Co wyróżnia Metallicę? Niezwykłe połączenie mocy i naprawdę wysokiego poziomu artystycznego, wspomnianej melodyjności i harmonii. Otwartość. Nieoczywistość. Czy są w momencie, że już nic nie muszą i pozostaje zabawa? Za kilka dni fani będą mogli się o tym sami przekonać. W piątek premierę ma nowa płyta "72 Seasons".
"Pełna prędkość albo nic" – śpiewa James Hetfield w zapowiadającym nowy album utworze "Lux Aeterna". Brzmi znajomo, bo dokładanie ta sama fraza pojawiła się już w "Motorbreath" z 1983 roku. Metallica przez ten czas wielokrotnie wymyślała siebie na nowo. W ostatnich latach postawiła na klamrę: niejako powrót do korzeni z nowoczesnym brzmieniem. Jak to określił recenzent magazynu "The Rolling Stone": połączenie młodzieńczej furii z dorosłą mądrością.
Muzyczna pełnoletność
Najnowsza płyta legend z San Francisco jest zatytułowana "72 Seasons", czyli 72 pory roku. 18 lat. Tyle przeżywa człowiek, kiedy – przynajmniej formalnie – osiąga dorosłość.
Metallica osiągnęła pełnoletność już dawno, ponad 20 lat temu. W 1999 roku muzycy, ubrani wyjątkowo w eleganckie koszule, zagrali z orkiestrą symfoniczną pod batutą słynnego Michaela Kamena. Dyrygent współpracował wcześniej z muzykami Pink Floyd, Davidem Bowiem czy Queen. Już wtedy nie było wątpliwości, że nazwę Metallica można spokojnie zestawiać z artystami absolutnie największymi.
Zresztą kwartet osiągnął dojrzałość bardzo szybko. Pierwszą płytę wydali w 1983 roku, półtora roku po rozpoczęciu działalności. Wtedy jeszcze sami przyznawali, że nie potrafili naprawdę grać. Jest w tej skromności sporo przesady, ale niech im będzie. Natomiast wydana niedługo potem płyta "Ride The Lighting" to dzieło już w pełni świadome i powalające. Album wpisuje się w historię paradoksów, jakie zespołowi towarzyszą przez ponad 40 lat kariery. Podziwiani i jednocześnie krytykowani byli zawsze. Prawie pół wieku to szmat czasu, w którym może się wydarzyć niemal wszystko. Niemniej, patrząc na działalność grupy, jednego zarzucić im nie można: braku artystycznej niezależności.
"Zabić wszystkich"
Swoją tożsamość budowali na buncie, odrzuceniu wszystkiego, co sztuczne. Zamiast scenicznych kostiumów - czarne t-shirty i sprane jeansy, takie same jak noszone na co dzień. Żadnego makijażu czy tapirowania długich włosów. I no przede wszystkim muzyka. Wściekła, szybka, ciężka. Łącząca punkową prędkość z heavymetalowym ciężarem. Oczywiście żadnych kompromisów, przede wszystkim z muzycznym przemysłem. Takie mieli początkowe założenie.
Kiedy dystrybutorzy oprotestowali kontrowersyjny pomysł okładki i tytułu, debiutancką płytę nazwali ostatecznie "Kill’Em All" (z ang. "Zabić wszystkich"). Tytuł był skierowany właśnie do przedstawicieli firm dystrybucyjnych.
Pierwszy kompromis? Być może, ale na własnych zasadach. Wyszło im to na dobre. Okładka debiutu w tej niby ocenzurowanej wersji jest ikoniczna. Prosta i wspaniała. Wtedy, w 1983 roku, zaczęło się w muzyce rockowej coś bardzo ważnego. Jak wspomina po latach frontman grupy James Hetfield:
Myśleliśmy wówczas, że przebijemy wszystko, co było przed nami. Wielkość była naszym przeznaczeniem. (…) Trudno mi opisać uczucia i emocje, jakie nam wówczas towarzyszyły, ale za każdym razem, kiedy posunęliśmy się choć krok naprzód, krzyczeliśmy: 'Mój Boże! Udało nam się!'. Zagraliśmy pierwszy koncert – udało nam się! Dostaliśmy pierwszy czek na 14 dolarów – udało nam się! Mieliśmy swoich pięciu fanów, którzy narysowali sobie logo Metallica na kurtkach – czad! I tak to się toczyło, pierwsze demo, pierwszy album… Wiedzieliśmy, że będziemy władać światem. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co to oznacza, ale zamierzaliśmy to zrobić.
Rytmiczna centrala zespołu i aranżer. Lars Ulrich "w roli filtra"
Hetfield to urodzony frontman. Utalentowany gitarzysta z mocnym głosem, potężnie zbudowany, obdarzony sceniczną charyzmą. Ale to nie na nim koncentruje się cała uwaga widowni. Nie tylko na nim. Nie byłoby światowej dominacji, gdyby nie druga centralna postać zespołu - drobny, wygadany Duńczyk, schowany za wielkim zestawem perkusyjnym. Jego warsztat muzyczny od lat pozostaje tematem sporów. Sam zdaje się tym zupełnie nie przejmować.
Lars Ulrich niejednokrotnie odgrażał się, że nie ma ambicji bycia najlepszym perkusistą na świecie. Tak jak jest, w zupełności mu wystarcza. Nawet po latach kariery producent Rick Rubin gonił go do ćwiczeń. Ulrich nadrabia entuzjazmem i charyzmą. Wspólnie z Hetfieldem są autorami niemal wszystkich utworów grupy. Jak to możliwe? Ulrich jest świetnym aranżerem.
Hetfield mówił: "Lars jest bardzo cenny, kiedy mam te 800 riffów i wszystkie są świetne, on występuje w roli filtra. Słucha wszystkich po kolei i wybiera z nich te, które uważa za perełki. Jest w tym bardzo dobry i słyszy rzeczy inaczej niż ja. To odmienne słyszenie generuje twórczy ferment, który czasem także prowadzi do konfliktów. On chce być wokalistą i gitarzystą, a ja chcę być bębniarzem. Dzięki temu wymieniamy się pomysłami, na które z pewnością byśmy nie wpadli w samotności" ("Gitarzysta", #191, listopad 2021).
Jednocześnie zapytany kilka dni temu przez Jimmiego Kimmela, czy jego dzieci zajmują się muzyką i jak to ocenia, zażartował: - Mój syn jest perkusistą, co w ogóle mnie nie cieszy.
Muzyka i alkohol
Ulrich pierwszy koncert zobaczył w wieku pięciu lat. I to nie byle jaki koncert. Jego ojciec, Torben Urlich, był znanym duńskim tenisistą. W 1969 roku startował w Wimbledonie (zakończył turniej na pierwszej rundzie). Korzystając z obecności w Londynie, zabrał syna na legendarny występ The Rolling Stones w Hyde Parku, którzy żegnali zmarłego dwa dni wcześniej Briana Jonesa. Młody Ulrich sam był tenisistą, ale większe możliwości dostrzegł w muzyce, za którą absolutnie szalał. Kiedy rodzina przeniosła się do Kalifornii, poleciał nawet do Wielkiej Brytanii, by towarzyszyć ukochanemu Diamond Head na trasie, oczywiście jako fan. Rozsadza go energia. To on odpowiada za gros działalności biznesowej grupy czy opracowywanie kolejności granych utworów na koncertach. Istnieje podejrzenie, że nigdy nie przestaje mówić.
Z Hetfieldem poznali się przez ogłoszenie w gazecie. Szukali bowiem podobnych sobie odludków, żeby razem grać ulubioną muzykę. Hetfield, wielki i groźny, zawsze pozostawał bardzo nieśmiały. Mocno przeżył najpierw rozwód rodziców, a potem śmierć mamy. Religijna Cynthia Hetfield należała do Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, która nie pozwalała swoim wyznawcom na jakiekolwiek leczenie. Skoro jesteś chory, to Bóg cię uzdrowi. Skoro choroba ma cię zabić, to tak musi być. Nie przeszkadzaj w tym procesie. Zdruzgotany Hetfield lata później napisał o tym utwór "The God That Failed" (z ang. Bóg, który zawiódł). Muzyka była dla wyobcowanego osiemnastolatka ucieczką. Muzyka i alkohol. Młody Hetfield już wtedy dużo pił. Zresztą nie on jeden. Był czas, kiedy Metallica znana była nieoficjalnie jako Alcoholica. Jako zapalony myśliwy Hetfield potrafił wyprawić się do Patagonii czy na Syberię, gdzie popijając wódkę z lokalsami, polował na niedźwiedzie. Dziś, jako 60-latek, nie pije. Ostatnią terapię przechodził kilka lat temu.
