Anakin Skywalker i Obi-Wan Kenobi ponownie ratują (odległą) galaktykę, a widz ponownie ma wrażenie, że George Lucas powinien już sobie odpuścić. "Wojny klonów", czyli animowana druga i pół część "Gwiezdnych Wojen", rozczarowuje.
Rzecz dzieje się między "Atakiem klonów" a "Zemstą Sithów". Zły hrabia Dooku zleca porwanie syna Jabby Hutta. Chce wrobić w to rycerzy Jedi i dzięki temu pozyskać Jabbę oraz kontrolowane przez niego szlaki handlowe dla Separatystów - odszczepieńców dążących do zniszczenia galaktycznej Republiki.
Jednak Republika nie może sobie pozwolić na taką stratę. Na ratunek małemu Pączusiowi, który nawet jak na Hutta wygląda wyjątkowo obrzydliwie, rusza więc Anakin Skywalker i jego irytująca padawanka (uczennica) Ashoka. W chwilach krytycznych, niczym deus ex machina, pojawia się mentor młodego Jedi, Obi-Wan Kenobi oraz senator Padme Amidala.
Tylko dla (bezkrytycznych) fanów
Streszczenie może sugerować, że "Wojny klonów" nadają się głównie dla zagorzałych fanów "Star Wars". To wrażenie jest słuszne – ktoś, kto nie jest na bieżąco z poplątanymi losami Anakina Skywalkera (aka Lorda Vadera) i jego otoczenia, może się pogubić w wątkach. Jest dużo bitew na miecze świetlne, dużo tekstów w rodzaju "trzymaj się blisko mnie", "twoja mina mówi, że masz złe przeczucia" oraz "trzeba było naprawić tylną tarczę wcześniej" i dużo galaktycznych stworów. Mało za to sensu.
Niestety, główną zaletą najnowszej, animowanej odsłony "Gwiezdnych Wojen" jest to, że trwa tylko niewiele ponad półtorej godziny. Oraz – lekko zmiksowany – marsz Johna Williamsa na początku. Cała reszta jest grubo poniżej oczekiwań.
Animacja ze zbyt odległej galaktyki
Już w pierwszej, kultowej trylogii oryginalność fabuły oraz dialogów nie były, eufemistycznie rzecz ujmując, najmocniejszą stroną filmów George’a Lucasa. To, co spowodowało, że "Nowa nadzieja" okazała się takim sukcesem, to w znacznej części zapierające dech w piersiach nowatorstwo techniczne. Świat, gdzie rycerze jasnej strony Mocy podróżowali zdezelowanymi statkami kosmicznymi, a księżniczki w opresji wzywały pomocy poprzez hologram w robocie - to było coś, czego widzowie w latach 70-tych nigdy i nigdzie wcześniej nie widzieli. I co kupili z zachwytem.
Natomiast animacja w "Wojnach klonów" przypomina chałturę w średniej klasy grze komputerowej. Po "Wall-E" czy "Kung Fu Pandzie", żeby wymienić tylko ostatnie pełnometrażowe animacje, "Wojny Klonów" wyglądają rzeczywiście jak z odległej galaktyki dawno, dawno temu. Przed erą Pixara mniej więcej. Postacie są topornie nakreślone i poruszają się jak manekiny. A ich ograniczona mimika sprawia, że widz z nostalgią wspomina nawet drewnianego Haydena Christansena (Anakin w drugiego i trzeciego epizodu), na którego grze aktorskiej zgodnie psy wieszali i fani, i krytycy.
Lepiej obejrzeć stare "Gwiezdne Wojny"
Jeszcze gorzej rzecz się ma w kwestii fabuły. Pod scenariuszem "Wojen Klonów" podpisały się trzy osoby. Nie wiem, która z nich odpowiadała za dialogi, ale ich naturalność, żywość i nasycenie emocjami każą przypuszczać, że był to ktoś zawodowo zajmujący się pisaniem instrukcji obsługi kserokopiarek. Przy dopieszczonych, pełnych inteligentnego humoru "Shrekach" czy "Gdzie jest Nemo", wymęczone i pełne dziur logicznych "Wojny Klonów" po prostu irytują.
Cały film sprawia nieodparte wrażenie, że służy jedynie za pretekst do sprzedania gry komputerowej i serii gadżetów. Zamiast iść do kina, znacznie lepiej wypożyczyć sobie na DVD oryginalną trylogię: "Nową nadzieję", "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi". I niech Moc będzie z wami.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TM & © 2008 Lucasfilm Ltd. All Rights Reserved. Used Under Authorization