Umpalumpasy to już nie "mali mężczyźni", lecz "mali ludzie" - chodzi o to, by byli neutralni płciowo. Koniec z bohaterami "brzydkimi" czy "szalonymi", nawet jeśli przed laty takich właśnie stworzył światowej sławy pisarz Roald Dahl. Do liftingu nadaje się też Mary Poppins i niejeden tytuł w Polsce. Czy nowe wydania starych dzieł to "odwieczny proceder", który nie powinien nas martwić, czy jednak zapowiedź cenzury? Jak to jest ze współczesnym "poprawianiem" literatury i czy powinniśmy szykować się na tajne komplety?
Cenzurują! Usuwają nieprawomyślne treści! Niszczą literaturę! Niedługo cała kultura będzie wyglądała jak obsada przeciętnego nowego serialu!
O co chodzi? O "poprawianie" książek tak, by nikogo nie uraziły. O usuwanie niektórych określeń czy wyrażeń z dawnych powieści.
Sprawa jest na tyle poważna, że literaturą zainteresowali się premier Wielkiej Brytanii i królowa Kamila. Ta ostatnia podczas spotkania z pisarzami w 2023 r. mówiła tak:
Pozostańcie wierni swemu powołaniu, wbrew tym, którzy chcą ograniczyć wolność słowa lub nałożyć ograniczenia na waszą wyobraźnię.
A lista "poprawianych" zdaje się nie mieć końca. Ostatnio dołączyła do niej tytułowa bohaterka książki Pameli L. Travers "Mary Poppins", której treści, co prawda, nie zmieniono, ale film na jej podstawie przestał być zalecany dla wszystkich odbiorców. Wcześniej oberwało się m.in. klasykowi dziecięcej literatury Roaldowi Dahlowi czy ulubienicy pokoleń Astrid Lindgren i jej Pippi. A także mistrzom literatury kryminalnej i sensacyjnej: Agacie Christie i Ianowi Flemingowi.
W kolejce do "poprawiania" są już inni - na naszym podwórku choćby Julian Tuwim i Henryk Sienkiewicz.
O co w tym chodzi i czy faktycznie jesteśmy u progu dyktatury politycznej poprawności? Sprawdzamy.
Czym zawiniła Mary Poppins?
Bohaterka serii Pameli L. Travers to niania, która ma magiczne umiejętności, na przykład dzięki swojej parasolce potrafi latać. Na podstawie bestsellerowej, znanej także w Polsce powieści powstało kilka filmów i sztuk teatralnych.
O pierwszej, klasycznej adaptacji filmowej z 1964 r., wyprodukowanej przez Disneya, z Julie Andrews w tytułowej roli, w ostatnich tygodniach znów zrobiło się głośno. Przez sześć dekad film w Wielkiej Brytanii miał przyznaną przez British Board of Film Classification (BBFC - Brytyjską Radę Klasyfikacji Filmów) kategorię "U", co oznacza, że jest on odpowiedni dla wszystkich widzów powyżej 4. roku życia. Pod koniec lutego zmieniono ją na kategorię "PG", która implikuje konieczność nadzoru rodziców, zwiększa też zalecany wiek widzów do osób powyżej lat ośmiu.
Skąd ta zmiana? Jeden z bohaterów filmu - Admirał Bum, który mieszka po sąsiedzku w domu w kształcie statku - nazywa kominiarzy "Hotentotami". W taki sposób określono przed laty grupę etniczną rdzennych mieszkańców Afryki Południowej prowadzących koczowniczy tryb życia. Nazwę narzucili kolonizatorzy, którzy przybyli na te ziemie w połowie XVII w., a samo słowo miało wydźwięk pejoratywny. Obecnie uznaje się je za obraźliwe i jako takie nie jest używane, a za prawidłowy termin uznano słowo "KhoeKhoe" stanowiące transkrypcję miejscowego określenia.
Rzecznik BBFC, tłumacząc nową ocenę filmu, powiedział dziennikowi "Daily Mail":
Z naszych badań dotyczących rasizmu i dyskryminacji wynika, że rodzice obawiają się narażenia swoich dzieci [podczas oglądania] na niepokojący język bądź zachowania.
Problematyczny jest także motyw czernienia twarzy za pomocą węgla, za oceanem kojarzony z niesławnym "blackface". Pod koniec XIX w. popularne w USA były widowiska, w trakcie których białe osoby z pomalowanymi twarzami pokazywały stereotypowe wyobrażenia na temat osób czarnych. W powieści Travers czernienie twarzy również można powiązać z karykaturalnym przedstawieniem ludzi o innym kolorze skóry. W jednej ze scen książki "Mary Poppins otwiera drzwi" pokojówka krzyczy do człowieka o poczernionej skórze: "Nie dotykaj mnie, czarny poganinie".
Autorka sama się poprawia
Mylą się jednak ci, którzy sądzą, że negocjacje dotyczące tego, co jest dozwolone, a co nie, to domena naszych czasów.
- Poprawianie utworów literackich to odwieczny proceder - tłumaczy prof. Krzysztof Biedrzycki z Katedry Krytyki Współczesnej na Uniwersytecie Jagiellońskim. - Już w XVIII wieku sztuki Shakespeare'a wystawiano bez morderstw i dwuznaczności erotycznych.
Takich sytuacji było więcej. W tym samym XVIII w. młodzieży podsuwano ocenzurowane wersje "Don Kichota", "Przygód Guliwera" czy "Robinsona Crusoe", usuwając nieprawomyślne treści, dopisując za to takie, które można było wykorzystać w celach pedagogicznych. Nie brakowało także przykładów autocenzury. Swoje baśnie sami łagodzili bracia Grimm.
Wróćmy na chwilę do Mary Poppins.
Powiedzmy sobie szczerze - problem, który w książkach i filmie widzą dzisiejsi komentatorzy, jest głębszy niż niewinne w gruncie rzeczy zabawy Mary i dzieci na dachach Londynu. Chodzi raczej o stereotypowe przedstawienie osób o kolorze skóry innym niż biały.
Pamela L. Travers ostatniej awantury nie doczekała - pisarka zmarła w 1996 roku - ale jej książki już wcześniej spotykała krytyka. A autorka nie pozostawała na nią głucha. Swoje powieści poprawiała kilkukrotnie, nawet kilkadziesiąt lat po premierze.
Tak stało się z pierwszą częścią "Mary Poppins", wydaną w 1934 r. Kontrowersje wzbudził jeden z rozdziałów, w którym guwernantka zabiera swoich podopiecznych w podróż dookoła świata. Opisy m.in. mieszkańców Chin, Inuitów czy rdzennych Amerykanów były pełne stereotypów i określeń, które można uznać za obraźliwe.
Próbkę tekstu cytowała na łamach "Książek. Magazynu do czytania" Katarzyna Gliwińska. „Ja czekać na ciebie długi czas, Mary - powiedziała czarna kobieta z uśmiechem. - Ty przyprowadzić tu dzieci do mój mały domek. A teraz zjeść kawałek ananas. Aj, oni być strasznie białe! Ty musisz smarować na nich czarna pasta. Ale iść, iść, ja witać was".
Travers przeredagowała ten rozdział po raz pierwszy w 1967 r. Po jej poprawkach zniknęły wszystkie obraźliwe określenia i przepełnione stereotypami opisy. Kiedy w 1980 r. Biblioteka Publiczna w Chicago wycofała książkę z obiegu ze względu na obecność w niej "odniesień rasistowskich i uwłaczającego traktowania mniejszości", autorka poszła o krok dalej. Ludzi, których w trakcie podróży spotykają Mary i jej podopieczni, zastąpiła czwórką egzotycznych zwierząt z czterech stron świata: niedźwiedziem polarnym, papugą arą, pandą i delfinem.
Travers rozumiała potrzeby dostosowywania książek do zmieniającej się wrażliwości. Tłumaczyła, że nie chciałaby, żeby jej książki "wylądowały na półce".
Cenzura czy marketing?
Zanim brytyjscy filmowcy postanowili przyjrzeć się zekranizowanej opowieści o Mary Poppins, głośno było o sprawie książek Roalda Dahla, genialnego twórcy literatury dziecięcej, autora m.in. "Matyldy", "Charliego i fabryki czekolady", "Fantastycznego pana Lisa", "BFG".