Przez lata kariery panowie nie wylewali za kołnierz, ale nie pozwalali, żeby wpływało to na przebieg kariery. Tuż przed nagraniem pierwszej płyty bez pardonu usunęli ze swoich szeregów gitarzystę Dave'a Mustaine'a, który po alkoholu tracił nad sobą kontrolę i nie można było na nim polegać. Mustaine, który później sam założył świetnie prosperujący Megadeth, do dziś żali się w mediach, jak wielką szansę stracił. Jego miejsce zajął wielbiciel horrorów, uczeń słynnego Joe Satrianiego, Kirk Hammett. Ceniony muzyk mówi o swojej grze skromnie. Przyznawał, że kiedy przydarza mu się myśleć, że jest niezły, zawsze włącza płytę Jimiego Hendriksa. To ponoć zawsze sprowadzało go na ziemię.
Cliff Burton - fascynował kompanów, wskazywał im nowe możliwości
Hammett jako ostatni dołączył do "klasycznego" składu grupy. Oprócz duetu Hetfield-Ulrich była tam postać nietuzinkowa, do dziś budząca w fanach wiele emocji: basista Cliff Burton. Zgodził się dołączyć do grupy, ale nie chciał mieszkać w Los Angeles. Specjalnie dla niego zespół przeniósł się od San Francisco.
Utalentowany muzyk pokazał kolegom, jak nawet w tak ciężkiej muzyce wykorzystywać melodie i harmonie. Zafascynował tym pozostałych. Hetfield nawet w najbardziej agresywnych utworach śpiewa w taki sposób, że da to się zanucić. Burton wyniósł zespół na wyższy poziom muzycznego zaawansowania, może dzięki zamiłowaniu do Bacha. Jednocześnie pozostawał oddanym fanem legend punk rocka - Misfits.
Jak wspomina jego przyjaciel Dave Donato: "Chyba nigdy nie widziałem, żeby muzyka kogoś tak poruszała jak Misfits Cliffa. Kiedy Cliff jeździł na molo, puszczał sobie The Misfits. Trzepał głową i wystukiwał rytm na kierownicy, aż zaczynała się sypać. Została z niej jakaś reszta urządzenia, którym można było od biedy kierować. Miał ją całą posklejaną taśmą. Kiedy tylko Cliff puszczał swoje taśmy Misfits, dostawał świra. Darł się, wrzeszczał, pluł i trzepał głową. The Misfits to był ważny element jego życia. Uważam, że nie było dla niego nic ważniejszego, kropka".
Jim Martin, późniejszy gitarzysta Faith No More, tak wspomina Cliffa: "Cliff miał takiego zielonego volkswagena kombi, którego nazywał 'konik polny'. To był kawał złomu. Mógł gdzieś ugrzęznąć i trzeba było włazić pod niego i podłączać z powrotem przewód paliwowy do pompy… Miał też taki dziwny prostacki kapelusz, bardziej coś jak kapelusz kowbojski. Rosła na nim zielona pleśń. Nazywano go 'kapelusz, który żyje'".
Małomówny indywidualista, muzyk, jakiego scena wcześniej nie widziała. To z Burtonem Metallica nagrała swoje pierwsze trzy albumy, może najważniejsze, w tym słynny "Master Of Puppets" z 1986 roku. Cliff nie zdążył w pełni nacieszyć się zasłużonym uznaniem dla grupy. Niedługo po wydaniu płyty zespół jeździł z koncertami po Europie. 26 września po występie w Sztokholmie zespół jechał do Kopenhagi. Nad ranem koło miejscowości Ljungby kierowca autokaru stracił panowanie nad pojazdem, autokar wypadł z autostrady i przewrócił się. 24-letni Burton zginął na miejscu. Niektórzy odnieśli drobne obrażenia. Ponoć powodem wypadku była gołoledź. Kierowca nie usłyszał żadnych zarzutów. Cliff Burton dla fanów ciężkiego grania do dziś pozostaje postacią ikoniczną. W San Francisco 10 lutego, będący dniem jego urodzin, jest obchodzony jako Dzień Cliffa Burtona.
Następcą Burtona już po miesiącu został Jason Newsted. Nie miał wielkiego wkładu w dorobek grupy. Nieco wyobcowany, trudno było mu wejść w buty słynnego poprzednika. Na początku nowego tysiąclecia sam odszedł z zespołu, zastąpił go Rob Trujillo.
Metallica przez lata podchodziła do swojej twórczości ortodoksyjnie. Na płytach trzymała się wypracowanego schematu: mocne otwarcie, utwór tytułowy jako drugi. Jako trzeci następował ciężki utwór w wolniejszym tempie. Jako czwarta na płycie musiała być ballada, ale w metallicowym stylu: spokojna tylko do czasu. No i długi utwór instrumentalny pod koniec krążka. Długo się panowie przekonywali do teledysków. Pierwszy nakręcili do "One" z czwartego albumu. Wniosło to Metallicę na nowy poziom na rynku, niedługo później pojawiła się pierwsza nagroda Grammy. Ale prawdziwe zmiany miały nadejść z początkiem lat 90.
Czarny Album
Kirk Hammett nie napisał wiele muzyki, którą Metallica by wykorzystała. Niemniej to on jest autorem głównego motywu do ikonicznego "Enter Sandman" z 1991 roku. Utwór otwiera tzw. Czarny Album, który nie tylko przełamał dotychczasowy schemat. Pokryty szesnastokrotną platyną, stał się jedną z najsłynniejszych płyt wszech czasów. Powstawał osiem miesięcy pod okiem producenta Boba Rocka, znanego dotąd z lżejszych produkcji.
Jak sam Hammett opowiadał Wiesławowi Weissowi na łamach "Teraz Rocka":
"Nagrywanie Czarnego Albumu było koszmarem. Panowało ogromne napięcie nami a Bobem, często się kłóciliśmy. Wiesz, po jednej stronie Bob Rock, producent, po drugiej my, Metallica. On gadał swoje, my pukaliśmy się w czoło. Ciągle dochodziło do konfliktów.
Wiesław Weiss: Kiedy zdaliście sobie sprawę, że czarna Metallica to płyta wyjątkowa, która ma zapewnione trwałe miejsce w rockowym kanonie?
Hammett: (śmiech) Wtedy, gdy okazało się, że jej nakład rośnie i rośnie, i rośnie, i rośnie, i rośnie…".
Czarny Album zmienił wszystko. Zespół postawił na prostotę. Wcześniej wiele utworów było bardzo złożonych. Długie kompozycje, zmiany tempa i nastrojów. Emanacją takiego stylu była wydana pod koniec lat 80. płyta "… And Justice For All". Hetfield z właściwym sobie poczuciem humoru mówił na koncertach: Chcecie, żebyśmy zagrali wszystkie utwory z Justice? O nie. Musielibyśmy to grać przez tydzień.
Czarna Płyta to przeboje w MTV, koncerty na całym świecie, w miejscach do tej pory dla nich niedostępnych, jak m.in. Meksyk, Malezja czy Indonezja. Koncertowali z Guns N’ Roses, zagrali na Wembley na słynnym koncercie pamięci Frieddiego Mercury'ego (sam Hetfield zaśpiewał także osobno z muzykami Queen i Black Sabbath). Szczyt został osiągnięty. Miliony sprzedanych płyt, setki koncertów, prestiżowe nagrody. Co dalej? Utwory długie i skomplikowane? Były. Proste, krótkie i chwytliwe? Też były. Zaczęło się poszukiwanie. I to trwające wiele lat. Było zatem i country, i rock z południa USA, była współpraca z Lou Reedem i kontrowersyjna płyta "Lulu", były nagrania z orkiestrą symfoniczną. Metallicę równie łatwo krytykować, co się nią zachwycać. Przyznać trzeba jednak, że to zespół poszukujący. Znani z częstego grania utworów obcych artystów sami, są szeroką inspiracją dla innych. Nawet taką przewrotną, jak w przypadku Pantery: Teksańczycy po wysłuchaniu Czarnego Albumu uznali, że płyta jest za mało ciężka, więc oni muszą nagrać coś odpowiednio agresywnego. Tak zrobili, czym wynieśli swoją karierę na znacznie wyższy poziom.
Premiera nowej płyty za kilka dni
Co wyróżnia Metallicę? Niezwykłe połączenie mocy i naprawdę wysokiego poziomu artystycznego, wspomnianej melodyjności i harmonii. Otwartość. Nieoczywistość. Czy są w momencie, że już nic nie muszą i pozostaje zabawa? Oni są w takim momencie od dwudziestu lat. Nowa płyta ukazuje się w najbliższy piątek. Dzień wcześniej w kinach można premierowo odsłuchać nowego materiału, wzbogaconego o klipy.
Podczas ostatniej trasy stałym punktem programu było wykonanie przez Hammetta i Trujillo piosenek z danych miejsc. Polska publiczność usłyszała zatem w Krakowie "Wehikuł czasu" Dżemu, a w stolicy "Sen o Warszawie" Czesława Niemena. Jak opowiadał "MMA Junkie" sam basista: "Śpiewanie w obcym języku jest wyzwaniem. Śpiewałem po rumuńsku, po polsku, po hiszpańsku, po portugalsku i po szwedzku. Śpiewałem po szwedzku! To był jeden z najjaśniejszych momentów mojej kariery muzyka, zwłaszcza w Metallice, bo nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek coś takiego zrobię. Czasami sobie myślę, że byliśmy szaleni. Te chwile były dla mnie bardzo ważne".
Produkt doskonały?
Metallica zagrała w Polsce do tej pory dwanaście koncertów. Ale to nie tylko z graniem muzykom kojarzy się nasz kraj. Jak opowiadał Marcinowi Bąkiewiczowi z Antyradia Lars Ulrich zapytany o pierwszy występ w 1987 roku: "To była nasza pierwsza wyprawa za tak zwaną żelazną kurtynę. Iron Maiden grali wcześniej w tej części Europy. A byli zespołem, na którym się wzorowaliśmy. (…) Ktoś zadzwonił i powiedział: Przyjedźcie i zagrajcie. (…) Oczywiście byliśmy za i chcieliśmy zagrać w nowym dla nas miejscu. W Katowicach spędziliśmy kilka dni. Zagraliśmy dwa koncerty w hali, która wygląda jak latający talerz. Ta wizyta była bardzo poruszająca, wspaniała. Pojechaliśmy też do Auschwitz i było to doświadczenie, które otworzyło nam oczy na wiele spraw".
"W 2010 roku mieliśmy grać w Rydze, Tallinie i Wilnie – trzy koncerty, trzy kraje. Naszą bazą była Kopenhaga. Mieliśmy lecieć samolotem do Rygi. A dwa dni wcześniej doszło do erupcji wulkanu na Islandii. I nie można było latać. Jak tu się dostać do Rygi? Kilku kumpli powiedziało – popłyńmy promem, ze Szwecji. Ale ja nie jestem wielbicielem promów, więc pomyślałem, że pojadę samochodem. Duński kierowca, który jest moim dobrym kumplem, wynajął ze mną Mercedesa czy coś w tym rodzaju i jechaliśmy z Kopenhagi do Rygi przez Polskę. Non stop. Wyjechaliśmy po południu i dojechaliśmy do Rygi w 24 godziny. Zmienialiśmy się za kółkiem. Jechaliśmy przez Berlin, a potem, gdy dotarliśmy do Polski – przez cały kraj, przez Warszawę. Jechaliśmy taką wąską drogą między dużymi ciężarówkami – całymi godzinami! Tylko te ciężarówki! (…) Pomyślałem: gdybym zjechał o metr w lewo, taka ciężarówka by we mnie uderzyła. Siedziałem więc sztywno za kierownicą całą drogę, jadąc przez Polskę. Pamiętam moment, kiedy dotarliśmy do Warszawy – o szóstej rano. To był piękny poranek. I Warszawa w całej swej okazałości! (…) Polskę kochamy. Zawsze chętnie przyjeżdżamy do Polski. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy kiedyś byli na północy. Może któregoś dnia zagramy w Gdańsku? Mógłbym nawet przypłynąć promem z Danii, nie musiałbym jechać przez Niemcy…" - mówił.
W lipcu przyszłego roku Metallica zawita do Warszawy z nowym projektem koncertowym: w wybranym mieście nie jeden, ale dwa koncerty – zupełnie różne, żaden utwór nie zostanie zagrany dwa razy. Bilety pojedyncze, bilety podwójne, każdemu według potrzeb. I zasobności portfela. Kolejny pomysł na wyciąganie pieniędzy od fanów? To są niekończące się dyskusje. A może tak po prostu działa amerykański produkt doskonały?
Źródło: tvn24.pl, terazmuzyka.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock