Alejandro G. Inarritu jest pierwszym meksykańskim reżyserem nominowanym do Oscara za reżyserię i od razu nagrodzonym za nią i za najlepszy film ("Birdman"). Pierwszym uhonorowanym za reżyserię w Cannes ("Babel") i jedynym, który drugi rok z rzędu tryumfował na rozdaniu nagród Amerykańskiej Gildii Reżyserów. Dziś pobił historyczny rekord Akademii.
Od momentu jego znakomitego pełnometrażowego debiutu "Amores Perros" w 2000 roku (przez wielu do dziś uważanego za najlepszy jego film) o Alejandro G. Inarritu mówi się niemal bez przerwy. Jako pierwszy poznał się na nim kolumbijski noblista Gabriel Garcia Marquez, który we wspomnianym filmie słusznie dopatrzył się tak bliskiego mu magicznego realizmu. Film miał swoją premierę na Festiwalu Filmowym w Cannes i zdobył główną nagrodę sekcji "Tydzień Krytyki", później zaś nominację do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego i BAFTĘ.
Wtedy jeszcze Inarritu opowiadał o tym, co było mu najbliższe - o meksykańskim społeczeństwie i jego rodzinnym mieście Meksyku, gdzie zderzają się dwie cywilizacje - świat rodowitych Indian i przywieziona tam przez Hiszpanów europejskość. Dziś robi już inne kino - mocno realistyczne, widowiskowe, wciąż jednak pozostaje twórcą dość nietypowym w Hollywood, które kompletnie straciła dla niego głowę. Obca mu jest przede wszystkim skłonność do happy endów i kult super bohatera, uwielbianego przez amerykańskie kino.
Jakim więc cudem dotarł na szczyt w świecie, gdzie nieposzanowanie reguł, zwykle kończy się odrzuceniem? Jakim cudem ma też wielkie szanse dokonać w nim historycznego przełomu, i jako pierwszy reżyser w historii zdobyć rok po roku Oscara dla najlepszego reżysera, a także dla najlepszego filmu?
Być może tajemnica jego sukcesu tkwi właśnie w wierności temu wszystkiemu, czego żyjąc dziś w Ameryce, nigdy się nie wyparł: kulturze z jakiej się wywodzi duchowości, krytyce globalizacji i nade wszystko opowieściom o ludziach, którzy nie mają w sobie nic z herosów. Tych ostatnich nie znosi.
Polski nauczyciel i pieskie miłości
Mało kto wie, że Inarritu jest uczniem sławnego w Meksyku polskiego reżysera teatralnego i operowego Ludwika Margulesa Cobena (urodzonego w Warszawie w 1933 r.). Margules uczył aktorstwa i reżyserii, a w końcu założył własną akademię aktorską, do której trafił przyszły reżyser "Zjawy". Inarritu wspomina go jako geniusza i zarazem potwora.
Urodzony w 1963 r. w Mexico City jako jeden z siedmiorga dzieci państwa Inarritu, wychowany w biedzie, jako 17-latek postanowił wyruszyć w podróż na statku towarowym. Pracując na nim, objechał całą Europę i Afrykę. Jest zdania, że właśnie te podróże w bardzo młodym wieku, ukształtowały go jako człowieka i filmowca. W swoich przyszłych filmach wracał zresztą do miejsc, które wówczas odwiedził. Po powrocie do kraju podjął studia na wydziale komunikacji i zaczął pracę jako didżej radiowy. Mówi zresztą, że muzyka zawsze pociągała go bardziej niż film.
Mając 23 lata stworzył najpopularniejszą muzyczną stację radiową w kraju. Pisał też teksty piosenek, a w końcu zaczął robić filmy krótkometrażowe.Wtedy dopiero trafił do szkoły Margulesa, by potem kontynuować studia reżyserskie w USA. W roku 1995 wyreżyserował dla telewizji film "Detrás del dinero", nakręcił też wiele nagrodzonych na festiwalach reklam.
Dopiero jednak jego pełnometrażowy debiut "Amores Perros" (tytuł, jak mówi, tłumaczy się na wiele sposobów: np."pieskie miłości", "miłość to suka"..), sprawił, że zaczęło być o nim głośno na świecie. Film otwiera tzw. trylogię śmierci, opowiadającą o losach nieznających się nawzajem ludzi, których tragiczne zdarzenia zbiegają się w czasie. Centralnym motywem filmu jest miłość, niosąca więcej bólu niż szczęścia, a fabuła oparta jest na trzech przeplatających się opowieściach, z których każdy ma inne tempo, estetykę i skrajnie różnych bohaterów.
