Po zdobyciu przez "Nomadland" nagrody dla najlepszego dramatu obraz jest o krok od głównego Oscara. Nagroda dla Chloe Zhao to historyczny wyczyn – jest drugą kobietą w historii, która otrzymała Złoty Glob za reżyserię. Wielki przegrany to "Mank" Davida Finchera, który mimo sześciu nominacji nie zdobył żadnej nagrody. Z kolei cztery najważniejsze statuetki dla "The Crown" dowodzą, że wśród seriali nie ma sobie równych.
To była dziwna, niepodobna do żadnej z wcześniejszych gala Złotych Globów, tak jak kompletnie inny od poprzednich, był dla kinomanów miniony rok. Przez ostatnie 12 miesięcy kina częściej pozostawały zamknięte niż otwarte, a filmy oglądaliśmy głównie wirtualnie, na platformach streamingowych. Nikogo więc nie zdziwiło, że wirtualna była także tegoroczna ceremonia wręczania Złotych Globów – nagród Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej zwanych "małymi Oscarami".
Prowadzące ją popularne komiczki – Amy Poehler w Beverly Hilton w Los Angeles i Tina Fey w Rainbow Room na nowojorskim Manhattanie, łączyły się z pomocą zoomu z nominowanymi i laureatami, siedzącymi w swoich domach. Wyglądało to chwilami dość kuriozalnie, gdy otoczone rodziną (i zwierzakami) gwiazdy pojawiały się ubrane w wieczorowe kreacje w swoich sypialniach. W dodatku technika zawodziła, znikały obraz albo głos, ale najważniejsze były przecież nazwiska laureatów, które udało się ogłosić.
A tu nie brakowało niespodzianek.
Andra Day, czyli największe zaskoczenie
Można było przewidzieć, że najważniejszy Złoty Glob, dla filmu dramatycznego, trafi do twórców filmu "Nomadland". Przejmujący obraz o kobiecie, która podczas recesji 2008 roku traci wszystko i zaczyna wieść życie współczesnego nomady, od miesięcy uchodzi za głównego faworyta w oscarowym wyścigu. Tego, że nominowany w sześciu kategoriach świetny "Mank" Davida Finchera, nie dostanie żadnej nagrody, nie przewidział jednak chyba nikt. I choć ostatnimi laty Globy coraz częściej rozmijają się w głównych kategoriach z Oscarami, jest to jednak wskazówka, że Hollywood nie ceni tego filmu tak, jak mogłoby się wydawać po nominacjach.
Ale mieliśmy podczas tegorocznej gali jeszcze większe niespodzianki. Wśród nich największą sensacją okazała się zwyciężczyni w kategorii najlepsza aktorka w filmie dramatycznym. Podczas gdy oczywistym wydawało się, iż nagroda trafi do rewelacyjnej Frances McDormand za "Nomadland", niektórzy obstawiali też znakomitą w "Cząstkach kobiety" Vanessę Kirby wymiennie z Carey Mulligan w "Obiecującej młodej kobiecie", krytycy z Hollywood nagrodzili Andrę Day za rolę w nieznanym nam jeszcze filmie "The United States vs. Billie Holiday". Rolę i aktorkę, która trochę... spadła z nieba, choć jeśli wierzyć gorącym jeszcze recenzjom amerykańskich krytyków, okazuje się być znakomitym debiutem aktorskim piosenkarki.
"The United States vs. Billie Holiday" w reżyserii Lee Danielsa to opowieść o rzekomym romansie słynnej piosenkarki Billie Holiday z agentem FBI, która wcale nie zyskała dobrych recenzji. Amerykańscy krytycy podkreślają jednak, że w tym słabym filmie o legendarnej postaci, debiutująca w kinie Andra Day stworzyła "wielką, magnetyczną kreację". Jeśli tak samo oceni jej rolę Akademia, która kocha filmy biograficzne o wielkich artystach, trzeci Oscar dla Frances McDormand pozostaje pod znakiem zapytania.
Zaskoczenie numer dwa dotyczy również roli kobiecej, tym razem drugoplanowej. W tym roku w przypadku pań to kategoria niemal równie mocno "obstawiona" jak pierwszy plan. Do Złotego Globu typowano tutaj Amandę Seyfried za kapitalną kreację Marion Davies w "Manku" Finchera, wskazując również na wciąż niedocenianą Glenn Close w "Elegii dla bidoków". Tymczasem Glob powędrował do rzadko pojawiającej się ostatnimi laty na planie filmowym z tej strony kamery Jodie Foster – za kreację adwokatki więźnia przetrzymywanego przez lata bez wyroku w więzieniu w Guantanamo.
Na co stać Foster - aktorkę, która jednak ostatnio zajmowała się głównie reżyserią - wszyscy wiemy. Tyle tylko, że o samym filmie mało kto w ogóle słyszał, stąd ogromne zaskoczenie.
Wielkim rozczarowaniem okazał się też brak nagrody dla rewelacyjnego w roli tracącego słuch muzyka Riza Ahmeda w filmie "Sound of Metal". Zamiast niego krytycy z Hollywood nagrodzili pośmiertnie zmarłego w ubiegłym roku Chadwicka Bosemana za rolę w filmie "Ma Rainey: Matka bluesa". To bardzo dobra kreacja, choć wydawało się, że Ahmed jest poza zasięgiem kogokolwiek. Wielce prawdopodobne, że Akademia pójdzie tym samym tropem.
"The Crown" rządzi wśród seriali
Złote Globy to jak wiadomo nagrody nie tylko filmów kinowych, ale i telewizyjnych. W tym roku ten podział nie był tak wyraźny, jak przed laty, bo i tak większość tytułów wchodziło do obiegu na platformach streamingowych zamiast w kinach.
To również najważniejsze nagrody dla seriali, a w minionych roku znakomitych, seryjnych opowieści mieliśmy zatrzęsienie. Cieszy, że krytycy za oceanem docenili jednak ten najlepszy, bo IV sezon chwilami kontrowersyjnej opowieści o królewskiej rodzinie brytyjskiej "The Crown", nie tylko, że wbrew prawu serii trzyma wysoki poziom, ale jest bodajże najdoskonalszym ze wszystkich.
Spora w tym zasługa rewelacyjnego duetu Emma Corrin i Josh O'Connor w rolach księżnej Diany i księcia Karola, zasłużenie nagrodzonych Globami. Trzeci Glob dla serialu, za rolę drugoplanową, przypadł nie mniej doskonałej w roli premier Margaret Thatcher – Gillian Anderson. Czwartą nagrodę, najważniejszą "The Crown" zgarnął zasłużenie w głównej kategorii - dla najlepszego serialu dramatycznego, pokonując m.in. "Ozark" czy "Krainę Lovecrafta".
Idzie nowe?
Rozpętana tuż przed ceremonią wręczenia Złotych Globów burza o to, że wśród 87 członków Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej nie ma osób innych niż białe, nie przełożyła się na szczęście na wybór laureatów. Podobnie w ubiegłym roku. Warto jednak wspomnieć o innej kwestii, jaka od lat jest problemem Globów (podobnie zresztą jak Oscarów). Mowa o braku kobiet wśród nagradzanych w ważnej kategorii: najlepszy reżyser. Nie zdobyła go nawet, mimo nominacji, Kathryn Bigelow za "The Hurt Locker. W pułapce wojny", mimo że film otrzymał głównego Oscara. Jedyną kobietą ze Złotym Globem za reżyserię była dotąd Barbra Streisand, uhonorowana niemal 40 lat temu (1983), za film "Jentł", w którym zagrała także główną rolę.
Chinka Chloé Zhao została więc w niedzielę drugą kobietą w historii tej nagrody, której przypadł Zloty Glob za reżyserię. Wiele wskazuje też na to, że będzie drugą, która odbierze Oscara w tej kategorii.
I ostatnia kwestia. Chyba mało kto zwrócił uwagę na fakt, że tym razem w kategorii film nieanglojęzyczny, zwyciężył obraz... amerykański: "Minari" Lee Isaaca Chunga, nakręcony po koreańsku i po angielsku. (Taki przypadek miał już miejsce, gdy w 2006 roku nakręcony w sporej mierze po japońsku obraz Clinta Eastwooda "Listy z Iwo Jimy" zdobył Złoty Glob). Film Chunga został więc drugim amerykańskim tytułem, któremu przypadła nagroda za obraz nieanglojęzyczny.
Ale pozostaje pytanie: czy to dobrze, że jedyną tak naprawdę kategorię dla filmów spoza Ameryki, anektuje również Ameryka? Przypomnijmy, że Oscary w ubiegłym roku zmieniły "film nieanglojęzyczny" na "międzynarodowy" i bez wątpienia "Minari" jest tu faworytem. Jego akcja rozgrywa się oczywiście w USA, gdzie bohaterowie przenieśli się z Korei.
Członkowie Akademii powinni chyba przemyśleć kwestię, czy salomonowym rozwiązaniem w tym przypadku, nie byłaby decyzja, że kategorię tę stanowią produkcje nakręcone w całości w innym języku niż angielski. Inaczej Oscary mogą stać się świętem kina, podczas którego Amerykanie przyznają nagrody wyłącznie samym sobie.
Źródło: Golden Globes, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Disney Polska