Mówią, że po śmierci na twarzy zmarłego widać strach, tak samo jak ból. - Ostatnie emocje się utrwalają. My je musimy zmienić – mówią ci, którzy przygotowują zwłoki do pogrzebu. To ciężka praca, żeby na zmarłym nie było widać tego, przez co przeszedł. Żeby było widać, że to za nim. Trwa to czasem wiele godzin. I co z tego, że trumna jest otwarta tylko kilka minut, kiedy to "cholernie ważne minuty".
Chłodno. Na termometrze 15 stopni Celsjusza. Justyna, dwudziestopięcioletnia blondynka, zakłada fartuch ochronny, maskę i rękawiczki. Na metalowym stole sekcyjnym leży młody chłopak. Jest w tym samym ubraniu, które miał na sobie, gdy zginął w wypadku samochodowym: dżinsy i jasna luźna podkoszulka rozerwana przez ratowników medycznych, którzy próbowali go jeszcze reanimować. Wszędzie ślady zaschniętej krwi. Justyna rozcina spodnie.
Chłopak ma poważnie uszkodzoną twarz - siła uderzenia zmiażdżyła mu czaszkę.
Naturalnym odruchem byłoby odwrócenie wzroku. Justyna tego nie robi.
- Na twarzy zawsze widać ostatnie emocje. Mięśnie zastygają tak, że widać przerażenie, czasami ból. To przykry grymas, nad którym będziemy pracować - zapowiada.
Zwłoki do pochówku przygotowuje od trzech lat. Widziała się w kryminalistyce, chciała zabezpieczać ślady na miejscach zbrodni.
- Ktoś mi powiedział, że skoro nie brzydzę się pracy przy zwłokach, to mogę spróbować iść na kurs kosmetyki pośmiertnej. No i mi się spodobało - mówi.
Co może podobać się w takiej pracy?
- Jak ktoś potrafi przygotować osobę zmarłą tak, żeby można było ją godnie pożegnać, to ma dar. Rzadki dar – mówi Justyna. I zastrzega: to nie jest praca dla każdego, trzeba sporo umiejętności, żeby tę pracę wykonać dobrze.
***
Ubrania chłopaka lądują w pojemniku, który potem przekazany zostanie do utylizacji.
Justyna bierze gąbkę i ciepłą wodą myje ciało. Potem je zabezpiecza tak, żeby spowolnić rozkład i zminimalizować nieprzyjemny zapach. Nakłada środek antybakteryjny.
Mówi: - W naszej kulturze ciało po śmierci to temat tabu, wokół którego narosło wiele mitów. Jest na przykład taki, że do ubrania osoby zmarłej niezbędne jest połamanie kończyn. Straszna bzdura.
Zamiast łamania kończyn jest masaż pośmiertny. Justyna otwiera dużą torbę z kosmetykami. Zawartość w części niczym nie różni się od tego, czego używa się w zakładach kosmetycznych - róże, pudry i cienie do powiek. W drugiej części - oleje, balsamy i woski, które po zastygnięciu są jak skóra. Justyna wyjmuje olejek i rozpoczyna masaż. Najpierw, jeden po drugim, zgina palce u rąk. Potem nadgarstki, łokcie, kolana i inne stawy.
Na końcu twarz. Znika grymas przerażenia. Mięśnie twarzy chłopaka są już rozluźnione.
Na twarzy zawsze widać ostatnie emocje. Mięśnie zastygają tak, że widać przerażenie, czasami ból. To przykry grymas, nad którym będziemy pracować. Justyna, przygotowuje zwłoki do pogrzebu
Tam, gdzie jest zmiażdżona czaszka, Justyna nakłada plastyczną siatkę, na której odbuduje brakujący fragment ciała. Na siatkę wylewa cienką warstwę substancji, w kolorze skóry.
- Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Jak jedna warstwa wyschnie, to nakładamy kolejną. I jeszcze jedną. Aż twarz będzie wyglądała jak przed wypadkiem – uprzedza.
Kiedy substancja schnie, Justyna odchyla powiekę, pod którą jeszcze przed wypadkiem było oko. Ze swojej torby kosmetycznej wyjmuje plastikowy, przezroczysty element – przypomina zbyt duże szkło kontaktowe. Umieszcza go pod powieką i zamyka.
- Jest coraz lepiej. Za chwilę będziesz wyglądać super - mówi Justyna. Jest na sali sama, ale - podobnie jak inne koleżanki z branży - mówi do zmarłego. - To ważne, bo nie pozwala zapomnieć, że nie pracuje się przy rzeczy, tylko z człowiekiem – mówi do mnie. I jakby do siebie: - To też chyba pewien sposób mojej psychiki na ogarnięcie i oswojenie tej dziwnej sytuacji.
Warstwa maskująca uszkodzoną twarz wygląda już, jak powinna. Justyna sięga po podkład do makijażu.
- Jak ciało jest bardzo sine, to najpierw kładziemy biały podkład i dopiero potem nakładamy warstwę docelową - mówi Justyna.
Kolejne warstwy sprawiają, że pojawiają się rumieńce. Zmarły, a jakby spał. Justyna jeszcze dotyka mięśni twarzy. Ostatni raz. Pojawia się lekki uśmiech.
Jeszcze włosy. Na głowie, gdzie element samochodu wyrwał pukiel włosów, pojawiają się włosy syntetyczne. Karolina je farbuje i układa.
Justyna woła dwóch mężczyzn pracujących w znajdującym się za ścianą krematorium. Trzeba siły, żeby podnieść bezwładne ciało. A trzeba ubrać chłopaka.
Już ubrany, w drewnianej nielakierowanej trumnie. Jest gotowy na pożegnanie z rodziną.
- Przygotowanie zmarłego potrafi zająć osiem godzin. Robimy to dla kilku, może kilkunastu minut. Cholernie ważnych minut – podkreśla Justyna.
***
Karolina jest świeżo po studiach. Na koncie ma już kilka poważnych produkcji, przy których pracowała jako charakteryzatorka. Zawsze chciała się tym zajmować. Pośmiertną kosmetyką zainteresowała się podczas pogrzebu przyrodniej siostry.
- Spędziłyśmy razem całe życie. Na ostatnim pożegnaniu była otwarta trumna. Jak na nią spojrzałam, to coś mnie zabolało w sercu. Ktoś zrobił jej straszną krzywdę. W branży mówimy na to "pisanka", jak ktoś ma za dużo mejkapu i wygląda karykaturalnie - mówi.
Była zła.
- Ktoś mnie okradł z możliwości ostatniego pożegnania. Wiedziałam, że można to zrobić dużo lepiej - opowiada.
Decyzję było jej łatwiej podjąć o tyle, że zawsze wolała pracować w pojedynkę i w ciszy.
- Przyszłam na kurs i tak już zostałam. Obrzydzenie związane z pracą z ludzkim ciałem jest dla mnie irracjonalne. Zawsze tak miałam. Integralną częścią życia jest śmierć - mówi.
Znajomym, którzy pytają ją o obecne zajęcie, nie mówi dokładnie, na czym polega jej praca.
- Nie to, że się wstydzę. Po prostu wolę nie wnikać w szczegóły ze względu na szacunek dla ludzi, dla których pracujemy - mówi.
Szef Justyny i Karoliny: - Nie wolno mówić o "trupach". To osoby zmarłe. Każdy z nas kiedyś taki będzie. To ciągle ludzie, tyle że są całkowicie bezbronni. Tym bardziej trzeba ich chronić.
Na wieczną pamiątkę
Agnieszka zmarłych do pogrzebu przygotowuje od pięciu lat. W branży pracuje też jej córka (recepcjonistka w krematorium) oraz mąż (obsługujący piec krematoryjny).
- Jeszcze zanim przystąpimy do pracy z osobą zmarłą, spotykamy się z rodziną. Rozmawiamy o tym, jak wyobrażają sobie to ostatnie spotkanie - mówi Agnieszka.
Na tym etapie opowiada bliskim, że ich zmarły na nowotwór ojciec czy brat nie będą w trumnie mieć śladów po chorobie. Nawet jeżeli guz był widoczny na twarzy.
- Tłumaczymy, że jesteśmy w stanie sprawić, żeby na twarzy nie było już blizn czy zmian chorobowych. Że ich babcia, matka czy córka mogą do grobu trafić z ulubioną fryzurą, w wybranym stroju - opowiada.
