Miało być czterech biegłych, przyszedł tylko jeden. Proces motorniczego, który kierując tramwajem pił i spowodował śmiertelny wypadek został odroczony. Sam skazany przyszedł na rozprawę z domu, bo już nie jest w areszcie. - Nie chce z wami rozmawiać - powiedział krótko redakcji tvn24.pl. Rodziny trzech kobiet, które zginęły przez Piotra M. mówią trochę więcej: ten proces to koszmar, który nie chce się skończyć.
W czwartek sąd miał przeprowadzić konfrontację lekarzy z przedstawicielami stron - obrony i prokuratury. Na tej podstawie sędziowie chcieli podjąć decyzję, czy stan zdrowia motorniczego faktycznie mógł doprowadzić do niespodziewanej utraty przytomności i w konsekwencji do wypadku. A jeżeli tak, to czy mogło to się stać niezależnie od ilości wypitego alkoholu?
Niestety, w sądzie pojawił się tylko jeden lekarz. Drugi z powołanych biegłych się rozchorował, trzeci i czwarty do sądu nie dotarli bez poinformowania składu sędziowskiego.
- W tej sytuacji sąd zdecydował się odroczyć proces - powiedziała przewodnicząca składu sędziowskiego.
Na razie nie jest znany kolejny termin rozprawy.
Czekając na przełom
Piotr M. pojawił się w sądzie w towarzystwie najbliższej rodziny.
- Nie mam na razie nic do powiedzenia. Jeszcze nie teraz - powiedział redakcji tvn24.pl przed wejściem na salę rozpraw.
- Proszę nas zrozumieć, czekamy na kluczowe decyzje w tej sprawie. Będziemy mówić więcej, kiedy podjęte już zapadną - wtórował mu mec. Paweł Kozanecki, jego obrońca.
Skazany motorniczy od końca marca jest na wolności, bo sąd apelacyjny zdecydował się uchylić wszystkie dotychczasowe środki zapobiegawcze. Ma to związek z ekspertyzą biegłego z zakresu toksykologii i neurologii. Jak informuje tvn24.pl obrońca Piotra M., jego zdanie pozwoliło zupełnie inaczej spojrzeć na wypadek.
- Biegły stwierdził, że z wysokim prawdopodobieństwem należy wykluczyć, że to alkohol mógł pozbawić mojego klienta przytomności - tłumaczy mecenas Paweł Kozanecki.
Jeżeli nie alkohol, to co? Zdaniem biegłego - Piotr M. mógł być nieprzytomny przez problemy zdrowotne.
„Z dużym prawdopodobieństwem wydaje się, że stwierdzone stężenie alkoholu nie mogło przyczynić się do utraty przytomności. Nie można wykluczyć, że taki stan został spowodowany nagłą utratą przytomności z przyczyn neurologicznych o charakterze zaburzeń świadomości" – napisał w opinii łódzki lekarz.
Nie chciał z nami rozmawiać o tej ekspertyzie i jej ewentualnych skutkach. Powiedział jedynie, że "to delikatna i bardzo trudna sprawa".
Biegły jest pierwszą osobą, która dopatrzyła się u Piotra M. problemów zdrowotnych. Wcześniej motorniczy był wielokrotnie badany m.in. przez psychiatrów. Podczas kilkutygodniowej obserwacji nie tylko nie dopatrzyli się u niego żadnych schorzeń, ale też kwestionowali w ogóle fakt utraty przez niego przytomności.
Sądowa batalia
Adwokat motorniczego twierdzi, że opinia neurologa sprawia, że nie można mówić o winie jego klienta za wypadek ze stycznia 2014 roku.
- W takiej sytuacji możemy mówić jedynie o prowadzeniu tramwaju po alkoholu. A za to przestępstwo grozi tylko do dwóch lat więzienia. Zresztą ten czas i tak mój klient niemal spędził już za kratkami - kwituje Kozanecki.
Nic więc dziwnego, że ekspertyza, która pozwoliła na wyjście Piotra M. z aresztu stała się celem ataku pełnomocnika rodziny jednej z ofiar, mecenasa Andrzeja Krakowińskiego.
- Biegły przygotowujący tę ekspertyzę zdecydował się na próbę wytłumaczenia tego, co wymiar sprawiedliwości bada od momentu wypadku. Co więcej, zignorował ustalenia procesowe. Analizował, co było przyczyną utraty przytomności skazanego w sytuacji, kiedy sąd pierwszej instancji stwierdził w wyroku, że Piotr M. usnął, a nie stracił przytomność - mówił w emocjonalnym wystąpieniu adwokat.
Wypadek jak horror, proces jak thriller
Tuż po wypadku nie było żadnych wątpliwości - Piotr M. był winny. Łódzki motorniczy pił alkohol na pętlach. W centrum miasta kierowany przez niego tramwaj wjechał na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, uderzył w samochód osobowy i zmiótł z drogi trzy kobiety przechodzące przez przejście dla pieszych - wszystkie zginęły.
Piotr M. wypadku twierdzi, że nie pamięta, obudzili go pasażerowie - kilkaset metrów od skrzyżowania Brzeźnej i Piotrkowskiej, gdzie doszło do dramatu. Dla prokuratorów wszystko było jasne - motorniczy usnął zmożony alkoholem.
Podobnie sprawę ocenił sąd okręgowy, który w sierpniu ubiegłego roku skazał Piotra M. na 13,5 roku więzienia. I chociaż adwokat skazanego zapowiadał apelację, to mało kto spodziewał się w tej spawie rewolucji...
Koszmar, który trwa
Andrzej Kocik w styczniowym wypadku stracił matkę. W rozmowie z tvn24.pl mówi, że proces apelacyjny zmienił się w "koszmar, który trwa".
- O ile podczas pierwszego procesu widziałem jakąś skruchę w tym człowieku, to teraz nie mogę już na niego patrzeć. Siedzi uśmiechnięty, pewny siebie. Jakby nic się nie stało - podkreśla mężczyzna.
Dodaje, że roztrząsanie przed sądem, czy utrata była efektem działania alkoholu czy też choroby to "działanie małostkowe".
- Pił alkohol. Jechał pijany, zabił. Tu nie ma wielkiej filozofii. A jeżeli był ciężko chory i mógł w każdej chwili spowodować katastrofę, to gdzie są osoby odpowiedzialne za to, że mógł siedzieć za sterami? - pyta rozgoryczony mężczyzna.
Autor: bż/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź