Już jako 12-latek realizował pierwsze filmy. Później grał na basie w rockowych kapelach. Greg Zgliński, reżyser "Wymyku", jedynego polskiego obrazu w konkursie głównym Off Camera - mówi nam, co zawdzięcza Kieślowskiemu i dlaczego w ogóle kręci filmy.
tvn24.pl: Po projekcji Pana filmu "Wymyk" zastanawialiśmy się czy tytuł oznacza unik – w sensie próby ucieczki, czy może coś innego?
Greg Zgliński: Właśnie unik i to na kilku płaszczyznach. Głównemu bohaterowi świat wymyka się spod kontroli, co jest konsekwencją innego "wymyku", jakiego dokonał wcześniej. Nie reagując na popełniane na jego oczach zło, próbuje udawać, że go nie ma. Tak, jak potem bezskutecznie próbuje udawać, że nic się nie stało. Kolejne "wymyki" prowadzą donikąd. W końcu staje przed koniecznością zmierzenia się z całą sytuacją. Bo o tym ten film opowiada - o konsekwencjach zaniechania, tchórzostwa, próbach dociekania, z czego ono się bierze? Czym w ogóle jest tchórzostwo? Przecież my sami przed sobą do niego się nie przyznajemy. Zależało mi na tym, by nie oceniać bohatera, tylko poddać pod dyskusję jego zachowanie. Skłonić do refleksji nad tym, że każdy z nas jest trochę dobry i trochę zły, a konfrontacja ze słabościami sprawia, że stajemy się silniejsi.
tvn24.pl: Nie ocenia Pan bohaterów, ale oglądając Pana filmy, myślę: "współczesne kino moralnego niepokoju". Idę złym tropem?
O tym ten film opowiada - o konsekwencjach zaniechania, tchórzostwa, próbach dociekania, z czego ono się bierze? Czym w ogóle jest tchórzostwo? Przecież my sami przed sobą do niego się nie przyznajemy. (...) Każdy z nas jest trochę dobry i trochę zły. Wymyk - rezyser mowi
G.Z. Zgodzę się na "kino niepokoju", określenie "moralnego" nadaje mu stempel, z którym niekoniecznie chcę być kojarzony. No i szufladkuje. Tamte filmy miały jednak zdecydowanie dokumentalne podejście do rzeczywistości, w moich jest ona bardziej wystylizowana. Ale faktycznie, interesuje mnie drążenie możliwie najgłębiej ludzkiej natury, próba opisania i zrozumienia jej, choć to pewnie nie do końca możliwe. Za to fascynujące.
tvn24.pl: Pana droga do zawodu reżysera była jednak… powiedzmy kręta. Najpierw zajmował się Pan dość intensywnie muzyką.
G.Z.: I muzyka i film były w moim życiu obecne od dzieciństwa. Jako mały chłopiec uczyłem się najpierw gry na skrzypcach, a potem rzuciłem ją dla gitary klasycznej, jeszcze później dla basowej. Grałem w kilku kapelach rockowych, zresztą zawsze pociągał mnie rock, jako muzyka buntu. Gdy dorwałem się do gitary basowej, poczułem, że to jest to! Mieliśmy zespół o nazwie „Incognito”, gdzie graliśmy taką rockowo-bluesowo-jazzową muzykę. Potem był następny, w którym zafascynowani Pink Floydami przerzuciliśmy się na psychodeliczny rock. Ten zespół grał zaledwie 2 lata, ale mam poczucie, że gdyby istniał dłużej, mielibyśmy szansę naprawdę zaistnieć. Niestety, wszyscy członkowie byli takimi indywidualnościami, że musiały się one z sobą ścierać i w końcu się rozpadł.
tvn24.pl: A jednak najpierw muzyka przede wszystkim!
G.Z.: Niekoniecznie. Grałem, ale jednocześnie, już jako 12-latek, kręciłem filmy na taśmie 8-milimetrowej, tzw. super8. W Szwajcarii, gdzie mieszkałem od 10. do 25. roku życia z rodzicami, była ona popularna i dostępna. Najchętniej kręciliśmy takie inscenizowane - mówiąc szumnie - "kryminały". Ktoś kogoś napadał, strzelał do niego, a sok malinowy lał się gęsto. Te muzyczno-filmowe fascynacje towarzyszyły mi równolegle. Choć muszę przyznać, że był moment, gdzieś w latach 1987-92, że myślałem już, iż zostawię film i poświęcę się muzyce… Na łódzką "filmówkę" namówił mnie ojciec, który przyniósł do domu jakąś broszurę poświęconą szkole i zaczął ją zachwalać. Dostałem się i w 1992 roku rozpocząłem studia.
tvn24.pl: W "filmówce" spotkał Pan Kieślowskiego, o którym mówi, że miał wielki wpływ na Pana, jako filmowca.
G.Z.: Kieślowski był artystycznym opiekunem mojego trzeciorocznego filmu. Od początku pociągała mnie jego umiejętność odnajdywania magii tkwiącej w bardzo realnym świecie. Dla mnie ona jest najbardziej widoczna w jego pierwszych filmach – myślę o "Przypadku" i "Amatorze", które najbardziej cenię. To także dzięki niemu znalazłem odpowiedź na pytanie, "po co właściwie chcę robić filmy?"
Dzięki Kieślowskiemu nauczyłem się też, że można robić świadome kino. Wcześniej miałem poczucie jego "wizyjności", a dowiedziałem się, że robienie filmu to zajęcie niezwykle konkretne. Wymyk - rezyser o Kieślowskim
tvn24.pl: A jednoczesne współistnienie muzyki i filmu w Pana życiu znalazło odzwierciedlenie w pańskim kinie?
G.Z.: Oczywiście. Dla mnie film jest muzyką, a jego poszczególne elementy to jak poszczególne sekcje orkiestry. I tak na przykład, kiedy do gotowego już materiału zdjęciowego dokładam muzykę, to mniej więcej tak, jakbym "dokomponowywał" dajmy na to… sekcję smyczkową do utworu symfonicznego. Wszystkie elementy muszą z sobą idealnie współgrać, mieć wspólny rytm, tempo, itd. Nie jestem autorem muzyki do "Wymyku", ale bardzo blisko współpracowałem z jej kompozytorami. W sumie ten film powstawał prawie 5 lat… Długo pracowaliśmy wspólnie z Januszem Margańskim nad scenariuszem, ale dzięki temu film jest dość dokładnym jego odzwierciedleniem, z czego jestem dumny.
tvn24.pl: Opłacało się. Zgarnęliście za niego nagrodę w Gdyni, a Pan dodatkowo za najlepszy debiut. Wymienianie wszystkich nagród zajęłoby zbyt wiele miejsca, więc spytam o nowy projekt.
G.Z.: Niebawem zaczynam zdjęcia do serialu kryminalnego "Paradox", a ten gatunek daje możliwość pobawienia się w "duże kino" w małym telewizorze, więc się cieszę. Bardzo ciekawy scenariusz Igora Brejdyganta. Potem, pewnie w przyszłym roku, chcę zacząć pracę nad fabułą. Będzie to historia 40-letniego Amerykanina, wiecznego studenta, który po śmierci matki przyjeżdża do Polski, skąd pochodziła i tutaj przechodzi przyspieszony kurs dorosłości. To dla odmiany będzie komedia.
Rozmawiała: Justyna Kobus
Źródło: tvn24.pl