Czterech statuetek dla południowokoreańskiego "Parasite", w tym w najważniejszej kategorii, nie spodziewał się nikt. Po raz pierwszy w historii Oscarów najważniejsza nagroda trafiła do filmu nieanglojęzycznego. Tym samym ponad 8 tysięcy akademików zaczęło nowy rozdział w historii kina.
Do końca krytycy i bukmacherzy na zwycięzcę typowali Sama Mendesa z filmem "1917". Zgarnął w dodatku wszystkie najważniejsze nagrody przedoscarowego sezonu - Złotego Globa za najlepszy dramat, nagrodę Gildii Reżyserów oraz Gildii Producentów. A jednak to nie on został bohaterem tej gali.
Gdy kilka dni temu Antonio Banderas mówił o wielkich zmianach w Akademii, o klimacie sprzyjającym nagradzaniu międzynarodowego kina, nikt nie przejął się jego słowami. Tegoroczny werdykt udowodnił jednak, że miał rację. Wydarzyło się coś, na co świat filmowy czekał od lat, na co przed rokiem, w przypadku hiszpańskojęzycznej "Romy", nie odważyła się Akademia: Oscar za najlepszy film po raz pierwszy po 91 edycjach Oscarów powędrował do filmu nieanglojęzycznego. Dodajmy - Oscar absolutnie zasłużony.
Koreańczyk Bong Joon Ho zdeklasował konkurencję, odbierając także Oscara za reżyserię, scenariusz oryginalny i film międzynarodowy, tym samym pokonując polskiego kandydata - "Boże ciało" Jana Komasy. Po raz pierwszy również Oscar za najlepszy film i za obraz międzynarodowy miał tego samego zwycięzcę.
"Parasite" przebija szklany sufit
Po burzy medialnej, którą rozpętano po kompletnym zlekceważeniu twórców z mniejszości rasowych i etnicznych, nikt nie liczył na werdykt honorujący egzotyczne kino. Mimo że "Parasite" Bonga Joon Ho, obok worka międzynarodowych nagród, zgarnął wcześniej Złotą Palmę. Obraz uchodził za pewnego zwycięzcę w kategorii film międzynarodowy.
Już po pierwszej nagrodzie dla filmu - za scenariusz oryginalny, gdzie w roli faworyta występował Quentin Tarantino - widać było, że "idzie nowe". Po kolejnych statuetkach (za film międzynarodowy i za najlepszą reżyserię) Bong Joon Ho żartował: "Teraz już mogę pić do rana". Bo nikomu nie przyszło do głowy, że koreański twórca wyjdzie jeszcze po najważniejszego Oscara, że może ograć Mendesa i Tarantino. Gdy Jane Fonda wyczytała ze sceny zwycięzcę w kategorii najlepszy film, goście zgromadzeni w Dolby Theatre oszaleli. Kamera pokazała też twórców "1917" (reżysera i producentów), którzy nie byli w stanie ukryć zaskoczenia.
Czym koreański obraz zasłużył sobie na taki grad nagród? Najkrócej można film Bonga Joon Ho określić jednym słowem: doskonałość. Dawno nie było na ekranach kin dzieła tak złożonego, a zarazem wyrazistego i spełnionego w każdym detalu. Opowiedzieć o klasowym rozwarstwieniu, wykluczeniu ekonomicznym i mechanizmach, które rządzą współczesnym światem, łącząc przy tym komedię z makabreską, a dramat z iście hitchcockowskim thrillerem, mógł tylko twórca naznaczony autorskim stemplem. Koreańczyk odbierając najważniejszego Oscara, zrobił zresztą ukłon w stronę autorskiego kina, oddając hołd swojemu mistrzowi, Martinowi Scorsese, którego właśnie pokonał.
- To, co osobiste jest najbardziej twórcze, powiedział kiedyś Martin Scorsese, wziąłem sobie to do serca - przyznał.
"Parasite" to opowieść, którą ogląda się z otwartymi ustami, podziwiając nie tylko rozbuchaną wyobraźnię filmowca, ale również mistrzowskie rzemiosło. Szkatułkowa narracja kryjąca w jednej opowieści kilka następnych, nachodzących na siebie jak kolejne warstwy ubrania, musi budzić podziw. Zderzenie dwóch światów - klasy wyższej i mieszkańców przysłowiowego rynsztoka, wzajemnie na sobie pasożytujących - nie zamienia się tu w moralizatorski traktat, ale w błyskotliwą opowieść o tym, że wyjściem z sytuacji byłaby próba trwania w symbiozie. Reżyser nikogo nie ocenia i nie poucza, obu stronom okazuje sympatię i szuka ich mocnych punktów.
- Zależało mi, by uciec od stereotypowych obrazów biedy. Nie chciałem nikogo żałować, ani też klepać po plecach czy udzielać rad. Chciałem jedynie pokazać, że postępujące rozwarstwienie społeczne może doprowadzić do katastrofy - mówił Koreańczyk już z najważniejszym Oscarem w dłoniach. Widać było, że jest zaskoczony.
Deszcz nagród, jaki spadł na twórcę, nie pojawiłby się jednak, gdyby nie przyjęcie w poczet członków Akademii ponad 2,5 tysiąca nowych osób w ciągu ostatnich lat. Odmłodzona, o wiele bardziej zróżnicowana organizacja, w tym roku zdobyła się wreszcie na wybór, o jakim od lat marzyły pokolenia filmowców. W komentarzach po gali już teraz jednak pojawia się pytanie, czy aby nie był to "jednorazowy wyskok", a nie - jak marzy się kinomanom - stała tendencja.
Phoenix i Zellweger, Pitt i Dern
W kontekście historycznych dokonań koreańskiego filmowca polscy twórcy nie powinni mieć najmniejszych kompleksów. "Parasite" był w tym roku nie do pokonania, a dotarcie do finałowej piątki, mierzenie się z Almodovarem i zwycięskim filmem to wyczyn, o jakim początkowo nie marzyliśmy. Jeśli dodamy do tego brak polskiego filmu w amerykańskich kinach (obraz wejdzie na ekrany w USA niebawem - żal, że po Oscarach) sukces naszych młodych filmowców jest ogromny.
Sensacyjne wydarzenia z finałowych fragmentów gali nie dotyczyły jednak całości imprezy. Tak naprawdę przez 2/3 jej trwania mieliśmy wrażenie niebywałej wręcz przewidywalności werdyktów. Zwłaszcza w przypadku najbardziej oczekiwanych obok głównych kategorii, budzących wielkie emocje kategorii aktorskich, przewidywania sprawdziły się co do joty.
Wszyscy spodziewaliśmy się Oscarów dla Joaquina Phoenixa i Renee Zellweger za najlepsze kreacje pierwszoplanowe i do nich też powędrowały statuetki. Dla Renee wcielającej się brawurowo w Judy Garland w filmie "Judy" był to już drugi Oscar - pierwszego zdobyła za kreację drugoplanową w filmie "Cold Mountain" przed 16 laty. Wzruszona aktorka wygłosiła najdłuższe przemówienie gali . Mówiła ponad 5 minut i w tym momencie musiał przyjść na myśl widzom dawny, dobry obyczaj 1,5 minutowych przemówień. Chyba czas go przywrócić.
Autorem najbardziej poruszającego przemówienia był Joaquin Phoenix, który, jak wcześniej podczas gali BAFTA, mówił o pomijaniu twórców innych niż biali, o pogardzie dla wszelkich odmian inności, o niszczeniu natury, która winna być darem i braku empatii wobec słabszych. - Największym przywilejem mojego zawodu jest to, że daje mi głos. Więc go wykorzystuję - podkreślał. Na koniec przypomniał o zmarłym tragicznie bracie Riverze Phoenixie. - Powiedział mi kiedyś : "Biegnij", i ja to właśnie robię - wyznał.
Laura Dern, nagrodzona za drugoplanową rolę prawniczki w "Historiach miłosnych", Oscara dedykowała rodzicom - wybitnym aktorom dramatycznym Dianie Ladd i Bruce'owi Dernowi. Brad Pitt nie był w stanie ukryć wielkiej radości, a nagrodę zadedykował dzieciom. - Kocham was bardzo - mówił wzruszony ze sceny. Był też jednym z nielicznych, którzy nawiązali do polityki - w tym wypadku do impeachmentu Trumpa.
Podobnie jak w roku ubiegłym, największymi przegranymi gali okazali się twórcy, którzy swoje produkcje zrealizowali dla Netflixa. Dwa wielkie filmy - "Irlandczyka" Martina Scorsese oraz "Historię małżeńską" Noah Baumbacha - Akademia w zasadzie zupełnie zignorowała (ten drugi tytuł "uratował" Oscar dla Laury Dern, obraz Scorsese został jednak mocno skrzywdzony.) Najwyraźniej rozpoczęta w ubiegłym roku wojna Akademii z Netflixem wciąż trwa. Może więc pora zakopać wojenny topór i ustalić reguły gry inne niż ostentacyjne lekceważenie świetnych tytułów, nominowanych do Oscara w absolutnej zgodzie z regulaminem?
Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku Akademia poradzi sobie i z tym problemem. Jedno jest pewne: tegoroczna, 92. edycja Oscarów już zapisała się w historii jako przełomowa.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA