Przed dwoma dniami został nominowany do nagrody Grammy, a wieczorem dał doskonały koncert w Sali Kongresowej. Freddy Cole, pianista i wokalista, który przez długi czas pozostawał w cieniu swojego legendarnego brata Nata, po latach udowadnia, że sam też zasługuje na miano króla wokalnego jazzu.
Liryczność, łagodność i niezwykła zmysłowość - to znaki firmowe muzyki, którą tworzą członkowie rodziny Cole'ów. Tak kiedyś śpiewał nieodżałowany Nat "King" Cole, tak śpiewała jego córka Natalie i tak też śpiewa Freddy Cole.
Jego poniedziałkowy koncert w warszawskiej Sali Kongresowej, przeniósł słuchaczy, w lata 60. Nietrudno było sobie wyobrazić zadymiony klub jazzowy, gdzieś w chicagowskim downtown, w którym czterech muzyków przygrywa do kotleta melodie Gershwina. Nie ma tu miejsca na szalone improwizacje i wycieczki w stronę free. Jest tylko wyciszony, łagodny jazz i lekko chrypiący głos Cole'a snujący opowieści o miłości.
To właśnie muzyka, którą usłyszała warszawska publiczność. Mimo swoich 76 lat Freddy Cole wciąż jest w doskonałej formie, a jego głos wydaje się nie poddawać działaniu czasu. Aksamitny, czarny baryton, jest wprost stworzony do wykonywania jazzowych standardów, takich jak "Love walked in" czy "Someone to watch over me".
Freddy, brat Nata
Na warszawskim koncercie nie obyło się oczywiście także bez, największych hitów słynnego "Kinga". "Mona Lisa" i "Unforgettable" to piosenki, które na stałe zapisały się w historii muzyki, a w wykonaniu Freddy'ego Cole'a zabrzmiały, tak jak grane przed 50. laty. Ale artysta natychmiast zdystansował się do twórczości brata. Dowcipnym kawałkiem "I'm not my brother - I'm me" rozwiał wszystkie wątpliwości. - Brat jest moją inspiracją, ale ja sam także jestem wielkim artystą - zdawał się mówić.
Ze względu na zbliżające się Święta, na koncercie nie mogły się nie pojawić bożonarodzeniowe akcenty. Na szczęście to co łatwo uczynić muzycznym kiczem, Cole'owi udało się podać w bardzo oszczędnej formie.
Na dużą uwagę zasługuje też towarzyszący artyście zespół. Curtis Boyd na perkusji, Elias Bailey na basie i Randy Napoleon na gitarze, nie stanowili jedynie tła dla popisów Freddy'ego, ale często brali na siebie cały ciężar gry. Żywiołową reakcje publiczności wywoływały zwłaszcza basowe solówki Baileya.
Koncert zakończyła owacja na stojąco i kilkukrotne bisy. Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że Freddy Cole swoją nominację do Grammy w kategorii Najlepszy Jazzowy Album Wolkalny, już wkrótce zamieni na nagrodę. Dzisiejszym koncertem pokazał, że w pełni na to zasługuje.
Błażej Górski
Źródło: tvn24.pl, CNN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl/PAP