Bliscy są też informowani o tym, że do trumny mogą włożyć osobiste rzeczy zmarłego. W niektórych trumnach (najczęściej to modele półokrągłe, znane z amerykańskich filmów) montowane są do tego celu specjalne szuflady - są przymocowane do górnego wieka.
- Trafiały tam już krzyżówki, aparaty fotograficzne, laurki i listy od dzieci czy wnuków. Większe rzeczy umieszcza się obok zmarłego. Ostatnio żona żegnała męża, który był zapalonym graczem. Do grobu włożyła mu laptopa - opowiada Agnieszka.
Pocałunek przed drogą
Agnieszka, Karolina i Justyna podkreślają, że swoją pracę traktują jak misję.
Justyna: Nie ma tu pieniędzy, których nie można zarobić w "normalnym" zawodzie.
Agnieszka: Pogrzeb nie jest dla zmarłego. On niczego już na ziemi nie potrzebuje. Cała uroczystość jest dla tych, którzy tu zostali. To dla nich ważne, żeby ostatnie wspomnienie było takie, że zmarły jest spokojny. Że nie ma już na nim śladów tego, przez co przeszedł. Że to już za nim.
Nie zawsze się jednak da. Czasami do zakładu trafiają osoby, które zostały znalezione po dłuższym czasie. Ich ciała są w znacznym stopniu rozkładu.
Justyna: Bywa tak, że mimo najszczerszych chęci nie jesteśmy w stanie przygotować osoby zmarłej tak, żeby można było ją pożegnać. Wtedy myjemy ciało i je balsamujemy. Potem umieszczamy w całunie. Robimy to tak, że wystają tylko dłonie.
Karolina: Musimy to zrobić tak, żeby pożegnanie było higieniczne i bezpieczne. Żeby mąż mógł ostatni raz pocałować żonę w rękę.
Jeżeli ciało jest rozczłonkowane, to w zakładzie pogrzebowym jest zszywane. Na tyle, żeby osoba postronna nie mogła dopatrzeć się, że cokolwiek jest nie tak.
Agnieszka: Jak zmarły nie ma nóg, to proponujemy trumnę dzieloną, której otwiera się tylko górne wieko.
Nie zapominamy
Moje rozmówczynie deklarują, że nie myślą o pracy w czasie wolnym.
- Nie ma koszmarów, flashbacków. To nasza praca. Jakby powodowała traumę, to znaczy, że się do niej nie nadajemy - wzrusza ramionami Karolina.
Każda z pań ma jednak historię, która za nią chodzi.
Dla Justyny to była kobieta w ciąży, która wypadła z szóstego piętra. O jej dziecko, po cesarskim cięciu, lekarze walczyli przez kilkanaście godzin. Bezskutecznie.
- Do trumny ułożyłam je obie. Przytulone - opowiada.
Agnieszka pamięta historię dwóch szesnastoletnich bliźniaczek. Jedna z nich zginęła w wypadku.
- Szykowałam tę młodą dziewczynę do trumny. A potem spotkałam identycznie wyglądającą żywą osobę. Było to bardzo poruszające... - przyznaje.
Karolina pracowała ze zmarłą po długiej chorobie nowotworowej. Po pogrzebie ktoś z rodziny zadzwonił i podziękował. Mówił, że wyglądała tak, jakby nigdy nie chorowała.
***
O to, jak wygląda teraz, a jak wyglądało niegdyś żegnanie najbliższych, zapytaliśmy doktora Grzegorza Odoja, etnologa badającego zagadnienie śmierci w kulturze.
Otwarcie trumny i bardzo osobiste pożegnanie zmarłego było do niedawna powszechne, ale zwyczaj obcowania z martwym ciałem został zepchnięty do cienia wraz z rozkwitem kultu życia - mówi Grzegorz Odoj.
- Młodość, witalność, energia - to w świecie sprzedaży musi być na topie. Nawet starsi w reklamach są aktywni i pełni życia. Nie ma tu miejsca na chorowanie, a tym bardziej umieranie - dodaje etnolog.
Ocenia, że konsumpcjonizm obecny w świecie zachodu stara się udawać, że śmierci nie ma.
W Polsce, w ostatnich dekadach, celebracja śmierci została skrócona do minimum.
- A to jest sprzeczne z tym, co jest w nas głęboko zakorzenione. Sposoby żegnania zmarłych i przeżywania żałoby są tak stare, jak stara jest cywilizacja. Rytuały są jednym z pierwszych jej owoców - przekonuje doktor Odoj.
Powrót do otwierania trumien jest więc powrotem do tradycji. Wcale nieodległej.
- Jeszcze kilka dekad temu normalne było to, że ciało zmarłego przez kilka dni stało w domu, żeby bliscy mogli się z nim pożegnać. I działo się to zarówno na wsiach, jak i w miastach - mówi etnolog.
Śmierć jest schowana za parawanem, na oddziałach szpitalnych, hospicjach. Wcześniej cały proces odchodzenia odbywał się na oczach całej rodziny. I to dla wszystkich było normalne, bo przecież nie ma życia bez śmierci. dr Grzegorz Odoj, etnolog
Pod koniec XX wieku w Polsce w życie weszły nowe i surowsze przepisy sanitarne. Zwłoki na pogrzeb nie mogły czekać już w domach. A to - w połączeniu z kulturowym odcinaniem się od śmierci - skutkowało tym, że ciało zmarłego stało się tabu.
- Teraz wracamy do bardziej naturalnego stanu. Chcemy zobaczyć ostatni raz naszego zmarłego. Ale wcześniej oddajemy go fachowcom, którzy potrafią sprawić, że czasami wygląda on lepiej niż pod koniec życia. Żegnamy się z bliskim jak kiedyś, ale robimy to w nowym wydaniu. Wszystko odbywa się w sposób higieniczny, estetyczny i wręcz sterylny. Czyli zgodny z tym, jak chcemy współcześnie postrzegać rzeczywistość - wyjaśnia doktor Odoj.
Ten osobisty kontakt żywych ze zmarłymi jest jednak tylko wycinkiem tego, jak kiedyś postępowano z ciałem.
- Śmierć jest schowana za parawanem, na oddziałach szpitalnych, hospicjach. Wcześniej cały proces odchodzenia odbywał się na oczach całej rodziny. I to dla wszystkich było normalne, bo przecież nie ma życia bez śmierci - mówi etnolog.
Odwróć krzesła, zasłoń lustro
- Jak ktoś umierał, to zwoływano całą rodzinę. Pierwsza zasada była taka, że kiedy jedna osoba umiera, to inni nie mogą spać. Bo duch umierającego mógł łatwiej zabrać ze sobą kogoś, kto akurat śni - opowiada Grzegorz Odoj.
Zwyczaj był taki, żeby zrobić wszystko, żeby konanie nie było zbyt długie. Dlatego też nie wolno przy umierającym było płakać. Odoj wyjaśnia, że płacz i rozpacz mogła wydłużać cały proces, bo odchodzącej duszy żal było opuszczać rozbitych emocjonalnie bliskich.
Jak ktoś cierpiał długo i nie mógł wyzionąć ducha, to były procedury, które miały mu to ułatwić. Po pierwsze - otwierano okno; po drugie - konającego kładło się na ziemi.
- Otwarte okno miało pomóc wywiać ducha z ciała. Ziemia też wyciąga życie - dodaje doktor Odoj.
Co robiono, kiedy śmierć wreszcie przyszła? Przede wszystkim zasłaniano lustra (żeby nie można było zobaczyć odbicia zmarłego, bo to oznaczało rychłą kolejną śmierć) i odwracano krzesła w całym domu (żeby zmarły nie usiadł na jednym z nich, tylko odszedł w zaświaty).
- W ręku zmarłego zawsze była gromnica. Ta sama, którą konający wcześniej miał w czasie chrztu, komunii czy bierzmowania. Miała ona oświetlać drogę przez mrok tunelu prowadzącego na drugą stronę - wyjaśnia etnolog.
***
Dziennikarz tvn24.pl nie był obecny podczas przygotowywania zmarłych do pogrzebu. Opis tego procesu powstał na podstawie relacji bohaterek tekstu.
Autor: Bartosz Żurawicz / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź