W Hollywood rozpoczyna się sezon nagród dla najlepszych produkcji 2015 roku, których uwieńczeniem będą nominacje do Oscarów w styczniu roku 2016. Wedle prognoz krytyków i bukmacherów wśród tych, którzy mają największe szanse na Oscary są m.in. Tom McCarthy ze "Spotlight" czy ubiegłoroczny zwycięzca Alejandro González Iñárritu ze "Zjawą" i z Leonardem DiCaprio, ponoć bezkonkurencyjnym kandydatem do złotej aktorskiej statuetki.
Rok temu o tej porze emocjonowaliśmy się kolejnymi nagrodami dla "Idy" Pawła Pawlikowskiego, poczynając od Independent Spirit Award, poprzez nagrody krytyków z Los Angeles i Nowego Jorku, które wyznaczyły drogę polskiego filmu do Oscara. "Ida" szła jak burza, zgarniając po drodze niemal wszystko (wyjątkiem był Złoty Glob, gdzie uległa "Lewiatanowi"), by podczas oscarowej gali odnieść wielkie zwycięstwo.
W tym roku szanse polskich filmów na oscarowe nominacje są niewielkie. Amerykańskie pisma branżowe w typowaniach w ogóle nie biorą pod uwagę "11 minut" Skolimowskiego. Największe szanse na Oscara w kategorii film nieanglojęzyczny zdaje się mieć węgierski "Syn Szawła". Już niebawem poznamy skróconą listę 9 tytułów - wybranych tym razem z 81 produkcji z całego świata - z których w styczniu Akademia wybierze pięć jej zdaniem najlepszych.
Dla Hollywood film zagraniczny pozostaje jednak kategorią mniej emocjonującą niż te najważniejsze: najlepszy film, reżyser i kreacje aktorskie. Tradycyjnie już latem ruszyła wielka promocja wytwórni, organizujących zamknięte pokazy dla ludzi z branży, mimo iż oscarowe "pewniaki" swoje premiery mają często z końcem roku. Tak będzie choćby w przypadku wspomnianej "Zjawy" Iñárritu czy "Nienawistnej ósemki" Quentina Tarantino, których premiery zaplanowano na 25 grudnia.
Po pierwsze: "Spotlight" i "Carol"
W najbardziej prestiżowym, i od lat niemal bezbłędnie trafiającym w gusta akademików rankingu krytyków "GoldDerby", główną kategorię - najlepszy film - zdominowały jak dotąd dwa tytuły. Pierwszy to zupełnie nieznany jeszcze u nas "Spotlight" Toma McCarthy'ego (twórcy świetnego "Dróżnika"), relacjonujący kulisy głośnego skandalu pedofilskiego w bostońskim Kościele katolickim, będący jednocześnie hołdem złożonym dziennikarstwu śledczemu. Drugi z typowanych obrazów to "Carol" Todda Haynesa - melodramat o uczuciu dwóch kobiet.
"Spotlight", porównywany do perełek gatunku - m.in. do "Wszystkich ludzi prezydenta", miał premierę w br. w Wenecji, gdzie został świetnie przyjęty. Do Polski jednak trafi jednak dopiero w lutym 2016 r. W głównych rolach występują - przeżywający od czasu "Birdmana" renesans - Michael Keaton oraz Rachel McAdams i Mark Ruffalo.
Drugi z najwyżej ocenianych tytułów mijającego roku to znana już części polskich widzów "Carol" - przed dwoma dniami uhonorowana Złotą Żabą na festiwalu Camerimage, w reżyserii Todda Haynesa, twórcy równie znakomitego "Daleko od nieba", również docenionego na Camerimage.
Tym razem reżyser opowiada o lesbijskim związku kobiet z różnych sfer. Mamy lata 50. ubiegłego wieku, gdy Ameryką rządzą obyczaje i konwenanse rodem z Kodeksu Haysa, choć Europa przeżywa już seksualną rewolucję. Recenzenci napisali już tyle pochwał o intensywności relacji między bohaterkami, o wspaniałych zdjęciach, kostiumach, a nade wszystko o grze aktorskiej duetu Cate Blanchett i Rooney Mary, że pozostaje już tylko czekać, czy konserwatywna Akademia doceni kunszt dzieła. I czy nie postąpi jak dekadę temu, gdy bezsprzecznie najlepszy film roku, gejowski western Anga Lee "Tajemnica Brokeback Mountain", uznany za nazbyt śmiały, został oceniony niżej niż poprawny do bólu, sztampowy obraz "Miasto gniewu".
