- O "Idzie" myślę przede wszystkim jak o spotkaniu międzyludzkim. Bardzo cenna jest dla mnie znajomość z Pawłem Pawlikowskim, z którym wciąż utrzymuję bliski kontakt. Nie mogę powiedzieć, że udział w tym filmie i jego sukces przewartościowały moje życie. Być może dlatego, że gdy propozycja się pojawiła, byłam już ukształtowaną osobą - miałam wyraźne poglądy i plany. "Ida" ich nie zmieniła - mówi nam Agata Trzebuchowska, odtwórczyni roli tytułowej w "Idzie" Pawła Pawlikowskiego.
Tvn24.pl: - Wiele osób pyta, co dzieje się z młodą odtwórczynią roli tytułowej "Idy". Po gigantycznym sukcesie filmu pewnie zasypano panią propozycjami ról, a agent głowi się, jak pogodzić terminy?
Agata Trzebuchowska: Nie mam agenta, bo go nie potrzebuję, a moja rzeczywistość wcale tak nie wygląda. Gdy to mówię, sporo osób odbiera to jako rodzaj kokieterii, ale to prawda. Ostatni rok wypełniły mi studia na Uniwersytecie Warszawskim, na MISH-u (Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne). Właśnie je skończyłam. Miałam bardzo napięty grafik, bo wcześniej w związku z "Idą" wzięłam urlop dziekański, w tym roku musiałam nadrobić zaległości.
- Czyli rola w "Idzie" była wyłącznie jednorazową przygodą? Nie wierzę, że w ślad za nią nie poszły kolejne propozycje?
- Propozycje były, ale ja nie byłam nimi specjalnie zainteresowana. Może dwie czy trzy wydały mi się interesujące i chwilę się nad nimi zastanawiałam, ale ostatecznie nie zdecydowałam się na żadną. Nie wiążę swojej przyszłości z aktorstwem, choć nie jest też tak, że kategorycznie odmawiam ponownego udziału w filmie. Może kiedyś pojawi się projekt, w który z jakichś powodów będę chciała się zaangażować.
- Zaczęła pani z wysokiego pułapu, więc oczekiwania są duże. Okoliczności, w jakich trafiła pani na plan "Idy", były dość niezwykłe, prawda?
- To prawda. Małgosia Szumowska, która przyjaźni się z Pawłem Pawlikowskim, odwiedziła tę samą kawiarnię, co ja, podobno zrobiła mi wówczas zdjęcie (ja tego nie zarejestrowałam) i wysłała je Pawłowi. Wiedziała, że szuka aktorki do nowego filmu, choć nie znała szczegółów. Namiary na siebie zostawiła bariście. Wiedziała, że często odwiedzam tę kawiarnię. Gdy je dostałam, napisałam maila, a Małgośka skontaktowała mnie z producentami z Opus Film i pojechałam do Łodzi na zdjęcia.
- Była pani zaskoczona? Historia jak z amerykańskiego filmu, gdzie wiele aktorek zaczynało karierę po "wypatrzeniu" przez filmowców.
– Bardzo! Cała ta sytuacja wydawała mi się nieprawdopodobna, wręcz absurdalna, dlatego też nie wiązałam z nią początkowo żadnych nadziei. Ale ponieważ to były wakacje, pojechałam na spotkanie, nie obiecując sobie po nim wiele. Oczywiście nie bez znaczenia było też to, że film reżyserował Paweł Pawlikowski, którego ogromnie cenię. Uwielbiam jego "Lato miłości", do którego często wracam. Chciałam go poznać, byłam ciekawa, jakim jest człowiekiem i jak pracuje. Nie zawiodłam się, momentalnie nabrałam do niego zaufania, a jego spojrzenie na film i sztukę trafiło do mnie natychmiast. Prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na udział w filmie, gdyby chodziło o innego reżysera.
- Sukces filmu przeszedł oczekiwania wszystkich. "Ida" zawojowała świat jak żaden polski film po 1989 roku i jest faworytką do Oscara nieanglojęzycznego. Dociera do pani jego ranga?
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wszystko, co się dzieje wokół "Idy", włącznie z szansami na Oscara, to sukces, jakiego w polskim kinie nie było od lat. Bardzo się cieszę z takiego odbioru filmu i z tego, jak bardzo został doceniony. Zupełnie nie potrafię jednak połączyć tego faktu z moim udziałem w tym projekcie. Mimo że zagrałam w filmie tytułową rolę, odczuwam spory dystans. Jasne, że życzę "Idzie" jak najlepiej, świetnie by było, gdyby otrzymała Oscara, ale w tym kibicowaniu przyjmuję bardziej pozycję widza, niż współuczestniczki tego obrazu.
- Jak ten film wpłynął na pani życie? Zmienił je? Wyznaczył cezurę na czas przed i po filmie?
– Nie, taka cezura nie istnieje. Na pewno praca nad "Idą" mnie wzbogaciła i to doświadczenie wiele dla mnie znaczy. Nie wszystko potrafię jeszcze do końca nazwać, bo to nie jest na razie etap zamknięty. Promocja filmu wciąż trwa i ja jestem w ten proces nadal zaangażowana. O "Idzie" myślę przede wszystkim jako o spotkaniu międzyludzkim. Bardzo cenna jest dla mnie znajomość z Pawłem Pawlikowskim, z którym wciąż utrzymuję bliski kontakt. Nie mogę powiedzieć, że udział w tym filmie, a tym bardziej jego sukces, przewartościował moje życie. Być może to wynika z tego, że gdy propozycja zagrania w "Idzie" się pojawiła, byłam już dość ukształtowaną osobą. Miałam wyraźne poglądy i plany. "Ida" ich nie zmieniła.
- "Ida" to film dwóch aktorek - pani i Agaty Kuleszy. Jak młodziutka amatorka radziła sobie w duecie z jedną z najświetniejszych dziś polskich artystek?
- Pracowało mi się wspaniale, zupełnie nie odczuwałam tego obciążenia, jakie mogło sugerować zestawienie amatorki z doświadczoną aktorką. Miałyśmy ze sobą ciepły, fajny kontakt, co przenosiło się na plan i ułatwiało pracę. Agata w scenach ze mną grała też nieco inaczej – silniej, "bodźcowała" mnie. Praca z nią była jak odbijanie piłeczki, podawanej przez wytrawnego partnera. Sceny z Agatą grało mi się o wiele łatwiej, niż wszystkie inne.
- "Ida" to kino uniwersalne, ale kontekst historyczny zdarzeń, trudne relacje polsko-żydowskie, od bardzo młodej osoby musiał wymagać chyba zgłębienia tematu.
- Oczywiście, choć dla budowania postaci kontekst historyczny stanowił jedynie punkt wyjścia - bardzo istotny i niezbywalny, ale najważniejsze były same bohaterki i ich indywidualne losy. Rzeczywistość Idy rządzi się kompletnie innymi zasadami niż ta, w którą nagle zostaje wrzucona, a której nie zna i nie rozumie. Świat Idy i Wandy to dwie odrębne historie.
Ciekawym doświadczeniem było dla mnie zagranie głęboko religijnej dziewczyny, podczas gdy sama jestem osobą niewierzącą. Dodam, że nie było też naszym zamierzeniem prowokowanie burzliwej dyskusji o relacjach polsko-żydowskich. "Ida" nie jest filmem publicystycznym ani nawet odważnie komentującym pewne zjawiska historyczne. Mimo to, podobnie jak "Pokłosie", wywołała dyskusję. Dla mnie to dowód na to, jak bardzo potrzebujemy debaty o antysemityzmie. Udawanie, że ten problem u nas nie istnieje, prowadzi do powstawania kolejnych resentymentów. Antysemityzm w Polsce był zawsze i niestety, wciąż jest bardzo silny. Żałuję, że większość społeczeństwa wciąż nie jest gotowa na podjęcie otwartej i szczerej dyskusji na ten temat, na dokonanie zbiorowego rachunku sumienia.
- Spotkała się pani z przejawami antysemityzmu widzów po pokazach filmu?
- Tak, było parę takich sytuacji. Pamiętam jak zaraz po premierze w Gdyni pewna pani wybiegła za Pawłem Pawlikowskim, krzycząc, że zrobił film opluwający i szkalujący Polaków. Była naprawdę oburzona. Tę sytuację pamiętam najlepiej z takich bezpośrednich spotkań, ale wystarczy wejść na jakikolwiek artykuł dotyczący filmu w sieci, by trafić na komentarze oskarżające "Idę" o antypolskość i "żydowskie konszachty". To też wyjaśnia, dlaczego film, który zdobył taki rozgłos na świecie, w Polsce miał niewielką oglądalność. Wystarczy ją porównać z ilością widzów w kinach we Francji, we Włoszech, a wreszcie w USA i w Anglii. Na tym tle Polska wypada bardzo marnie. Dopiero teraz, gdy mówi się o szansach filmu na Oscara, Polacy zaczęli się tym filmem interesować.
- Nie połknęła pani aktorskiego bakcyla, realizuje wcześniejsze plany, czyli: co dalej?
Właśnie skończyłam licencjat i postanowiłam zrobić rok przerwy. Wyjeżdżam na parę miesięcy do Ameryki Środkowej i Południowej. Dalsze studia chciałabym podjąć za granicą, choć jeszcze nie jestem pewna do końca, co to będzie. Od jakiegoś czasu myślę o reżyserii, początkowo bardziej interesowała mnie teatralna niż filmowa, ale teraz to się zmieniło. Język filmu jest mi bliższy, miałam szansę poznać go z różnych stron. Interesuje mnie tematyka społeczna i eksperymentalna forma. W takim kinie chciałabym spróbować swoich sił. Przynajmniej na obecnym etapie, bo nie wiem, w jakim miejscu będę za kolejnych kilka lat.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: Opus Film