Wyobraźcie sobie tradycyjne żydowskie wesele. Pejsaty pan młody, kilku brodatych rabinów i suto zastawiony koszernym jedzeniem stół. Gra oczywiście klezmerska orkiestra i... nowojorski DJ. Namiastkę takiej właśnie imprezy - przynajmniej od strony muzycznej - można było zobaczyć w czwartkowy wieczór w Sali Kongresowej. David Krakauer i jego zespół dali tam fantastyczny koncert.
Czwartkowy wystep Davida Krakauera to nie pierwsza jego wizyta w Polsce. Kunszt mistrza klezmer-jazzu już kilkakrotnie mogli podziwiać bywalcy Festiwalu Muzyki Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu. Tym razem Krakauer zagrał w miejscu zgoła innym - stołecznej Sali Kongresowej. Zderzenie tej zimnej, socrealistycznej przestrzeni z rzewną, głęboko zakorzenioną w tradycji muzyką Krakauera wydawało się czymś absurdalnym. Wystarczyło jednak tylko, że artyści zaczęli grać, by wszystkie wątpliwości prysnęły. Krakauer i jego orkiestra pokazali czym jest muzyka postmodernistyczna - różnorodna, nie znająca granic między stylami i czerpiąca pełnymi garściami z odległych od siebie kultur.
Prym wiódł oczywiście sam Krakauer, którego pełne zawiłości frazowanie, niezwykła wrażliwość i szalona energia napędzały każdy utwór. Słuchając brzmienia jego klarnetu, bez trudu można było poczuć klimat rodem z powieści Brunona Schulza. Nazwanie tej muzyki klezmerską byłoby jednak zbyt dużym uproszczeniem. Krakauer bez trudu przemieszczał się bowiem między stylami, co rusz sięgając po chwyty charakterystyczne dla jazzu czy muzyki klubowej.
Muzyczna jazda bez trzymanki
Wtórował mu jego zespół. Już sam skład instrumentów, w którym znalazła się m.in. gitara elektryczna zapowiadał, że Klezmer Madness nie ograniczą się do grania zwykłego klez-jazzu. W ich grze pełno było funku, rockowych riffów i szalonych improwizacji. Najwięcej zamieszania narobił jednak gość specjalny projektu - nowojorski DJ KeepAlive. Przy pomocy laptopa i syntezatorów tworzył rytmiczny szkielet dla orkiestry Krakauera, nadając jej utworom taneczny szlif. Fakt, że publiczność nie zaczęła pląsać należy chyba usprawiedliwić jedynie małymi odległościami między krzesełkami w Sali Kongresowej.
Uwieńczeniem koncertu były oczywiście długie bisy z fantastycznym wyciszonym "Love song for Lwów" na koniec. Jak tłumaczył Krakauer, nie mógł wyjechać z Polski nie grając tego kawałka, bo właśnie ze Lwowa pochodził jego dziadek.
Publiczność nagrodziła występ owacją na stojąco.
Źródło: tvn24.pl, Bild.de
Źródło zdjęcia głównego: Wojciech Bojanowski, fot. Błażej Górski/tvn24.pl