- Zakładam sobie duże tempo rozwoju i dopóki zdrowie mi pozwala, to będę tak pędził - mówi w rozmowie z tvn24.pl Leszek Możdżer. Pianista spotkał się z nami z okazji premiery najnowszej płyty "Earth Particles" - nagranej z zespołem muzyki dawnej Holland Baroque.
Leszek Możdżer jest jednym z najwybitniejszych polskich pianistów. Od lat imponuje wszechstronnością. Szersza publiczność usłyszała o nim, gdy stał się jednym z filarów alternatywnej, yassowej Miłości, ale wywodzi się ze świata klasyki. Staranne wykształcenie szło u niego w parze z talentem, co udowodnił świetnymi interpretacjami Chopina. Zachwycił solowym wykonaniem kompozycji Preisnera, nagrał świetnie przyjętą płytę z utworami Komedy.
Z Adamem Makowiczem stworzył niezapomniany duet, a trio z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco przyniosło mu popularność daleko wykraczającą poza krąg fanów jazzu. Stawał na scenie z największymi postaciami jazzu, a jednocześnie nie bał się współpracy z Anna Marią Jopek, Anią Dąbrowską, Kazikiem Staszewskim a nawet metalowym Behemothem.
Tworzył muzykę filmową, teatralną, a ostatnio napisał nawet operę. Jego najnowsze dzieło to owoc współpracy z Holland Baroque, zespołem specjalizującym się w muzyce dawnej. Trasa koncertowa promująca album "Earth Particles" właśnie dobiega końca. Bilety na warszawski koncert sprzedały się tak szybko, że trzeba było zorganizować drugi. I ten wyprzedał się na pniu. Przed rozpoczęciem próby Leszek Możdżer znalazł czas, aby spotkać się z naszym dziennikarzem.
Piotr Bakalarski: Jak skrzyżowały się wasze artystyczne drogi z Holland Baroque?
To był telefon z Holandii z propozycją współpracy. To na planie materialnym. A na planie marzeń, zamierzeń - już dawno chciałem połączyć muzykę improwizowaną z muzyką klasyczną, choć niekoniecznie dawną. To idealne rozwiązanie, żeby spełnić moje marzenie – sięgnąć wstecz do muzyki historycznej i połączyć ją z żarliwością improwizacji.
To jest muzyczne zderzenie dwóch różnych światów. W końcu muzyka poważna jest ujęta w sztywne ramy partytury, a istotą jazzu jest improwizacja. Można to połączyć?
Tak naprawdę muzyka zawsze była improwizowana. Najpierw były dźwięki grane, improwizowane, dopiero później był zapis – nuty. System edukacji sformalizował i usztywnił sytuację tak, że najpierw są nuty, później jest muzyka. A było na odwrót. Jazz doprowadził do zapisu tak swobodnego, że muzyk patrząc w takie "kodowanie", był w stanie swobodnie improwizować. Teraz znowu wchodzimy w fazę, kiedy łączą się te języki. Takie rytualne uprawianie muzyki, tradycyjne traktowanie materiału dźwiękowego, czyli przede wszystkim emisja emocji, zaczyna wreszcie wychodzić na plan pierwszy. Nie tylko sztywne, podbudowane edukacją klasyczne wykonywanie utworów, ale także żarliwość momentu.
Pomyślałbym sobie, że jeśli ktoś chce stworzyć kompozycje czerpiące z muzyki dawnej, powinien pojechać do… bo ja wiem… mieszczańskiego Wiednia i tam szukać inspiracji. A ty wyjechałeś na Sri Lankę, gdzie napisałeś wszystkie utwory. Dlaczego akurat tam?
Ja już w Wiedniu byłem, pracowałem tam kilka razy, znam te uliczki (śmiech). Muzyka to wibracja, to nie jest nic materialnego. To nie ma znaczenia, w jakiej scenografii się dzieje. Bilet nie był za drogi, mieszkałem w tanim hotelu, tam można było się oderwać od wszystkiego, co mnie otaczało. Spakowałem się, rzuciłem wszystko, zmieniłem klimat, złapałem troszeczkę słońca i zacząłem pisać muzykę w sposób spontaniczny, naturalny. Trudno było mi się rozkręcić, więc na pierwszy ogień wziąłem temat, który kilka lat leżał w szufladzie. Żeby nabrać wiatru w żagle zacząłem właśnie od tego.
Jak układała się współpraca z Holland Baroque?
To było dla mnie odkrycie, niesamowicie fascynująca jest praca z tymi ludźmi, bo oni nadzwyczaj poważnie traktują to, co robią. Mają olbrzymie pokłady wiary w misję, a wiara jest niezbędna, żeby cokolwiek powstało. Bez wiary w to, że się uda, nie ma sensu się za cokolwiek w życiu zabierać.
Prezentują bardzo radykalne podejście do muzyki: tradycyjne trzymanie instrumentów, inny strój, struny jelitowe, inne smyczki, inne frazowanie… To się wymyka z norm. Trzeba sobie zdawać sprawę, że do końca my nie wiemy, jak się grało muzykę w XVII-XVIII wieku. Ale kiedy się wejdzie w te zapisy, chwyci instrument dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy się użyje tych samych strun i instrumentów, to świadomość zaczyna automatycznie wchodzić w ten świat. I to się dzieje z tymi ludźmi. Wejście w ich pole energii, wejście z nimi w chemiczną interakcję powoduje, że w człowieku też się coś zmienia.
Na pewno twoja nowa płyta jest dużym wydarzeniem dla polskiego jazzu. Jest nim także album, który Maciej Obara nagrał dla prestiżowej wytwórni ECM. Wcześniej świętowaliśmy nagrodę GRAMMY dla Włodka Pawlika. Powiedz, kiedy słyszysz o sukcesach kolegów myślisz: "super, że się chłopakom udało", czy raczej: "cholera, szkoda, że to nie ja"?
Wyrosłem z okresu mitologizacji pewnych zjawisk, nagrody, wytwórnie mają swoją renomę, ale przecież nie o to w życiu chodzi. Mam 46 lat, wiem jaka jest wartość płyty, którą ostatnio nagrałem. Dla mnie jest bez znaczenia, czy ktoś mi da nagrodę, czy nie. Sam siebie nie oszukam, wiem, co udało mi się zrobić. Los doprowadził do sytuacji, w której udało mi się włożyć ręce w piękny projekt, więc nagrody są dla mnie nieistotne. Cieszę się, że Obara nagrywa dla ECM, że Pawlik dostaje GRAMMY, ale tak naprawdę sukces, to też duże obciążenie, trzeba sobie z nim radzić. Sukces w niewłaściwym momencie może zniszczyć człowieka, więc ja sobie spokojnie czekam – przyjdzie albo nie przyjdzie. Koledzy na pewno sobie z nim poradzą.
"David Gillmour mówił mi, że pogoń za karierą nie ma sensu. Kariera jest obciążeniem i jeżeli przyjdzie, to trzeba ją pokornie nieść" - mówiłeś w jednym z wywiadów. To najważniejsza lekcja, którą dał ci muzyk Pink Floyd?
Powiedział mi kiedyś, że nie może wyjść na scenę i po prostu sobie pograć, dlatego, że natychmiast zaczynają pojawiać się wokół tego różne sępy z kamerami i mikrofonami. Chcą to nagrać, wydać i sprzedać. On stracił wolność, w tym sensie, że niczego nie może sobie spróbować. Powiedział mi, że chciałby być takim nieznanym muzykiem i grać sobie z kolegami w garażu. Wtedy zrozumiałem, że wielka kariera, historyczny wpływ na muzykę może człowieka zniewolić, że pęd na szczyt, na którym jest David Gilmour, jest drogą bez sensu. Dlatego, że masz coraz mniej pola, aby wyrażać się spontanicznie.
Poza tym, że dużo grasz i dużo komponujesz, jesteś dyrektorem artystycznym dwóch festiwali jazzowych w Poznaniu i Wrocławiu. Zastanawiam się, czy można to uczciwe połączyć. Jak się w tym odnajdujesz?
Enter Music Festival to taki nieduży festiwal na tysiąc osób, który trwa dwa dni, w przyszłym roku może będzie dłuższy, ale to nie jest duża impreza. Mamy porządne biuro, które zajmuje się wszystkimi negocjacjami, wykonuje tę najtrudniejszą pracę: dotrzeć do artysty, przekonać go, żeby przyjechał, stworzyć warunki techniczne. To wszystko nie jest po mojej stronie. Natomiast Jazz nad Odrą to już taka tradycja, że trzeba tylko nie zepsuć. Mamy radę artystyczną, która mnie wspiera. Jest trochę pracy, ale kiedy zaczyna się koncert, o wszystkim się zapomina.
Na poznańskim Enter Music Festivalu sam często grywasz. W tym roku twoje nazwisko przewinęło się w czterech z siedmiu pozycji w programie. Dyrektor Możdżer zaprasza artystę Możdżera. Nie masz wrażenia, że to trochę niezręczne?
Sukces, to też duże obciążenie, trzeba sobie z nim radzić. Sukces w niewłaściwym momencie może zniszczyć człowieka, więc ja sobie spokojnie czekam Leszek Możdżer
To było dla mnie odkrycie, niesamowicie fascynująca jest praca z tymi ludźmi, bo oni nadzwyczaj poważnie traktują to, co robią. Mają olbrzymie pokłady wiary w misję, a wiara jest niezbędna, żeby cokolwiek powstało. Bez wiary w to, że się uda, nie ma sensu się za cokolwiek w życiu zabierać.
Prezentują bardzo radykalne podejście do muzyki: tradycyjne trzymanie instrumentów, inny strój, struny jelitowe, inne smyczki, inne frazowanie… To się wymyka z norm. Trzeba sobie zdawać sprawę, że do końca my nie wiemy, jak się grało muzykę w XVII-XVIII wieku. Ale kiedy się wejdzie w te zapisy, chwyci instrument dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy się użyje tych samych strun i instrumentów, to świadomość zaczyna automatycznie wchodzić w ten świat. I to się dzieje z tymi ludźmi. Wejście w ich pole energii, wejście z nimi w chemiczną interakcję powoduje, że w człowieku też się coś zmienia.
Na pewno twoja nowa płyta jest dużym wydarzeniem dla polskiego jazzu. Jest nim także album, który Maciej Obara nagrał dla prestiżowej wytwórni ECM. Wcześniej świętowaliśmy nagrodę GRAMMY dla Włodka Pawlika. Powiedz, kiedy słyszysz o sukcesach kolegów myślisz: "super, że się chłopakom udało", czy raczej: "cholera, szkoda, że to nie ja"?
Wyrosłem z okresu mitologizacji pewnych zjawisk, nagrody, wytwórnie mają swoją renomę, ale przecież nie o to w życiu chodzi. Mam 46 lat, wiem jaka jest wartość płyty, którą ostatnio nagrałem. Dla mnie jest bez znaczenia, czy ktoś mi da nagrodę, czy nie. Sam siebie nie oszukam, wiem, co udało mi się zrobić. Los doprowadził do sytuacji, w której udało mi się włożyć ręce w piękny projekt, więc nagrody są dla mnie nieistotne. Cieszę się, że Obara nagrywa dla ECM, że Pawlik dostaje GRAMMY, ale tak naprawdę sukces, to też duże obciążenie, trzeba sobie z nim radzić. Sukces w niewłaściwym momencie może zniszczyć człowieka, więc ja sobie spokojnie czekam – przyjdzie albo nie przyjdzie. Koledzy na pewno sobie z nim poradzą.
"David Gillmour mówił mi, że pogoń za karierą nie ma sensu. Kariera jest obciążeniem i jeżeli przyjdzie, to trzeba ją pokornie nieść" - mówiłeś w jednym z wywiadów. To najważniejsza lekcja, którą dał ci muzyk Pink Floyd?
Powiedział mi kiedyś, że nie może wyjść na scenę i po prostu sobie pograć, dlatego, że natychmiast zaczynają pojawiać się wokół tego różne sępy z kamerami i mikrofonami. Chcą to nagrać, wydać i sprzedać. On stracił wolność, w tym sensie, że niczego nie może sobie spróbować. Powiedział mi, że chciałby być takim nieznanym muzykiem i grać sobie z kolegami w garażu. Wtedy zrozumiałem, że wielka kariera, historyczny wpływ na muzykę może człowieka zniewolić, że pęd na szczyt, na którym jest David Gilmour, jest drogą bez sensu. Dlatego, że masz coraz mniej pola, aby wyrażać się spontanicznie.
Poza tym, że dużo grasz i dużo komponujesz, jesteś dyrektorem artystycznym dwóch festiwali jazzowych w Poznaniu i Wrocławiu. Zastanawiam się, czy można to uczciwe połączyć. Jak się w tym odnajdujesz?
Enter Music Festival to taki nieduży festiwal na tysiąc osób, który trwa dwa dni, w przyszłym roku może będzie dłuższy, ale to nie jest duża impreza. Mamy porządne biuro, które zajmuje się wszystkimi negocjacjami, wykonuje tę najtrudniejszą pracę: dotrzeć do artysty, przekonać go, żeby przyjechał, stworzyć warunki techniczne. To wszystko nie jest po mojej stronie. Natomiast Jazz nad Odrą to już taka tradycja, że trzeba tylko nie zepsuć. Mamy radę artystyczną, która mnie wspiera. Jest trochę pracy, ale kiedy zaczyna się koncert, o wszystkim się zapomina.
Na poznańskim Enter Music Festivalu sam często grywasz. W tym roku twoje nazwisko przewinęło się w czterech z siedmiu pozycji w programie. Dyrektor Możdżer zaprasza artystę Możdżera. Nie masz wrażenia, że to trochę niezręczne?
Sukces, to też duże obciążenie, trzeba sobie z nim radzić. Sukces w niewłaściwym momencie może zniszczyć człowieka, więc ja sobie spokojnie czekam Leszek Możdżer
To wynika z kilku kwestii. Przy pierwszych trzech edycjach było tak, że kiedy ja grałem koncerty, to bilety się sprzedawały, kiedy inni artyści – ludzie nie przychodzili. Zauważyliśmy, że jest jakieś "ssanie" na moje nazwisko. Zdecydowaliśmy się na to, bo zależało nam, żeby festiwal się w ogóle udał. W tej chwili mogę się pomału wycofywać, ale też stało się pewną tradycją, że występuję codziennie. To nie jest tak, że chcę za wszelka cenę wyjść na scenę i się pokazać, bo to jest spora praca do wykonania. Wolałbym być dyrektorem, który sobie siedzi, słucha muzyczki i komentuje, co się dzieje na estradzie. Wychodzenie na scenę to jednak praca, wiąże się z bardzo konkretnym wysiłkiem, a tu trzeba jeszcze przygotować dwa-trzy nowe repertuary. Myślę, że niewielu artystów by się na to zdecydowało. Zakładam sobie duże tempo rozwoju i dopóki zdrowie mi pozwala, to będę tak pędził.
Wśród bogactwa tych projektów jest między innymi koncert z trójką innych pianistów: Marcinem Wasilewskim, Piotr Orzechowskim i Pawłem Kaczmarczykiem. Jak się pracuje w takim dziwnym kwartecie: jesteście jednym muzycznym ciałem czy to raczej taki "wyścig kogucików" i każdy chce zdominować każdego?
To bardzo ciekawy temat – jak reagują na siebie pianiści. Jest coś takiego jak instynkt muzyka, który wymyka się prawom zwierzęcym. Prawa zwierzęce, które domagają się zajęcia swojego terytorium i wykurzenie konkurencji, działają dopóki nie jesteś na scenie z kolegą. Prawa rządzące dobrą muzyką są zupełnie inne. Muzyka wymaga, żeby grać razem do jednej bramki i to jest naturalne dla kogoś, kto całe życie ją uprawia. Kiedy zaczyna się razem grać, wchodzi się na zupełnie inne rejestry emocji, w ciele i psychice uruchamiają się zupełnie inne prawa. Zwalczanie się nawzajem byłoby samobójstwem.
Takie spotkanie czterech pianistów, jak to zorganizowane przez festiwal Jazz Juniors, powoduje, że odnawiamy te relacje, uczymy się na nowo od siebie, wszystko się czyści i prostuje. Animozje są często napędzane przez dziennikarzy, którzy nas do siebie porównują. Piszą o kimś "chce być Możdżerem" albo mnie porównują do kolegów z zagranicy na przykład, że mógłbym być Vijay’em Iyerem czy Oscarem Petersonem, ale jeszcze nie jestem, czy nigdy nie będę. To powoduje, że zamiast się kochać patrzymy na siebie podejrzliwie. Ta planeta jest tak zorganizowana, że co chwilę są zagrożenia zdefraudowania psychiki, ale trzeba się trzymać dzielnie.
Jesteś jednym z bohaterów filmu "Miłość", opowiadającym o zespole, którzy tworzyłeś z "Tymonem" Tymańskim, Mikołajem Trzaską, Jackiem Olterem i Maciejem Sikałą. Jak odebrałeś ten dokument?
To film dla mnie bardzo trudny, bo opowiada historię, której tak naprawdę nie znałem. Dopiero, kiedy obejrzałem, zrozumiałem, co czuli koledzy i spojrzałem na całą sytuację z ich punktu widzenia. Ja niestety nie wypadam w tym filmie za dobrze, aczkolwiek chciałbym zwrócić uwagę, że jako postać, która ponoć nie potrafi się przyjaźnić, w końcówce okazałem się jedynym, który jednak potrafi. Bo tylko ja przyjechałem na koncert, na który się umówiliśmy z przyjaciółmi (chodzi o występ na Off Festivalu w 2009 roku – red.).
I zagrałeś mimo złości na nieprofesjonalizm i chaos, który bije od "Tymona".
Tymon zawsze jest rozchełstany organizacyjnie i to jest też jego siła (śmiech). On potrzebuje chaosu, żeby formułować nowe myśli, nowe treści. Ja to rozumiem, w chaosie się dobrze tworzy, bo można wpaść na nieoczekiwane pomysły. Jeśli wszystko wokół jest rozczapierzone, rozłożone na stole to można sobie coś wybierać. I Tymon właśnie taki jest. Nie dopowiada, z nim nic do końca nie wiadomo, to jest jego styl pracy. Ja przez lata nauczyłem się bardziej organizować przestrzeń wokół siebie, przynajmniej jeśli chodzi o takie prozaiczne sprawy, jak godzina przyjazdu, środki transportu i tak dalej. Zresztą stać mnie na dobrą menadżerkę, która pozwala mi to wszystko ogarnąć. Nie oszukujmy się, stany twórcze charakteryzują się tym, że człowiek odrywa się od materii i potrzebny jest ktoś, kto cię dociąży, kto rozumie prawa ziemskie i wszystko zorganizuje. Rzeczywiście artyści są często dosyć niezorganizowani, chociaż tak naprawdę myślę, że nam - jako społeczeństwu - przydałoby trochę więcej abstrakcyjnych treści. Bo wysłuchiwać cały czas ludzi, którzy bez przerwy mówią o ilości pieniądza w obiegu to już za bardzo uziemiające, przynajmniej dla mnie.
Skoro już wywołałeś temat pieniędzy. "Leszek gra muzykę tylko dla kasy. Nie chcę być w jakikolwiek sposób kojarzony z Leszkiem Możdżerem". To słowa Mikołaja Trzaski ze wspomnianego filmu. Jak relacje między wami, podajecie sobie rękę?
Muzyka wymaga, żeby grać razem do jednej bramki. Zwalczanie się nawzajem byłoby samobójstwem Leszek Możdżer
Mikołaj Trzaska powiedział, że nie chce być ze mną kojarzony, po czym przyjechał na premierę filmu i pozował ze mną do zdjęć. (śmiech)
Rzeczywiście, można je znaleźć w sieci.
Nie będę się z Mikołajem spierał się na łamach mediów.
Zatem zostawmy to. Kiedy kupowałem przed laty twoje pierwsze płyty byłeś Lesławem, potem stałeś się Leszkiem. Wyczytałem, że teraz chcesz wrócić do Lesława. O co w tym chodzi?
Sam nie wiem, o co w tym chodzi. Na pewno imię Lesław powoduje pewną stabilizację i harmonizuje mocno moją osobowość. Natomiast Leszek, które pochodzi ze staropolskiego Lestek, czyli przebiegły, nie do końca grający czysto, spowodował w moim życiu spory zamęt. Przypuszczam, że ta zmiana utrudniła mi trochę egzystencję, ale też pozwoliła się szybciej rozwijać. Człowiek, który nie ma przeciwności losu przestaje się rozwijać, więc teraz używam dwóch: Lesława, który mnie ładnie harmonizuje i Leszka, który wprowadza pewien potrzebny mi niepokój.
Dziękuję za rozmowę.
Autor: Piotr Bakalarski / Źródło: tvn24.pl