W lutym 2023 roku ogłoszono, że nowe wydania książek Dahla zostaną poddane ponownej redakcji. Chodziło o unikanie używania słów i zwrotów, które mogą być uznane za obraźliwe. Niektóre fragmenty zupełnie wypadły, inne zostały zmienione. I tak zamiast "gruby" mamy "ogromny", zamiast "brzydkiej i podłej" mamy już tylko "podłą". Nieco zmieniła się też treść, np. Matylda zamiast czytać Kiplinga, ma sięgać po powieści Jane Austen. Pewne zdania Dahlowi dopisano - jak w "Wiedźmach", gdzie wyjaśniono, że "kobiety mogą nosić peruki z najróżniejszych powodów i nie ma w tym niczego złego".
O zmianach zadecydował wydawca Dahla - Puffin Books, należący do wydawniczego giganta Penguin. Puffin zatrudnił tzw. sensitive readerów (w wolnym tłumaczeniu - "wrażliwych czytelników"), którzy sprawdzili treść książek zmarłego w 1990 r. Dahla. To na podstawie ich spostrzeżeń podjęto decyzję o przeredagowaniu słynnych tekstów.
Firma Roald Dahl Story Company, która posiada prawa do tekstów autora, uspokajała nastroje, argumentując, że zmiany są "niewielkie i dobrze przemyślane", oraz że
nie ma niczego niezwykłego w tym, że po pewnym czasie teksty są ponownie sprawdzane.
- Ta sytuacja wywołała bardzo wiele komentarzy, ludzie pisali, że trzeba będzie kupować oryginalnego Dahla na czarnym rynku i organizować tajne komplety, żeby dzieci mogły te dawniejsze wydania czytać - opowiada Martyna F. Zachorska, językoznawczyni, autorka książki "Żeńska końcówka języka", znana w sieci jako Pani od Feminatywów. - Ale kiedy wczytamy się w te sensacyjne artykuły, odkryjemy, że na rynku będą istnieć i te wcześniejsze, i te zmienione wydania. Czytelnicy będą mogli wybrać. W Wielkiej Brytanii jest tradycja wydawania książek w różnych wersjach, na przykład oryginalnej i uproszczonej pod względem językowym.
I faktycznie, wydawnictwo potwierdziło, że do sprzedaży trafią dwie wersje książek Dahla: oryginalna i ta po zmianach.
Ale to oczywiście większy problem. Czy tworzący w XX wieku Dahl powinien dopasować się do dzisiejszej wrażliwości? Czy wydawca ma prawo - mimo zgody firmy zarządzającej tekstami - zmieniać treść książek? A może - skoro to historie dla dzieci - należy je uczynić strawnymi dla dzisiejszych odbiorców? Suzanne Nossel, przewodnicząca PEN Club America (założona w 1922 roku organizacją dbająca o wolność wypowiedzi m.in. poprzez wspieranie twórców literatury), wystosowała apel:
Osoby, którym podobają się te konkretne zmiany w tekstach Dahla, powinny rozważyć to, jak moc przepisywania książek może być użyta przez ludzi, którzy nie podzielają ich wartości i wrażliwości.
W podobny sposób o sprawie wypowiedział się brytyjski premier Rishi Sunak. - Myślę, że ważne jest, aby arcydzieła literatury były zachowywane dla kolejnych pokoleń, a nie retuszowane - skomentował za pośrednictwem rzecznika prasowego.
Sprawę zgrabnie podsumował brytyjski dziennik "Guardian" piórem publicysty Davida Mitchella: nie chodzi o uczucia wrażliwych dzieci, a o pieniądze. Roald Dahl Story Company należy do Netflixa - streamingowy gigant kupił ją przed trzema laty za 500 mln funtów. Jeśli książki Dahla i ich ekranizacje mają nadal się sprzedawać, należy zawczasu zadbać, by były wciąż nadal strawne dla dzisiejszych odbiorców.
A może cała sprawa była chwytem marketingowym? Kiedy wszystkie media rozpisywały się o Dahlu i rzekomych próbach cenzurowania go, zbiór książek autora osiągnął drugą pozycję na liście sprzedaży literatury dziecięcej na brytyjskim Amazonie.
Kultura musi być wieloznaczna
Przy okazji Dahla wspomnieliśmy o zatrudnieniu przez wydawnictwo "sensitive readerów". Są oni jednocześnie redaktorami, researcherami i doradcami. Ta funkcja zyskuje popularność szczególnie na anglojęzycznym rynku wydawniczym. Ale budzi też wątpliwości.
- Czy nie powinniśmy już czytać "Otella", bo Szekspir nie był czarny? - zastanawiała się w 2017 r. powieściopisarka Francine Prose na łamach "New York Review of Books". Inni komentatorzy przywołują takie dzieła, jak "Pani Bovary" (mężczyzna pisze o perspektywie kobiety), "Lolita" (wszakże to wyznania pedofila), "Zabić drozda" (rasizm lokalnej społeczności). Czy nie powinny były powstać?
- Sensitivity reader jest stosowany w małym wycinku światowego rynku książki, a i tam głównie w literaturze młodzieżowej - komentował kilka lat temu w rozmowie ze mną Jacek Dehnel, pisarz, poeta i tłumacz. - Ma to sens: mówimy o społeczeństwie amerykańskim czy brytyjskim, mocno wymieszanym religijnie i rasowo, gdzie wydawca chce trafiać do możliwie wielu grup i niepotrzebnie ich nie urażać, bo wtedy traciłby część dochodu. Nie chodzi tu zatem o szczytne cele, raczej o maksymalizację zysków - tłumaczył. Zapytany o zmiany zachodzące obecnie mówi, że nie śledzi ich na tyle blisko, by mógł mieć coś do powiedzenia.
- Myślę, że jeśli chcemy pokazać młodemu czytelnikowi coś, co dziś jest trudne w odczytaniu, to warto takie dzieła adaptować na nowo, by pozwolić odbiorcom zapoznać się z fabułą czy z głównymi wątkami - komentuje z kolei prof. Biedrzycki. - Zawsze jest ryzyko, że zostaniemy oskarżeni o fałszerstwo. Byłbym przeciwny przepisywaniu klasyki. W tych książkach zawiera się pewien obraz epoki. Na przykład gdy w "Przygodach Tomka Sawyera" usuwa się obraźliwe słowo stosowane wobec osób czarnych. Z jednej strony to rozumiem, z drugiej - w tamtej epoce tamtego słowa używano. Zamienianie go na "Afroamerican" jest groteskowe, ahistoryczne. Nie możemy wydawać utworu sprzed 150 lat ze słowami, których używamy dzisiaj. Może lepiej zrobić z taką książką to samo, co u nas z "W pustyni i w puszczy".
- Co takiego? - dopytuję.
- Po prostu przestać ją czytać - odpowiada profesor. Zaraz jednak dodaje: - Tylko czy ze wszystkich takich utworów chcemy zrezygnować? Kultura ma to do siebie, że jeśli będziemy dążyć do ideału nieurażenia nikogo, to wyczyścimy ją ze wszystkich dwuznaczności czy paradoksów.
"Nie będę umierać za Sienkiewicza"
Są takie książki, o których w Polsce dyskutuje się regularnie. Należy do nich właśnie "W pustyni i w puszczy". Wystarczy chwila, by przekonać się, że teksty o zasadności czytania tej książki bądź tej zasadności braku można w Polsce czytać co najmniej od ćwierćwiecza.
Wydana po raz pierwszy przed ponad stu laty powieść opowiada o przygodach czternastoletniego Stasia Tarkowskiego i ośmioletniej Nel Rawlison, uprowadzonych przez Beduinów. Powieść stała się międzynarodowym bestsellerem, przetłumaczono ją na 20 języków. Powstały także dwa filmy kinowe.
Krytycy książki podkreślają jej rasistowską wymowę: czarni to niewiele rozumiejące dzikusy, zaś Arabowie to "groźni obcy". Pisze Henryk Sienkiewicz m.in. tak: ''Bywają między czarnymi poczciwe dusze, choć w ogóle na ich wdzięczność liczyć nie można: to są dzieci, które zapominają o tym, co było wczoraj''. Albo tak: ''Murzyni bowiem, póki mahometanizm nie wypełni ich dusz nienawiścią do niewiernych i okrucieństwem, są raczej bojaźliwi i łagodni".
W 2020 r. Katarzyna Fiołek, polonistka z Sochaczewa, poruszona śmiercią zamordowanego w Minneapolis George'a Floyda, napisała w sprawie tej lektury petycję do ówczesnego ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego. "Nie ma na to mojej zgody jako polonistki, matki dzieci w wieku szkolnym, ale także humanistki, która, widząc i słysząc hasła 'Black Lives Matter' i ostatnie, niezwykle wstrząsające, 'I can't breathe', wie, że dla Kalego i Mei miejsce we współczesnym świecie jest już zupełnie inne niż to, które wymyślił im Sienkiewicz. W świecie śmierci z powodu koloru skóry nie pozostaje nic innego, jak stwierdzić, że Kali ma twarz George'a Floyda" - zakończyła.
Nauczycielka nie spodziewała się fali krytyki. Niektórzy komentujący sugerowali, że należy pozbawić ją pracy. Barbara Nowak, ówczesna małopolska kurator oświaty, wątpiła zaś, że Fiołek Sienkiewicza w ogóle czytała.
Po trzech dniach nauczycielka wycofała petycję. "Nie będę umierać za Sienkiewicza" - stwierdziła.
Wcześniej, w 2012 r., na łamach "Wyborczej" o powieści pisał Paweł Cywiński, geograf, orientalista i kulturoznawca. Podkreślał, że gdy był dzieckiem książka mu się podobała, ale ma pretensje do polskiej oświaty, że skłoniła go do czytania pozycji, którą można opatrzeć mianem "kolonializm dla najmłodszych".
W 2002 r. na łamach "Tygodnika Powszechnego" historyk literatury prof. Jan Błoński komentował: "Zwłaszcza spojrzenie Sienkiewicza na Murzynów kłopocze i obraża dzisiejszego czytelnika. Zdumiewa podatność na imperialistyczne komunały u przedstawiciela podbitego, bądź co bądź, narodu. Niepokoi prymitywizm, z jakim Sienkiewicz patrzy na obyczaj, kulturę, religię Czarnego Lądu".
Ale protesty nic nie zmieniały. Aż do teraz.
"W pustyni i w puszczy" Henryka Sienkiewicza ciągle widnieje na liście lektur, ale według zaproponowanych przez MEN w połowie lutego zmian, uczniowie mieliby nie czytać już całości utworu, a jedynie jego fragmenty.
Na antenie Radia Maryja odchudzanie kanonu krytykował Przemysław Czarnek. Były minister edukacji mówił: - Ma to prowadzić przede wszystkim do odcięcia Polaków od tradycji, od kultury, od historii Polski, czyli odcięcia od polskości.
Inaczej widzi tę sprawę Maciej Makselon, redaktor i popularyzator wiedzy o języku. - Popieram usunięcie tej książki z kanonu, bo to po prostu straszna ramota. Po co męczyć tym dzieci.
Potwierdza to relacja Ryszarda Maruta, felietonisty lokalnego serwisu Ciech-Press z Ciechanowa. W czasie ferii Marut czytał dzieło Sienkiewicza razem z 12-letnią wnuczką. Mówiąc delikatnie, powieść ich nie zachwyciła. "Wnuczka była w stanie skupić się jako tako przez 10 stron. Straszna nuda: rozwlekła akcja, masa szczegółów, dialogi przegadane, język nieco archaiczny. Mordęga trwała kilka dni, zadanie nie zostało wykonane. Ratowaliśmy się wyszukanym w internecie filmem. Zachwytu w oczach wnuczki nie uświadczyłem. Rok później sytuacja powtórzyła się z drugą wnuczką. Przez całe ferie nie dobrnęliśmy nawet do jednej czwartej objętości. A dzieło Sienkiewicza liczy stron prawie 400. Skończyło się na bryku.pl".
Sienkiewicza na liście lektur broni prof. Ryszard Koziołek, rektor Uniwersytetu Śląskiego. - Uważam, że to błędna decyzja. Nie mamy w klasycznej polskiej literaturze zbyt wielu tekstów, które tak dobrze pokazywałyby mechanizmy kolonializmu w różnych aspektach - tłumaczył w rozmowie z portalem gazeta.pl.
A co z Bambo?
Pierwotnie wierszyk "Murzynek Bambo" Juliana Tuwima ukazał się w "Wiadomościach Literackich" z 3 lutego 1935 roku.
"Jak ktoś na mój widok zaczyna recytować: 'Murzynek Bambo w Afryce mieszka', to myślę sobie: człowieku, jak nic o mnie nie wiesz, to zapytaj. Ja nigdy nie byłem w Afryce. Mów normalnie, jak do każdego innego człowieka" - mówił w rozmowie z "Dużym Formatem" Brian Scott, polski dziennikarz pochodzenia gujańskiego.
Margaret Ohia, która na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley badała przejawy rasizmu w języku polskim, nie ukrywała, że na podwórku dzieci przezywały ją "Bambo".
"Złą robotę zrobił Tuwim?" - zapytała Ohię dziennikarka "Wyborczej Wrocław". "Bardzo złą. Kiedy na zagranicznych konferencjach językoznawczych czy socjologicznych opowiadam o 'Murzynku Bambo', ludzie nie wierzą, że takie teksty mają u nas jeszcze rację istnienia. Anglicy wycofali podobnego 'Little Black Sambo' napisanego przed ponad wiekiem, a nasz Tuwimowski 'Little Black Bambo' od prawie stu lat w Polsce nadal bawi dzieci i dorosłych". Dodawała, że
To słodki obrazek nafaszerowany stereotypami: czarnoskóry to ten gorszy, który nie chce się kąpać, jest brudny, niegrzeczny, nie chodzi do szkoły.
Wiersza Tuwima bronił wtedy prof. Antoni Sułek, socjolog, wykładowca UW. Jego zdaniem trudno o bardziej antyrasistowski wierszyk, a dzieci mogą się dzięki niemu dowiedzieć, że "na świecie żyją nie tylko ludzie biali, ale i czarni, a jeśli rodzic lub nauczyciel doda, że są też ludzie żółci, śniadzi i czerwonoskórzy, to 'Polak mały' zobaczy, że istnieją inni, że świat jest różnobarwny i różnorodny" - argumentował. Dodawał, że według badań Antoniny Kłosek wiersz był "dla wielu dzieci pierwszym i wpływowym rzecznikiem przyjaźni między dziećmi różnych kultur i ras''. Tyle że te badania pochodziły z 1960 roku.
W 2020 r. swoją wersję wierszyka napisał publicysta "Krytyki Politycznej" ukrywający się pod pseudonimem Galopujący Major. Tym razem głównym bohaterem uczynił jednak "Polaczka Janka", który "w Monachium mieszka". Zacytuję fragment:
Mama powiada: "Napij się mleka", A on sąsiadom kraść radia ucieka. Mama powiada: "Chodź do spowiedzi", A on, że policji donoszą sąsiedzi.
- Myślę, że gdyby Niemcy uczyli się takiego wierszyka w szkole, to wybuchłby skandal dyplomatyczny - komentuje Maciej Makselon. - Natomiast wielu z nas nadal nie widzi problemu w tym, że dzieci czytają o Bambo, który w zasadzie przedstawiony jest bardziej jak małpka, a nie jak człowiek.
To słowo na "m"
Martyna F. Zachorska widzi to tak: - Nie możemy dostosowywać literatury sprzed wielu lat do współczesnej moralności. Ona się zmienia. To, co kiedyś było normalne, dziś uznajemy za nieakceptowalne. Czy to znaczy, że co kilkanaście lat powinniśmy przepisywać literacki kanon? - pyta badaczka. - Książki powinny być świadectwem danej epoki, przyczynkiem do dyskusji o tym, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Musimy znać nasze dziedzictwo.
Wtóruje jej Maciej Makselon. - Myślę, że cenzurowanie dawnych tekstów jest błędem. Próbując je zmieniać, zakłamujemy rzeczywistość - mówi. - Udajemy, że świat był inny, że podziałów było mniej niż w rzeczywistości. Mam wrażenie, że osiągnięcia na drodze do równości stają się w ten sposób mniej cenne. Po co ludzie walczyli z prześladowaniami, nierzadko nawet umierali za swoje przekonania, skoro świat był taki sprawiedliwy i równy?
Zdaniem Makselona nawet we współczesnej literaturze zdarzają się sytuacje, gdy użycie języka uważanego za dyskryminujący może być uzasadnione. Podaje przykład książki, którą sam redagował - bestsellerowej "Emigracji" autora ukrywającego się pod pseudonimem Malcolm XD.
- Główny bohater wyjeżdża do pracy do Wielkiej Brytanii i z jego ust pada słowo "Murzyn". Autor książki miał spore wątpliwości związane z użyciem tego słowa i długo o tym dyskutowaliśmy. Ale doszliśmy do wniosku, że gdyby główny bohater, który na tamtym etapie nie ma odpowiedniej wiedzy, nie jest wyposażony w odpowiedni kapitał kulturowy, nie używał tego słowa, to byłoby to pewne przekłamanie. Nie chodzi tylko o to, że postać byłaby niespójna. To byłoby udawanie, że coś takiego, jak nieuświadomiony rasizm na poziomie językowym, nie stanowi problemu - opowiada redaktor.
Książki zakazane
Ale kiedy dyskutujemy o dopasowywaniu języka czy treści książek do oczekiwań niektórych współczesnych odbiorców, nieco mniej uwagi zdobywa rzeczywista cenzura i zakazywanie książek. Tymczasem to zjawisko nasila się w USA.
- W bibliotekach blokuje się dostęp do książek dotykających tematów rasizmu czy edukacji seksualnej - tłumaczy Martyna F. Zachorska. - Wśród "zakazanych" autorów są m.in. noblistka Toni Morrison, Margaret Atwood czy Kurt Vonnegut.
Przed tym zjawiskiem ostrzega PEN Club America. Krucjaty przeciwko tytułom najczęściej przeprowadzają środowiska konserwatywne. Według raportu "Banned in the USA", opublikowanego we wrześniu 2022 roku, najczęściej kwestionowane tytuły dotyczą opowieści o osobach LGBTQ i kwestii rasowych. Z badań American Library Association wynika, że w Stanach w 2022 roku próbowano zakazać lub ograniczyć dostęp do 2571 książek. W 2021 roku takich tytułów było 1858.
Próby usuwania książek zdarzają się także w Europie. Z badań przeprowadzonych w 2023 r. przez organizację Cilip (Chartered Institute of Library and Information Professionals) jedna trzecia brytyjskich bibliotekarzy doświadczyła nacisków, by usunąć z półek książki. Z ich relacji wynika, że dotyczyło to głównie pozycji z wątkami LGBTQ, mówiących o rasizmie i o imperialnej przeszłości Wielkiej Brytanii.
W 2021 r. na Węgrzech uchwalono prawo zakazujące "promocji homoseksualizmu wśród nieletnich". W związku z tym książki, które uznano za podpadające pod ten zakaz, muszą być sprzedawane w szczelnym opakowaniu. Nie można ich także rozprowadzać w punktach znajdujących się w promieniu 200 m od szkoły lub kościoła. Dla porównania - książki np. o zbrodniarzach wojennych można sprzedawać bez żadnych ograniczeń. Prawo węgierskie było inspirowane podobnym rozwiązaniem wprowadzonym w 2010 r. w Rosji.
Tematyka mniejszości seksualnych budziła kontrowersje także w innych europejskich krajach. W 2015 r. konserwatywny burmistrz Wenecji próbował zakazać książek o takiej tematyce w publicznych bibliotekach.
- Po jednej stronie sporu mamy lewicowych aktywistów, którzy chcą zmieniać treść książek, ale przynajmniej pozostawiają wybór co do tego, po jaką wersję czytelnicy sięgną. Po drugiej jest strona konserwatywna, która jawnie zakazuje niektórych książek - mówi Zachorska. - Sami musimy sobie odpowiedzieć, która strategia jest bardziej niebezpieczna.
Autorka/Autor: Natalia Szostak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Paramount/Getty Images