy jej rodziny przez następne trzy dekady. Gdzie byliby? Co robiliby dzisiaj? Takie pytania budzą dzisiaj niezwykłe emocje, bo doświadczeniom mieszkańców byłej NRD z lat 90. długo nie poświęcano nadmiernej uwagi. Tymczasem trudno bez nich zrozumieć zjawisko, które po trzydziestu latach od zjednoczenia musi zaskakiwać: umocnienie się nowej tożsamości wschodnioniemieckiej.
Zrosło się, choć do siebie nie pasowało
Owszem, o Ossich (Ost – wschód., red.) mówiło się zawsze. Ale byli oni bardziej projekcją Zachodu lub geograficznym określeniem mieszkańców "nowych" landów. NRD była tworem sztucznym, który nie stworzył trwałego poczucia wspólnoty – jej upadek tylko uwypuklił regionalne różnice i animozje, choćby między Saksończykami a Brandenburczykami. Ale w czasie gdy media i politycy pogrążali się w cyklicznych dyskusjach o tym, jak szybko obie części Niemiec zrastają się w polityczną i gospodarczą jedność, Niemcy ze Wschodu coraz bardziej odczuwali swoją mentalną odrębność i utwierdzali się w tym poczuciu. W tegorocznym sondażu instytutu Allensbach mieszkańcy landów wschodnich częściej wskazywali, że czują się przede wszystkim Niemcami wschodnimi (47 proc.) niż Niemcami (44 proc.). Dla porównania: na Zachodzie kraju aż 71 proc. obywateli czuje się w pierwszym rzędzie Niemcami (tylko 22 proc. Niemcami zachodnimi).
Dzisiaj widać, ze wschodnioniemieckość nie jest dziedzictwem dawnej NRD, lecz produktem ery pozjednoczeniowej. To po 1989 roku "zrosło się coś, co wcale tak łatwo do siebie nie pasowało", jak pisze znany socjolog Wolfgang Engler. Jak to się stało?
Ze Wschodu na Zachód za pracą
W Roddan, małej wiosce w zachodniej Brandenburgii, pięknie zagubionej pomiędzy Berlinem a Hamburgiem, każda niemal rozmowa o tej niedawnej przeszłości dostarcza nowych tropów. Jednym jest bezrobocie. Dzisiaj nie stanowi żadnego problemu, w okolicznych miejscowościach nie sposób wręcz znaleźć do pracy sprzedawcę w piekarni, nie mówiąc o bardziej wyrafinowanych zawodach rzemieślniczych. Ale nie zawsze tak było. W Roddan nie ma niemal nikogo, mówią mieszkańcy, kto w ostatnich trzydziestu latach nie byłby na bezrobociu. To doświadczenie kolektywne, nie jednostkowe.
Inny trop to migracja za pracą. Pięćdziesięcioletni Aigmar przez kilkanaście lat pracował jako monter szklanych dachów dla firmy w odległym o 600 kilometrów zachodnioniemieckim Heilbronn, bywając w domu tylko na weekendy. Dziś ma porządny dom, dobry samochód i znacznie gorzej płatną pracę w pobliskim miasteczku – firma od szklanych dachów splajtowała. Connie jest kilka lat przed emeryturą, więc nie chce rezygnować z biurowej pracy pod Hannoverem, którą wykonuje od ponad dziesięciu lat. Wtedy była to jedyna szansa na zatrudnienie, dziś alternatywa bliżej domu wiązałaby się z utratą sporej części zarobków. Autobus o 4 rano, wielogodzinne podróże do pracy, mieszkanie w wynajętych tanich pokojach w zachodnioniemieckich miastach i miasteczkach to w Roddan nadal norma, nawet jeśli dziś wielu znalazło już pracę w okolicy.
Dziadkowie bez wnuków
Ale większość mieszkańców tego wschodnioniemieckiego miasteczka to i tak emeryci. Bo starość i emerytura to kolejny ślad na drodze do źródeł wschodnioniemieckiej tożsamości. Podczas organizowanych zawsze w Wielką Sobotę wielkanocnych ognisk widać to najlepiej. Najbardziej niedołężni przyjeżdżają na elektrycznych wózkach inwalidzkich, inni przychodzą o własnych siłach, by w gronie sąsiadów wypić piwo i zjeść kiełbaski. Tym najstarszym, którzy na swoją emeryturę zapracowali jeszcze w czasach NRD, wiedzie się najlepiej. Wysokość ich uposażenia na starość została dostosowana do poziomu zachodnioniemieckiego. Ale ci, którzy większość swojego życia spędzili już w zjednoczonych Niemczech, a to na zasiłku, a to na umowie śmieciowej, rzadziej na porządnym etacie, boją się przyszłości. Inaczej niż na Zachodzie nie stworzyli prywatnych oszczędności, zaś ich nieruchomości są niewiele warte. Emerytury to jeden z głównych tematów przy wielkanocnym piwie. Freddy założył panele słoneczne na dachu jako dodatkowe zabezpieczenie. "Przynajmniej prąd będzie za darmo" – tłumaczy.
Dzieci można tu policzyć na palcach jednej ręki. Niewielu więcej jest trzydziesto- czy czterdziestolatków. Większość z nich od dawna pracuje i mieszka na Zachodzie. Dzieci Connie mają dobre wykształcenie i pracę w Hamburgu, syn Bärbel pracuje jako pakowacz w Amazonie w Bad Hersfeld w Hesji. Nikt z nich do Roddan na pewno nie wróci. Jest wielce prawdopodobne, że także mała Fritzi z "Opowieści o cudzie przełomu" od wielu lat mieszkałaby już w zachodnich Niemczech.
Ossi kontra Wessi
No i wreszcie temat Wessi – Niemców z Zachodu. Jedyny duży zakład przemysłowy w okolicy, fabryka maszyn do szycia w Wittenberge, został zamknięty zaraz po przełomie. Dzisiaj nadal góruje nad miastem wielki zegar na wieży fabrycznej, ale na terenie zakładu można już tylko sprzedać złom lub oddać oponę do wulkanizacji. W okolicy twierdzą, że zamknięto go przedwcześnie, by – jak w przypadku likwidacji wielu innych dawnych enerdowskich zakładów przemysłowych – zlikwidować konkurencję dla zachodnioniemieckich firm. Po trzydziestu latach okoliczności, w jakich doszło do prywatyzacji lub likwidacji przedsiębiorstw w Niemczech wschodnich, nadal rozpalają emocje.
W samym Roddan żadnego majątku przemysłowego, rzecz jasna, nie było. Za to wokoło wsi są lasy – także sprywatyzowane. Każdy mieszkaniec wioski posiada swój kawałek, ale ogromna część należy do bogatej rodziny zachodnioniemieckich przemysłowców. Okoliczne lasy to raj dla myśliwych, a bogaci Wessi mają na swoim terenie wyłączne prawo do polowań. We wsi część mieszkańców to przyjezdni z Berlina lub Zachodu – mający tu swój drugi dom miłośnicy polowań, emeryci lub wracający na starość potomkowie dawnych uciekinierów do RFN. Relacje z miejscowymi są poprawne, ale niewidzialna granica wisi w powietrzu.
Zwrot ostro na prawo
Roddan nie jest Niemcami wschodnimi w pigułce. W dużych wschodnioniemieckich miastach: Lipsku, Erfurcie, Dreźnie czy Poczdamie, życie wygląda inaczej niż na brandenburskiej prowincji. W gruncie rzeczy ani tu, ani tam nie żyje się dzisiaj źle. Domy i podwórka są zadbane, praca czeka na człowieka. Wśród samochodów króluje Dacia Duster, a przyjeżdżający do Roddan kilkunastoletnim oplem może poczuć się jak ubogi krewny z prowincji. Tajemnica umacniającego się poczucia wschodnioniemieckiej odrębności nie leży w biedzie czy niedostatku. Jej źródłem nie jest teraźniejszość, lecz przeszłość – choć nie ta, o której w odniesieniu do Ossis myśli się najczęściej, czyli okres NRD, lecz ostatnie trzydziestolecie. To dramatycznie odmienne doświadczenia Niemców wschodnich zwłaszcza w latach 90. w porównaniu z resztą kraju odcisnęły na nich tak trwałe piętno. A może jeszcze bardziej sprawił to fakt, że tamten ich los pozostał niedoceniony, a nawet niezauważony.
Według socjologa Steffena Maua 30 procent spośród tych, którzy weszli w dorosłe w życie po 1989 roku, doświadczyło społecznej degradacji w porównaniu z pokoleniem rodziców. To niemało, jeśli wziąć pod uwagę, że już społeczeństwo NRD równało raczej ku dołowi. 3,5 miliona osób wyjechało na Zachód. Wśród młodych, którzy wyemigrowali, dwie trzecie stanowiły kobiety – dzisiaj maskulinizacja Niemiec wschodnich to jeden z najpoważniejszych problemów i jedno ze źródeł radykalizacji i przemocy. Prawie 80 procent stanowisk dyrektorskich w administracji, gospodarce i polityce w landach wschodnich zajmują Niemcy z Zachodu (Ossis stanowią tylko 1,7 procent). 80 procent sprywatyzowanego majątku byłej NRD trafiło w ręce zachodnioniemieckich właścicieli. 14 procent kupili zagraniczni inwestorzy. Tylko 6 procent jest dziś w posiadaniu dawnych obywateli NRD. To powody, dla których poczucie bycia obywatelem drugiej kategorii i życia w kraju mniejszych szans jest tym, co spaja wschodnioniemieckie poczucie tożsamości bardziej niż cokolwiek innego. 77 procent Niemców wschodnich uważa, że między wschodem a zachodem są znaczące różnice w poziomie życia. Na empatię współziomków zza dawnej granicy nie mogą zanadto liczyć. 40 procent Niemców z Zachodu uważa, że Ossis to marudy lub lenie stylizujące się na ofiary.
O tym, że rozliczenie z pozjednoczeniową przeszłością Niemiec staje się istotnym tematem, zrobiło się głośno kilka lat temu. Powodem był gwałtowny napływ imigrantów z Bliskiego Wschodu w 2015 roku, związany z nim wzrost nastrojów ksenofobicznych, zwłaszcza na wschodzie kraju, oraz coraz większe sukcesy skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD). W Niemczech wschodnich stała się ona jedną z najsilniejszych partii, umacniając swoją pozycję w tegorocznych wyborach w Saksonii, Turyngii i Brandenburgii, gdzie zyskała ponad 20-procentowe poparcie. W kampanii wyborczych szła pod hasłem "dokończenia przełomu", w perfidny sposób przywłaszczając sobie dziedzictwo demokratycznej rewolucji 1989 roku.
Dla części wyborców ten cynizm był jednak mniej czytelny niż obietnica przywrócenia sprawiedliwości. Imigranci w znikomym stopniu trafili do Niemiec wschodnich, ale zyskali to, czego mieszkańcom tej części kraju przez lata brakowało najbardziej: uwagę mediów i opinii publicznej, współczucie i uznanie. Przez ostatnie lata integracja imigrantów była tematem numer jeden niemieckiej polityki, wywołując poczucie frustracji u tych, którzy w swoim mniemaniu przez lata bezskutecznie czekali na zainteresowanie ich własnym losem. "Zintegrujcie najpierw nas!" – wykrzyczała odczucia wielu Niemców wschodnich polityczka SPD Petra Köpping w opublikowanej w zeszłym roku książce. Nawołuje w niej do ogólnonarodowej debaty o konsekwencjach transformacji, która mentalnie podzieliła Niemcy.
W Roddan, mówiąc o okresie sprzed 1989 roku, mieszkańcy używają słów "za czasów wschodnich". A przecież Niemcy wschodnie to termin odnoszący się do nowych landów zjednoczonych już Niemiec. Wcześniej była po prostu NRD. Trudno o lepszy przykład, jak okres "jedności" utrwalił, a właściwie stworzył poczucie odrębności w kraju, który doświadczył nie tylko bezprecedensowych transferów budżetowych, lecz także niespotykanego na taką skalę nigdzie w dawnych krajach "bloku" załamania gospodarki, a wraz z nią milionów ludzkich biografii. Jedno jest pewne: gdyby Fritzi, bohaterka "Opowieści o cudzie przełomu", została w rodzinnym mieście, jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej niż w przypadku jej przyjaciółki Sophie, która pamiętnego lata 1989 roku razem z mamą uciekła trabantem na Zachód. Być może czas na nowy film, tym razem o cudzie, który nie nastąpił. Na nim niejeden w Niemczech wschodnich pewnie płakałby dzisiaj ze wzruszenia.
Piotr Buras – dyrektor warszawskiego biura think-tanku European Council on Foreign Relations; w latach 2008-2012 publicysta "Gazety Wyborczej", mieszkający w Berlinie, autor książki "Muzułmanie i inni Niemcy. Republika berlińska wymyśla się na nowo" (Wyd. Sic!, Warszawa 2011).
Autor: Piotr Buras