Film buzujący emocjami, brutalny a zarazem pełen liryzmu, wstrząsnął widzami na całym świecie. Było oczywiste, że pojawił się twórca, który będzie liczył się w światowym kinie. "Nakręciłem ten film po to, by pokazać jak niezwykłym, magicznym, choć niebezpiecznym miejscem na ziemi jest mój kraj - Meksyk. Zrobię wszystko, by rozsławić" - mówił w wywiadach. Podobno Inarritu nie myślał o wyjeździe do Hollywood, które upomniało się o niego zaraz po premierze filmu, ale brutalny napad rabunkowy jaki przydarzył się jego rodzicom przekonał go, że Meksyk nie jest najbezpieczniejszym miejscem do życia.
Meksykanin w Hollywood
W 2002 r. wbrew wcześniejszym zapowiedziom przeniósł się za ocean, już jako ojciec 2 dzieci i szczęśliwy mąż Marii Eladii - redaktora i grafika. Para przeżyła ciężkie chwile gdy ich drugie dziecko umarło tuż po porodzie. Wątek choroby lub utraty dziecka powraca zresztą w filmach Inarritu. Już w Ameryce i z hollywoodzkimi gwiazdy powstały kolejne dopełniające trylogię filmy: "21 gramów" (2003) oraz "Babel" (2006). Ten drugi zdobył nagrodę za reżyserię w Cannes - pierwszą dla filmowca meksykańskiego, oraz 7 nominacji do Oscara, w tym w głównych kategoriach: za film, reżyserię i scenariusz. Ostatecznie zdobył jednego za muzykę.
Pozycja, jaką zdobył w Hollywood, pozwoliła mu szybko robić filmy na swoich warunkach. Konstrukcja obu filmów bliska była tej, znanej z pierwszej części trylogii. "Babel" zrobiony z wielkim rozmachem, z Cate Blanchett i Bradem Pittem w głównych rolach, również łączył trzy historie, rozgrywające się tym razem w różnych krajach, a nawet kontynentach, za sprawą jednego zdarzenia. Był nim strzał z karabinu. Film nie miał już tego ładunku emocjonalnego, co debiutancki "Amores Perros", ale zachwycał precyzją scenariusza i majstersztykiem konstrukcyjnym.
Jak w przypadku każdego dzieła Inarritu można w nieskończoność stawiać pytania o kondycję, współczesnego świata, przeznaczenie, a wreszcie o brak porozumienia, który symbolizuje tytuł filmu. Trylogia Inarritu wymieniana jest wśród najważniejszych filmów I dekady obecnego wieku.
Kolejny film Alejandro - "Biutiful", miał przypomnieć światu o jego kraju i zrealizowany został po hiszpańsku, zaś główną rolę zagrał hiszpański gwiazdor Javier Bardem, który dostał za nią nominację do Oscara. Jego bohater - śmiertelna chory, ma niewiele czasu na uporządkowanie spraw i zapewnienie warunków do przeżycia dwójce dzieci. Dla zarobku wykorzystuje swoje mistyczne zdolności, dzięki którym nie odczuwa strachu przed śmiercią."Biutiful" nie jest o śmierci, tylko o życiu. Jest to hymn na cześć życia" - tłumaczył Inarritu, gdy pojawiły się, niebezpodstawne opinie, że tym razem Meksykanin stosuje szantaż emocjonalny na widzu.
Mimo to obraz zdobył nominacje do Oscara za film nieanglojęzyczny i został bardzo dobrze przyjęty przez widzów. "Nawet słabszy film Inarritu, to wciąż film znacznie lepszy od produkcji większości hollywoodzkich reżyserów" - napisał "The Rolling Stone", i trudno się z tym nie zgodzić.
Na przekór superbohaterom
Tym co najbardziej odróżnia Inarritu od filmowców typowo hollywoodzkich, jest jego chorobliwa wręcz niechęć do superbohaterów. W wywiadzie dla "The Guardian" reżyser mówił: "Superbohaterowie tak popularni w kinie amerykańskim moim zdaniem reprezentują wizję antyczłowieka - istoty nieomylnej i pewnej siebie, a takich ludzi nie ma. To wizja człowieka prawie faszystowska, (…) prawdziwi ludzie są dokładnym zaprzeczeniem tego wszystkiego".
Zdaniem reżysera szkody jakie kino wyrządza samo sobie i swoim widzom seriami o superbohaterach, są gigantyczne, bo prowadzą do tego, że prawdziwy człowiek, ten pełen słabości wydaje się ich zwolennikom być nudny, a więc niewarty zainteresowania. "To tragedia filmu, który jest przemysłem, a przestaje być sztuką oraz narzędziem osobistej ekspresji, a jedynie sposobem zabawiania mas" - dodawał.
Z tych rozważań wziął się projekt "Birdmana", filmu, który mamy świeżo w pamięci, zdobywca czterech najważniejszych, ubiegłorocznych Oscarów, z Michaelem Keatonem w roli głównej.
Oparta na sztuce teatralnej, (i mocno teatralna w konwencji) historia zapomnianego aktora, który niegdyś grał postać kultowego superbohatera, a dziś walczy ze swym wielkim ego, próbując odzyskać sławę, za sprawą sztuki, która wystawia Broadwayu to przede wszystkim realizacyjny majstersztyk. To już zupełnie inny Inarritu, niż ten, który kręcił "Amores Perros" - zdyscyplinowany, pełen dystansu do swojego bohatera, choć znów nie stroniący od metafizycznych wtrętów i refleksji nad kondycją współczesnego artysty.
Film okazał się największym jak na razie sukcesem w karierze Inarritu, a reżyser w niezwykle mocnym wywiadzie dla państwowego radia amerykańskiego, powiedział: "Mam nadzieję, że skłoni on wielu do postawienia sobie pytania: co jest sztuką, a co wyłącznie komercją, kiedy jesteś artystą, a kiedy zwyczajną ku***."
Opowieść o zemście i woli przetrwania
"Zjawa" powstała na podstawie powieści Michaela Punkego. Inspirowana jest prawdziwą historią Hugh Glassa, XIX-wiecznego trapera i odkrywcy, który zostaje poturbowany przez niedźwiedzia, a potem zdradzony i pozostawiony na śmierć przez przyjaciela, mierzy się z morderczą zimą, walczy z dzika naturą a wreszcie mści się na swoim oprawcy. Rola Hugh Glassa - mściciela, który brnie przez zlodowaciałą ziemię, torturowany przez dzikie zwierzęta, doświadczany przez kolejne nieszczęścia - jest pierwszą w filmografii Leo, w której widzimy go umęczonym, oszpeconym, brnącym przez zlodowaciałą ziemię i zamarzniętą rzekę. Podczas rozdania nagród BAFTY, odbierając statuetkę za reżyserię i za najlepszy film Inarritu oświadczył, że spotkanie z Leonardo DiCaprio był najważniejszym doświadczeniem w jego zawodowym życiu, co odczytano jako zapowiedź dalszej współpracy panów.
Choć producenci namawiali reżysera na komputerowe stworzenie świata, w którym główny bohater zmaga się z groźną przyrodą, Inarritu uparł się, twierdząc, że to rzecz niedopuszczalna. Zdecydował się kręcić film w nietkniętych przez cywilizację, dzikich plenerach Kanady. Operator Emannuel Lubezki (który ma wielkie szanse na 3. z rzędu Oscara, co byłoby ewenementem) korzystał tylko z naturalnego światła, co często pozwalało na 2-3 godziny zdjęć dziennie. W efekcie koszty filmu wzrosły dwukrotnie z 65 do 135 mln dolarów, ale film zarobił dwa razy tyle już w weekend otwarcia.
W całej historii kina mieliśmy do tej pory aż 15 reżyserów, którym udało się dwukrotnie zdobyć Oscara za reżyserię. Dwaj z nich - John Ford i Joseph L. Mankiewicz są tymi, którzy dostali go dwa razy z rzędu. Tyle tylko, że po raz ostatni udało się to Mankiewiczowi w 1950 roku, czyli 66 lat temu.
Autor: Justyna Kobus//gak / Źródło: tvn24.pl