|

"Rak nie był zainteresowany naszymi planami"

PREMIUM BALATON pap_20121010_2KH (1)
PREMIUM BALATON pap_20121010_2KH (1)
Źródło: Uwe Zucchi/DPA/PAP/EPA
Czułam, że ta książka jest ostatnią nicią, która łączy mnie z ojcem. Spędzałam dnie, wspominając go, starając się uchwycić to, jakim był człowiekiem. Skończenie książki oznaczało pogodzenie się z tym, że naprawdę go nie ma - mówi tvn24.pl niemiecka pisarka Zsuzsa Bánk.Artykuł dostępny w subskrypcji

"To głupie i obraźliwe, niezrozumiałe, że nasi rodzice muszą odchodzić. A fakt, że pewnego dnia naprawdę to się dzieje, jest niedopuszczalny" - pisze w swojej najnowszej książce Zsuzsa Bánk, niemiecka pisarka węgierskiego pochodzenia. "Choć dorastamy z tą wiedzą, żyjemy z nią, nie jesteśmy przygotowani, nie jesteśmy uzbrojeni, kiedy to się dzieje. W ostatnich latach wypisałam wiele kartek kondolencyjnych, wokół mnie umierały matki, umierali ojcowie mojego pokolenia, a ja za każdym razem oddychałam z ulgą, bo ja zostałam oszczędzona" - przyznaje.

"Śmierć przychodzi także latem" (przeł. Elżbieta Kalinowska) to historia o chorobie, odchodzeniu i pamięci. To pożegnanie pisarki z ojcem.

Natalia Szostak: Zabrała pani chorego ojca na wspólne wakacje na Węgry. "Chcieliśmy, żeby to lato, być może ostatnie, było wspaniałe. Chcieliśmy dni wolnych od trosk, może nawet od bólu. Dni, kiedy rak odpoczywa".

Zsuzsa Bánk: To się niestety nie udało. Rak nie był zainteresowany naszymi planami.

"Szukaliśmy na Węgrzech rozświetlonego lata, ale i tym razem znajdujemy chorobę i śmierć, nierozłączną parę, która wprasza się i nie daje wyrzucić".

Kiedy wyjeżdżaliśmy, ojciec był już słaby. Z jakiegoś powodu wierzyłam jednak, że plan powrotu w rodzinne strony musi się udać, że uda nam się wynegocjować ze śmiercią jeszcze te jedne wakacje nad Balatonem. Było w tym myślenie magiczne - jakby ta rajska kraina związana z dzieciństwem ojca i z naszymi wspólnymi wakacjami mogła sprawić, że zyskamy trochę czasu.

Lato nad Balatonem
Lato nad Balatonem
Źródło: belizar/Shutterstock

Oczywiście wiedziałam, że ojciec umrze. Lekarze nie pozostawiali nam złudzeń. Słowo "nieuleczalny" pojawiło się w naszych rozmowach stosunkowo szybko. Ale chcieliśmy wykorzystać te ostatnie chwile. Mieć coś, co będziemy mogli wspominać, gdy ojciec odejdzie.

Stało się inaczej.

Ojciec od początku nie czuł się dobrze. Byliśmy na wakacjach, daleko od lekarzy, którzy się nim opiekowali. Moja kuzynka zdecydowanie odradziła nam węgierski szpital, twierdziła, że na tamtejszym SOR-ze ludzie umierają i ojciec nie otrzyma odpowiedniej pomocy. Kiedy jego stan był już poważny, pojechaliśmy do najbliższego szpitala w Austrii. Później przetransportowano go helikopterem do innej placówki, gdzie był operowany.

Kiedy ojciec zachorował na raka, wiedziała pani, że o tym napisze?

Pisałam, ale tylko dla siebie. To było coś w rodzaju pamiętnika. Próbowałam sobie radzić z emocjami i te zapiski mi w tym pomagały.

Amerykański pisarz David Sedaris powiedział kiedyś, że nie wie, jak z tragediami radzą sobie ludzie, którzy nie zajmują się pisaniem. Jego zdaniem to najlepszy sposób na wyrzucenie z siebie trudnych emocji.

Odkryłam to stosunkowo późno. Pisałam, żeby coś zrobić z tymi emocjami, żeby zmienić je w coś, z czym będę w stanie funkcjonować. Zaczęłam wcześnie, niedługo po diagnozie.

A później zabrałam ojca na wakacje na Węgry. Pomyślałam wtedy, że napiszę jakiś krótki tekst na temat pożegnania ojca z miejscem jego urodzenia. Opublikowała go jedna z niemieckich gazet i mój wydawca zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mam tego więcej.

Pomyślałam, że wcale nie chcę tego robić. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli o naszej rodzinie i o mnie samej takie intymne rzeczy. To nasza żałoba. Ale minęło trochę czasu i zrozumiałam, że jednak chcę to zrobić. To jednak literatura, a nie moja biografia. Dlatego od początku założyłam, że nie będę pisać o wszystkim.

Zostawia pani dużo przestrzeni swojemu ojcu. Nie odziera go z prywatności.

Sądzę, że każdy, kto przeżył odchodzenie bliskiej osoby chorej na raka, wie, jak to może wyglądać. Dlatego zatrzymuję się tam, gdzie czuję, że trzeba postawić kropkę. Nie opisuję szczegółów choroby ani dolegliwości, z którymi musiał się mierzyć. Nie byłabym w stanie napisać o tym, co rak z nim zrobił. Wiedziałam, że pewnej granicy nie przekroczę.

W jaki sposób ją pani wyznaczyła?

Zastanawiałam się, jak by odebrał moje słowa, gdyby mógł przeczytać tę książkę. Czy byłby z tym pogodzony, a może czułby się zażenowany? To mi pomagało. Piszę o tym w książce - ojciec należał do generacji mężczyzn, którzy nieszczególnie lubili mówić o emocjach. Byli pozamykani. Tym bardziej czułam, że muszę respektować to, pisząc o nim, choć nie mógł już mojej pracy zrecenzować.

A pani rodzina?

Nie ma nas zbyt wiele, wśród najbliższej rodziny jest moja mama, mój brat i ja. Są też krewni na Węgrzech, ale książka nie została przetłumaczona na ten język.

Brat wiedział od początku i nie miał z tym problemu. Inaczej było z mamą - szczerze mówiąc, planowałam nie mówić jej o niczym. Ma 85 lat, miałam nadzieję, że nie dowie się o tej książce. Nie chciałam, żeby znowu musiała przechodzić przez to samo. Sądziłam, że gdyby książka trafiła w jej ręce, mama nie przestałaby płakać od pierwszego do ostatniego zdania.

Byłam naiwna, sądząc, że uda mi się to przed nią ukryć. Kiedy książka się ukazała, zadzwoniły do niej znajome, pytając, co ona na to. Więc kilka dni później poprosiła mnie, żebym przywiozła jej książkę. Nie mogłam odmówić.

Jak zareagowała?

Zaskoczyła mnie. Zachowała się inaczej, niż oczekiwałam. Była przeszczęśliwa. Książka bardzo jej się podobała, bo nie opowiada przecież tylko o śmierci ojca, ale też o tym, jak się poznali, o ich wspólnym życiu. Do pewnego stopnia to historia miłosna w czasach żelaznej kurtyny. Zachwyciło ją to, że zapamiętałam tyle szczegółów, anegdot. Zrozumiała, że dla mnie i mojego brata to było tak ważne, jak dla nich.

Okładka książki Zsuzsy Bank "Śmierć przychodzi nawet latem"
Okładka książki Zsuzsy Bank "Śmierć przychodzi nawet latem"
Źródło: Materiały Wydawnictwa Czarne

Przeczytała ją już wiele razy i ilekroć ją odwiedzam, znajduję tę książkę gdzieś na wierzchu, w czytaniu. Dzięki niej ma poczucie, że ojciec ciągle jest gdzieś obok, że nie wszystko zniknęło wraz z jego śmiercią.

Ostatnio po książkę sięgnęła moja 20-letnia córka. Po pewnym czasie jednak ją odstawiła. Powiedziała, że te wydarzenia są dla niej wciąż za blisko, nie jest w stanie do nich wracać. Mam nadzieję, że kiedyś do niej wróci, bo to był mój cel - żeby wnuki mojego ojca miały coś, dzięki czemu będą wiedzieć, skąd pochodzą i kim byli ich przodkowie.

W Niemczech nie mamy wielu bliskich, tych wszystkich wujków, ciotek, kuzynek. Kwestia korzeni będzie dla moich dzieci czymś innym, niż dla kogoś, kto wychował się w wielopokoleniowej rodzinie. Chciałam, żeby mogły przeczytać tę książkę i powiedzieć: "To nasza historia".

Książkę napisałam w formie pocztówek. Pozdrowienia znad Balatonu. Z naszego wakacyjnego domku. Ze szpitala - jednego, drugiego. Ale też z przeszłości - na przykład z Węgier 1956 roku.

Pisze pani o spotkaniu z młodą Węgierką, która nie wiedziała, jak zareagować na datę "1956 rok". Węgrzy zbuntowali się przeciwko ZSRR, ale ich powstanie zostało zatrzymane przez czołgi Układu Warszawskiego. Pani rodzice uciekli wtedy z kraju.

To było przełomowe wydarzenie, nie tylko w dziejach mojej rodziny, ale dla całych Węgier. Fakt, że ta dziewczyna nie miała pojęcia, o czym mówię, był dla mnie szokujący. Widzę to w rozmowach z innymi młodymi ludźmi. Rok 1956 jest dla nich odległy i nie potrafią znaleźć żadnego połączenia pomiędzy tamtymi wydarzeniami a ich życiem.

Ja urodziłam się prawie dziesięć lat później - w 1965 roku. I oczywiście moja sytuacja jest inna, bo w związku z tym, jak te wydarzenia wpłynęły na życie moich rodziców, traktuję rewolucję 1956 roku bardzo osobiście.

Gdyby nie rewolucja, nie byłoby pani.

Moi rodzice poznali się w obozie dla uchodźców w Austrii. Matka zwróciła uwagę na mężczyznę w za dużym, rozpiętym mimo przeszywającego zimna płaszczu. Okazało się, że okrycie pochodziło z darów, a listwa z guzikami była wyrwana. Mężczyzna zaproponował, że może pomóc z tłumaczeniem na niemiecki i tak się zaczęło.

Ciekawe wydaje mi się to, że historia mojej rodziny jest do pewnego stopnia typowa. Pokazuje, jak żyło się w Europie przed upadkiem komunizmu. Jak wyglądała codzienność w dyktaturze i jak to było uciekać przed opresyjnym systemem.

Dzięki ucieczce rodziców przyszłam na świat w Niemczech, we Frankfurcie nad Menem. Nigdy nie mieszkałam w komunistycznym państwie. Ale pamiętam ciągle, jak to jest nie móc odwiedzić swoich krewnych. Być prześwietlanym na granicy, jakby zrobiło się coś złego.

Frankfurt nad Menem, panorama miasta
Frankfurt nad Menem, panorama miasta
Źródło: raquelvsa / Shutterstock

Czuje się pani związana z Węgrami?

Tak. Po węgiersku mówię słabo, to trudny język. Ale rozumiem prawie wszystko. W domu rodzice mówili po węgiersku, przynajmniej na początku. Z upływem lat tego języka było w naszym życiu coraz mniej. Od zawsze wiedziałam, że kiedy moi rodzice odejdą, stracę związek z Węgrami. To normalna część emigracyjnej biografii. Są jeszcze jakieś potrawy na stole, niektóre obyczaje, ale taki prawdziwy związek z krajem przodków zostaje utracony.

Nie sądzę, żeby moje dzieci czuły się po części Węgrami. Jeździliśmy na wakacje nad Balaton, co roku spędzaliśmy tam trochę czasu. Ale one zupełnie nie mówią po węgiersku.

Moi rodzice nigdy nie chcieli, żebyśmy byli jedną z tych rodzin, która co prawda mieszka już gdzie indziej, ale nieustannie wspomina kraj pochodzenia. Starali się, żebyśmy jak najszybciej się zasymilowali. Od początku wiedzieli, że nie ma powrotu do tego, co było.

Nie myśleli o tym, żeby wrócić do kraju na przykład na emeryturze?

Kupili letniskowy domek, spędzali na Węgrzech sporo czasu. Ale nie mieli zaufania do węgierskich władz. Tym wizytom towarzyszył lęk, obawa, że zatrzyma ich policja, że będzie domagać się łapówki za przejazd. Albo że będą ich przesłuchiwać na granicy. Żadna z tych rzeczy nigdy się nie wydarzyła, te obawy wynikały z traumy, którą przeżyli. Ten poziom braku zaufania do państwa i do jego instytucji w Niemczech jest zupełnie niezrozumiały. Ale inni imigranci doskonale pojmowali, o co chodzi moim rodzicom.

Od dziecka myślałam, że dostałam od losu dar. Moja rodzina jest szczególna, inna niż wszystkie inne, a ja mogę obserwować dwie rzeczywistości. Rozumieć, jak wygląda życie i na Węgrzech, i w Niemczech. To było jak zaglądanie do innego świata przez dziurkę od klucza. Dziś te różnice nie są aż tak wyraźne, ale za czasów żelaznej kurtyny faktycznie miałam wrażenie, że mówimy o dwóch różnych światach.

Czuło się to już, gdy zbliżaliśmy się do granicy. Moja węgierska rodzina była bardzo głośna, kolorowa, uwielbiałam spędzać z nimi czas. Ale kiedy wracaliśmy do Niemiec, czułam ulgę, cieszyłam się, że mieszkamy właśnie tam. Czułam, że komunistyczne państwo utrudnia życie swoim obywatelom na wiele różnych sposobów.

Kiedy pani rodzice po raz pierwszy od ucieczki pojechali na Węgry?

Moja mama - po 12 latach, w 1968 roku. To był czas Praskiej Wiosny. Miała już wtedy niemiecki paszport, więc czuła się bezpiecznie. Ojciec został w Niemczech, bał się, że zostanie zatrzymany. Czekał jeszcze dłużej, po raz pierwszy odwiedził Węgry w latach 70.

Od zawsze towarzyszyła mi tęsknota. Kiedy moi znajomi ze szkoły narzekali, że muszą w weekend iść odwiedzić babcię, w głębi duszy im zazdrościłam. Ich dziadkowie, kuzyni, ciotki - wszyscy mieszkali na tyle blisko, że mogli do nich wpadać na niedzielną herbatę. To było coś, czego mi brakowało.

W pani pierwszej powieści "Pływak" również opisuje pani rodzinę rozdzieloną przez 1956 rok. Ale ojciec z tamtej książki zupełnie nie przypomina pani ojca.

To prawda, ale są pewne drobne elementy, które wzięłam z naszego życia. W jednej ze scen "Pływaka" główna bohaterka pływa w jeziorze wraz z ojcem i bratem, i myśli sobie, że ich ciała tworzą na wodzie kształt trójkąta. Niemal dwadzieścia lat później uświadomiłam sobie, że tę scenę wzorowałam na sytuacji, która faktycznie się wydarzyła.

Wiedziałam, że akcję debiutanckiej powieści umieszczę na Węgrzech, ale ta decyzja nie była podyktowana tęsknotą. To był wybór estetyczny. Zależało mi na pokazaniu szarego, zamkniętego świata, z którego nie ma żadnej ucieczki - metaforycznie i najzupełniej realnie. Życie w komunistycznych Węgrzech było czymś, czego ludzie na Zachodzie w ogóle nie znali. 

Książka została wydana na Węgrzech?

Tak, w malutkim, niezależnym wydawnictwie. Nie mogę powiedzieć, żeby odniosła wielki sukces. Ale kilka osób dziękowało mi za to, że pokazałam ich dzieciństwo. To było dla mnie ważne, bo przecież nie żyłam w tamtych czasach, wiele rzeczy musiałam po prostu wymyślić.

W książce "Śmierć nadchodzi także latem" pływanie też jest ważnym elementem. Nazywa je pani po węgiersku "jó uszás".

To coś nieprzetłumaczalnego, dosłownie "dobre pływanie", ale te słowa zawierają w sobie więcej niż tylko literalne znaczenie. W tej frazie jest wszystko: ciepłe popołudnia spędzone w wodzie, beztroski czas wakacji.

Mój ojciec uwielbiał pływać, przekazał to mojemu bratu i mnie. To zawsze nas łączyło. Uwielbiam być w wodzie, daje mi to poczucie niezwykłej lekkości. Życie jest trudne, ale przez tę chwilę, gdy unosisz się na powierzchni, wydaje się, że problemy zostały na brzegu. Moja córka też kocha pływanie, mój syn nie aż tak bardzo.

Pływanie na Węgrzech to dla mnie jeszcze inna historia. To był kraj, w którym brakowało wolności, ale Balaton dawał ludziom przedsmak innego świata. Nieraz słyszałam, że kiedy tam są, czują się jak na Zachodzie.

Jak pani się czuje, czytając o obecnej sytuacji politycznej na Węgrzech? Eksperci mówią o procesie budowania systemu autokratycznego. Fidesz, partia Viktora Orbána, ma monopol na władzę, podporządkowano mu media i organizacje społeczne.

Wstydzę się. Po upadku komunizmu mieliśmy mnóstwo nadziei. Węgry i Polska były dwoma krajami postkomunistycznymi, które stawiano za wzór. Widać było niesamowitą ambicję i dążenie do zmian. Aż nagle oba te kraje skręciły w inną stronę. Jest mi smutno, choć rozumiem, dlaczego ludzie mogą głosować na populistyczne rządy.

Dowiedziałam się, że w Polsce partia rządząca i opozycja idą łeb w łeb (rozmowa odbyła się przed wyborami – red.). To daje mi nadzieję, że może chociaż wam uda się wydostać z tej spirali. Na Węgrzech nie ma szans na pokonanie Orbána.

Widzę w tym także winę Unii Europejskiej, która nie reagowała na pierwsze przejawy łamania praworządności.

Czym różni się pisanie autobiograficzne od tworzenia fikcji?

Pod pewnymi względami było to o wiele łatwiejsze, bo nie musiałam niczego wymyślać. Wszystko już się wydarzyło, należało to tylko opisać. Chwilami moja praca przypominała pracę dziennikarską albo dokumentacyjną.

Pisanie powieści jest trudne, bo zanim w ogóle siądzie się do pracy, należy dowiedzieć się wielu rzeczy. Co rano wstaję i zastanawiam się, jak poprowadzić losy moich bohaterów. To naprawdę ciężka praca.

Natomiast pod względem emocjonalnym było to o wiele trudniejsze, niż napisanie jakiejkolwiek innej książki.

Poczuła pani ulgę, gdy skończyła pisać?

Wręcz przeciwnie. Czułam, że ta książka jest ostatnią nicią, która łączy mnie z ojcem. Spędzałam dnie, wspominając go, starając się uchwycić to, jakim był człowiekiem. Skończenie książki oznaczało pogodzenie się z tym, że naprawdę go nie ma. I znów - to była różnica pomiędzy pisaniem "Śmierć przychodzi także latem" a powieściami. Kiedy udaje mi się skończyć inne książki, zawsze odczuwam olbrzymią ulgę.

Teraz odwiedza pani różne kraje i opowiada o ojcu.

Tak jest, dzięki tej książce pamięć o nim trwa.

Czytaj także: