W PRL - przynajmniej oficjalnie - na wybory szli prawie wszyscy. Dlatego też dane mówiące o 62 procentowej frekwencji były w 1989 roku negatywnym zaskoczeniem - zarówno dla rządzących, jak i opozycji. Tyle, że do teraz ten wynik w wyborach do Sejmu wciąż jest nie do pobicia.
Jeszcze w 1980 roku w wyborach do Sejmu udział wzięło... blisko 99 procent uprawnionych. Dr Jacek Reginia-Zacharski, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego podkreśla, że co prawda te dane najpewniej były sfałszowane, to nie były całkowicie wyssane z palca.
- To nie były czasy znane z filmów Barei. Polacy żyli w mrocznej, totalitarnej rzeczywistości - podkreśla. I wskazuje, że nieobecność przy wyborach mogła wiązać się z represjami ze strony władzy.
- Stracić można było pracę, szansę na paszport czy marzenia o studiowaniu na wybranym kierunku. Jak każda władza totalitarna, dążyła do legitymizacji władzy poprzez wskazywanie wysokiego zaangażowania obywateli - tłumaczy Reginia-Zacharski.
Dlatego też, mimo braku realnej możliwości decydowania, do lokali wyborczych zgłaszały się tłumy. Dr Marcin Zaremba pracownik Instytutu Historycznego UW szacował w wywiadzie dla Muzeum Historii Polski, że faktyczna frekwencja mogła wynosić około 10 proc. mniej, niż w oficjalnych komunikatach, czyli była na poziomie 70-80 proc.
- Dopiero, gdy ludzie nie dość gremialnie poszli do urn, a było zbyt późno, by po opornych posłać aktyw, przewodniczący komisji wyborczej dostawał ustne polecenie, by dosypać karty do urn - podkreśla dr Zaremba.
Rekord do pobicia
Frekwencja w 1989 roku spadła. Na tyle, że o "negatywnym zaskoczeniu" mówili zarówno przedstawiciele PZPR, jak i Solidarności.
Tyle, że ten spadek nie oznaczał, że ludzie nie byli zainteresowani sytuacją w kraju - tłumaczą eksperci.
- Pierwszy raz mogli zadecydować bez strachu, czy chcą wybierać. I niektórzy z tej wolności skorzystali - komentuje Michał Tragarz, przedstawiciel Centrum Edukacji Obywatelskiej prowadzącego akcję „Młodzi Głosują” mającej na celu aktywizację młodszych wyborców.
Podkreśla, że późniejsze lata jasno wskazały, że frekwencja była więcej, niż zadowalająca.
- Po 1989 roku ludzie coraz rzadziej pojawiali się w punktach wyborczych. Z jednej strony świadczy to o normalizacji systemu demokratycznego, a z drugiej o rosnącej grupie osób, które uznawały, że ich głos niewiele zmieni. Zmiany w tej tendencji widać od kilku ostatnich wyborów - komentuje Tragarz.
I wskazuje, że ostatnio przełamany został trend spadkowy. - Wiele wskazuje, że na jesieni frekwencja może zbliżyć się do tej sprzed trzydziestu laty - prognozuje.
Objaw buntu
W 1989 roku najniższą frekwencję odnotowano w województwie łódzkim (53,28%). Dlaczego? Michał Koliński, wydawca książek o historii Łodzi i znawca historii miasta wskazuje, że już wtedy w Łodzi były widoczne pierwsze objawy transformacji. A ta z miastem obeszła się wyjątkowo brutalnie.
Koliński podkreśla, że rok przed pierwszymi częściowo wolnymi wyborami wprowadzono tak zwaną ustawę Wilczka. Regulowała ona w sposób liberalny działalność gospodarczą.
- Łódzki, przestarzały przemysł nie był w stanie wytrzymać rywalizacji z towarem, który był masowo sprowadzany z zagranicy. Miasto szybko upadało, a nikt nie kwapił się, by mu pomóc - komentuje.
Dodaje, że mniejsze zaangażowanie mieszkańców Łodzi mogło być związane z tym, że niektórzy jego mieszkańcy mogli odnieść wrażenie, że "oglądają przez szybkę" zmieniającą się Polskę.
- Pracownicy przemysłu byli kiepsko opłacani. I zdawali sobie sprawę z tego, że jest ich stać na mniej, niż mieszkańców innych miast - podkreśla Michał Koliński.
***
Najwyższą frekwencję w III RP miały dotąd wybory prezydenckie w 1995 roku, po których prezydentem został Aleksander Kwaśniewski. Frekwencja wyniosła wtedy 64,7 proc. W wyborach parlamentarnych najwyższa frekwencja była w 2007 roku - 53,88 proc.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź