Złote Lwy na festiwalu filmowym w Gdyni dla "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego zadowoliły chyba wszystkich. Nie było filmu, który dorównywałby temu obrazowi wirtuozerią znaczoną autorskim stemplem. Zdumienie wzbudził brak nagrody za kreację aktorską dla rewelacyjnej Joanny Kulig i za reżyserię dla Pawlikowskiego. Dzieląc nagrody, jurorzy bardzo starali się docenić każdy ciekawy tytuł. Nagrodzony przez publiczność i dziennikarzy "Kler" Smarzowskiego jury uhonorowało Nagrodą Specjalną. A telewizja publiczna wycięła jego komentarz z transmisji.
Nie było chyba festiwalu w Gdyni po 1989 roku tak nabuzowanego politycznymi nastrojami. Po pokazach, w kuluarach i na konferencjach prasowych filmowcy, dziennikarze i publiczność wyrażali opinie na temat obecnej rzeczywistości w mniej lub bardziej zawoalowany sposób. Podczas gali komentarze padały już wprost ze sceny.
- Niech żyje wolność w polskim kinie - mówił w sobotę reżyser Jerzy Skolimowski, odbierając Platynowe Lwy za całokształt artystycznych dokonań. Olgierd Łukaszewicz nagrodzony za drugoplanową rolę w filmie "Jak pies z kotem" oświadczył: - My żyjemy w naszym kraju jak pies z kotem, więc kochajmy się jak bracia i rozpowszechniajmy tę miłość w całej Unii Europejskiej.
Kompozytor Antoni Komasa-Łazarkiewcz nagrodzony za muzykę do "Kamerdynera" i "Wilkołaka" wszedł na scenę ze znaczkiem z napisem "Konstytucja" wpiętym w klapie marynarki i zaapelował o solidarność z głodującym w rosyjskim łagrze ukraińskim reżyserem Ołehem Sencowem.
Zwycięstwo "Zimnej wojny" w głównej kategorii tak naprawdę było formalnością. Obraz Pawlikowskiego doceniony już w Cannes, wymieniany jest pośród kandydatów do przyszłorocznych Oscarów - także w głównej kategorii z filmami amerykańskimi - to dzieło spełnione i perfekcyjne, któremu nie dorównuje żadna z pozostałych, choć interesujących i udanych rodzimych produkcji.
Pomysł, by z uwagi na ważny temat Złote Lwy przypadły "Klerowi", forsowany przez część dziennikarzy, wydawał się karkołomny. Festiwale nagradzają artystyczne walory dzieł, zaś brawurowy, mocny i niewątpliwie bardzo ważny film Smarzowskiego z pewnością nie dorównuje obrazowi Pawlikowskiego, który już zachwycił świat.
Jurorzy dokonali optymalnego wyboru - Złote Lwy nie mogły trafić do innego filmu. Obraz, o którym pisaliśmy wielokrotnie, nagrodzono także za montaż i dźwięk.
Wycięty Smarzowski, odwołana Nagroda Klakiera
Jak wiadomo, że filmem najbardziej oczekiwanym i budzącym największe emocje był właśnie "Kler" Wojciecha Smarzowskiego. I było jasne, że podzieli publiczność i recenzentów. Tak też się stało, w dodatku, gdy nagrodzony przez dziennikarzy obraz, wybrany także najlepszym filmem przez głosującą publiczność, prowadził w wyścigu o Nagrodę Klakiera, przyznawaną przez Radio Gdańsk w oparciu o pomiar czasu trwania oklasków po każdym filmie, pojawił się mocno zgrzyt, według części komentatorów zahaczający wręcz o skandal.
W tym roku nieoczekiwanie prezes radia ogłosił, że Nagroda Klakiera nie zostanie w ogóle przyznana z powodu "sytuacji uniemożliwiającej obiektywną ocenę prawidłowości przeprowadzonych pomiarów długości po poszczególnych pokazach filmów prezentowanych podczas FPFF w Gdyni". Po projekcji "Kleru", który - co warto podkreślić - doczekał się 11-minutowej owacji na stojąco nastąpiło zamieszenie i prezenterka zapowiedziała spotkanie z twórcami w trakcie pomiaru oklasków. Po jej wypowiedzi publiczność klaskała dalej.