Po drugie "Most szpiega" i "Steve Jobs"
Kręcony m.in. w Polsce, we Wrocławiu, "Most szpiegów" Stevena Spielberga to osadzona w czasach zimnej wojny, oparta na faktach historia amerykańskiego prawnika. Zwerbowany przez CIA, ma udać się na drugą stronę berlińskiego muru i negocjować z Rosjanami zwolnienie pilota samolotu szpiegowskiego. Spielberg czuje się świetnie w klimatach szpiegowsko-sensacyjnych, a krytycy zapewniają, że grający główną rolę Tom Hanks może liczyć, podobnie jak sam film, na pewną nominację do Oscara. Obraz już w najbliższy piątek trafi do naszych kin.
Scenariusz do filmu napisali mistrzowie lapidarnych dialogów bracia Coen, a autorem, jak zwykle u twórcy "Lincolna", jest nasz rodak Janusz Kamiński.
Jest za to już w polskich kinach najnowszy film Danny'ego Boyle'a "Steve Jobs" z niezawodnym Michaelem Fassbenderem w tytułowej roli. Po nieudanej produkcji "Jobs" z Astonem Kutcherem, ta biograficzna opowieść o założycielu Apple'a to nie tylko lektura obowiązkowa dla fanów informatycznego geniusza, ale przede wszystkim kawał świetnego kina, z idealnie obsadzonym aktorem. Boyle, który już ma na koncie Oscara za obraz "Slumdog. Milioner z ulicy" udowodnił, że świetnie czuje się w każdej konwencji. Bazując na trzech przełomowych wydarzeniach z życia zawodowego Jobsa, opowiedział historię egotycznego geniusza, który nawet największą przegraną potrafi uczynić zalążkiem przyszłego zwycięstwa.
Scenariusz stworzył Aaron Sorkin na podstawie książki Waltera Isaacsona. W filmie, obok jak zawsze świetnego Fassbendera, oglądamy równie niezawodną laureatkę Oscara Kate Winslet (w roli Joanny Hoffman, prywatnie - córki twórcy "Potopu") i Jeffa Danielsa.
Po trzecie Iñárritu i Leonardo DiCaprio
Tegoroczny tryumf Iñárritu i "Birdmana" w głównych kategoriach (za film i reżyserię), każe gdzie indziej upatrywać przyszłorocznych laureatów, choć zdarzyło się parokrotnie, że twórca odbierał rok po roku Oscara za reżyserię. Mimo to krytycy i bukmacherzy windują niezwykle wysoko w rankingu kolejne dzieło Meksykanina, "Zjawę". Iñárritu, który zaczynał od wielowątkowych, pełnych dramatyzmu opowieści - realistycznych choć nasyconych magicznym klimatem rodem z Marqueza, w "Birdmanie" kompletnie zaskoczył na poły teatralnym, formalnym majstersztykiem. Tym razem znów sięgnął po coś kompletnie odmiennego, po film przygodowy, choć nie w tradycyjnym rozumieniu, bo nasycony okrucieństwem i psychologicznymi niuansami.
Film jest ekranizacją powieści Michaela Punke, a jego akcja dzieje się w końcu XIX wieku. Hugh Glass, traper i poszukiwacz przygód, zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia i poważnie ranny na niedostępnym terenie. Przeczuwając śmierć, opłaca najemników, by czuwali przy nim do końca i zapewnili mu pochówek. Ci jednak porzucają go i uciekają z pieniędzmi. Glassowi udaje się przetrwać i ruszyć w pościg za zbiegami. W roli Glassa reżyser obsadził Leo DiCaprio. Z wielomiesięcznym zarostem, naznaczony bliznami, z obłędem w oczach, za punkt honoru stawia sobie możliwie najokrutniejszą zemstę. A poza zemstą - rzecz jasna - zdobycie Oscara, którego dostać powinien już nie raz, a bezwzględnie za "Wilka z Wall Street", gdzie wspiął się na aktorskie wyżyny. Od lat po każdej oscarowej gali internet wybucha tysiącem "memów pocieszenia", gdy znacznie mniej zasłużeni koledzy DiCaprio opuszczają galę ze złotymi statuetkami.
Podobnie zresztą było z jego guru - Martinem Scorsese, który przegrywał walkę o Oscara nawet z Sylvestrem Stallone (kiedy "Rocky" pokonał genialnego "Taksówkarza") czy gdy pominięto "Chłopców z ferajny" albo "Wściekłego byka". Otrzymał w końcu nagrodę za remake koreańskiego filmu "Infiltracja", który nie dorównywał wspomnianym tytułom.
Autor: Justyna Kobus//rzw / Źródło: GoldDerby, "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: mat. prasowe