Sam reżyser odbierając Nagrodę Publiczności w trakcie szalonych owacji, zażartował, że "nie warto tyle klaskać, bo ktoś to zmierzy", co było wyraźną aluzją do nieprzyznanej ostatecznie nagrody.
Wczorajsza gala transmitowana była w publicznej telewizji z niemal półgodzinnym poślizgiem. Widzowie nie zobaczyli jednak wypowiedzi Smarzowskiego, który odbierając Nagrodę Specjalną Jury, ponownie zażartował, tym razem odnosząc się do prezesa stacji z Woronicza.
- W swojej pysze myślałem sobie, że tym razem nagrodę wręczy mi prezes TVP - powiedział reżyser "Kleru". W ten sposób nawiązał do przyznanej mu właśnie przez Jacka Kurskiego w 2016 roku nagrody za film "Wołyń", którą odebrał już po festiwalu. Odmówił natomiast wówczas przyjęcia jej w Gdyni, w kuluarach, gdy "na szybko" zdecydowano o jej wręczeniu.
Smarzowski to twórca, który nie boi się przełamywać tabu, a jak wiadomo, nikt dotąd nie odważył się opowiedzieć o patologiach polskiego Kościoła. Projekt filmu o skandalu pedofilskim w poznańskim chórze "Słowiki" przygotowywali Joanna i Krzysztof Krauze, ale choroba Krauzego wymusiła przerwanie pracy. Ich film byłby zapewne zupełnie inny. Reżyser "Kleru" nie silił się na wyrafinowanie. Jeśli użyć określenia wziętego ze świata sportu, wręcz "pojechał po bandzie". Nie udawał też, że interesuje go obiektywizm w pokazywaniu tytułowego kleru. Wybrał bohaterów zepsutych, świadomie żyjących w sprzeczności z Dekalogiem, łamiących nie tylko boskie przykazania, ale i takich, którym obca jest zwyczajna ludzka przyzwoitość.
To znak rozpoznawczy tego twórcy - w "Drogówce" nie pokazywał przecież całej policji, a w "Domu złym" całej Polski doby PRL-u. Zawsze brał pod lupę to, co go uwiera - i przedstawiał w wersji karykaturalnej. W "Klerze" te przerysowania są jeszcze dosadniejsze niż w jego wcześniejszych filmach, może nawet nazbyt dosadne, ale widać, że Smarzowskiemu zależało, by wstrząsnąć widzem. I to mu się udało.
Najmocniejszym punktem filmu jest wielka kreacja Arkadiusza Jakubika, jedynego pozytywnego bohatera, choć też niejednoznacznego, który przechodzi wielką przemianę i siebie samego składa w ofierze, w proteście przeciw złu, jakie widzi wokół. Wydawało się, że właśnie ta rola doczeka się nagrody za kreację męską, ale jury zdecydowało inaczej.
- Chcę, by wszyscy pedofile w sutannach trafili za kratki - mówił na konferencji reżyser. Czy jego obraz spełni podobną rolę, jak w Ameryce film "Spotlight" opowiadający o wielkim pedofilskim skandalu w Kościele w Bostonie - okaże się już wkrótce. 28 września "Kler" trafia do kin.
Festiwal (głównie) weteranów?
Tegoroczny festiwal w Gdyni, w przeciwieństwie do kilku ostatnich edycji tej imprezy, gdy ze Złotymi Lwami wyjeżdżali debiutanci, (w ubiegłym roku Piotr Domalewski nagrodzony za "Cichą noc", w 2016 roku Jan Matuszyński za "Ostatnią rodzinę"), okazał się, znacznym stopniu, imprezą "weteranów", z których kilku odzyskało szczyt formy.
Pawlikowski zajmuje obecnie miejsce najważniejszego obok Romana Polańskiego polskiego reżysera, a liczbą nagród mógłby obdzielić parę tuzinów filmowców. Smarzowski to jeden z ulubieńców polskiej publiczności, któremu jak dotąd nigdy jeszcze nie powinęła się noga. Filip Bajon nagrodzony drugą co do ważności nagrodą, Srebrnymi Lwami za epickiego "Kamerdynera", zachwyca jak za czasów "Magnata". Zdumiewająco aktualny okazał się jego film opowiadający półwiekową historię Pomorza - Polaków, Kaszubów i Niemców żyjących we wcale niełatwej wspólnocie, których losy splatają się z sobą, to znów rozdzielają. Nagrodzony za najlepszą rolę męską Adam Woronowicz w roli niemieckiego arystokraty, z pozoru bezdusznego patriarchy rodu, żądnego władzy egoisty, nareszcie miał okazję rozwinąć skrzydła. Film nagrodzono także za muzykę i charakteryzację.
I wreszcie Marek Koterski, po słabszym filmie "Baby są jakieś inne", nagrodzony ex aequo ze Smarzowskim Nagrodą Specjalną Jury, za znakomite "7 uczuć". To obraz stylistycznie dość ryzykowny, który mógł się nie udać, a okazał majstersztykiem. Sam reżyser mówił, że to najważniejszy film, jaki kiedykolwiek nakręcił. Tym razem Adaś Miauczyński (Marek Koterski), cofa się do czasów dzieciństwa, i próbuje dociec przyczyn nieradzenia sobie z własnymi emocjami. Nie zdradzając zbyt wiele, warto wspomnieć o pomyśle formalnym, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Obsadzeni w rolach dzieci najwybitniejsi polscy aktorzy - od Figury po Dorocińskiego i Więckiewicza, dają prawdziwy koncert gry. I choć finał trochę psuje zbędna deklaratywność, to jest to wciąż świetne, porywające kino.
Na osobny rozdział zasługuje trudne i ciężkie, ale niezwykle ciekawe "Ułaskawienie" Jana Jakuba Kolskiego nagrodzone za scenariusz, wyróżnione również nagrodą dla najlepszej aktorki za przejmującą kreację Grażyny Błęckiej-Kolskiej. Kolski wrócił do opowieści o swoich dziadkach i ich dramatycznych losach, i jak zawsze - gdy sięga do bliskich mu, osobistych wspomnień - stworzył kino przejmujące.
Najlepszy debiut po raz drugi
Tyle o weteranach, którzy zdominowali ten festiwal. Co nie znaczy, że zabrakło ważnych głosów młodych. Bez wątpienia najmocniej wybrzmiał - dla niektórych numer jeden tego festiwalu - drugi film Agnieszki Smoczyńskiej "Fuga". Reżyserka, która w 2015 roku wyjechała z gdyńskiego festiwalu z nagrodą za kapitalny debiut - baśniowy musical "Córki dancingu", powróciła po trzech latach z przejmującą psychodramą. A mogła przecież pójść "za ciosem", skoro sprawdziła się w tak oryginalnym, nieczęsto przy tym realizowanym kinie. Zdobyła w Gdyni dokładnie to samo wyróżnienie, którego pełna nazwa brzmi "za najlepszy debiut lub drugi film".
Scenariusz do "Fugi" napisała odtwórczyni głównej roli Gabriela Muskała, która stworzyła w filmie fascynującą kreację. Opowieść o kobiecie, która traci pamięć, ponieważ cierpi na tak zwaną fugę dysocjacyjną i nie chce jej tak naprawdę odzyskać, to kino precyzyjne i przejmujące. Zostaje w nas na długo po seansie, stawia pytania o role przypisane nam przez otoczenie, rodzinę, wychowanie. I nie daje prostych odpowiedzi.
Wielka szkoda, że roli Muskały nie doceniło jury, była bowiem wraz z Joanną Kulig najważniejszą kandydatką do nagrody za główną rolę kobiecą. Z całą pewnością jednak przed filmem i młodymi artystkami jeszcze mnóstwo festiwali i kolejnych nagród.
Tegoroczne jury z Waldemarem Krzystkiem na czele nie miało łatwego zadania. Widać, że zapewne po burzliwych dyskusjach, wypracowano kompromis, próbując docenić każdy z naprawdę wielu interesujących tytułów. Mimo to pozostał żal, że "Zimna wojna", bez wątpienia najwybitniejszy film tegorocznej imprezy, nie została uhonorowana wydawało się pewnymi i i absolutnie zasłużonymi nagrodami - dla Pawlikowskiego za mistrzowską reżyserię i dla Kulig za główną rolę kobiecą.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl