Salon sukien ślubnych z Kłodzka został kompletnie zniszczony. Anna Gdowik prowadziła go w tym miejscu od ośmiu lat. Udało się uratować tylko kilka sukien i maszyny do szycia. - Nie mogę patrzeć na to, co tam się stało - mówi właścicielka. Ale nie przestaje pracować.
- Emocje poszły z wodą. Odpłynęły wszystkie marzenia, ale też problemy, kłótnie, wszystko to, co się kotłowało - mówi Anna Gdowik.
Salon sukien ślubnych otworzyła w 2016 r. Współpracowała z projektantką Małgorzatą Szymkowiak. Opowiada, że umiejętności szycia zostały jej przekazane w genach. Krawcową była m.in. jej babcia. Pani Anna skończyła turystykę, ale marzyła o tym, żeby zająć się szyciem. Udało jej się zatrudnić jako pomoc w salonie ślubnym, a w końcu otworzyła coś swojego.
Sklep znajdował się na parterze kamienicy przy ulicy Śląskiej. Obok płynie niemalże wyschnięty strumyk, nieco dalej, za torami, jest Nysa, do której wpadają wszystkie górskie rzeki. Długo wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. Jeszcze w ubiegły czwartek Starostwo Powiatowe w Kłodzku informowało, że "na chwilę obecną na terenie całego powiatu kłodzkiego nie ma żadnego zagrożenia".
- Dostawałam mnóstwo alertów na telefon, widziałam, że woda wzbiera. Deszcz nie był silny, ale padał nieustannie. Kiedy wyszłam do ogrodu, stałam po kostki w kałuży. Po tej suszy ziemia nie była w stanie przyjąć wody. To są tereny górskie. Tam, gdzie wycięli drzewa, woda pruje do miasta wraz z całym błotem - tłumaczy pani Anna.
Kiedy poziom w obu rzekach się zrównał, właścicielka salonu wiedziała już, że jest źle.
Sofa na regale
W pewnym momencie do salonu White przybiegła sąsiadka ze sklepu obok. - Powiedziała: "Dziewczyny, ja się pakuję, wolę dziesięć razy się niepotrzebnie spakować, niż stracić wszystko" - relacjonuje Anna Gdowik. W mieście było już nerwowo, ktoś mówił, że woda wedrze się do budynku PKS-u. - Wydawało nam się, że wszyscy przesadzają, ale postanowiłyśmy na wszelki wypadek się przygotować.
Właścicielka salonu wraz z koleżanką spakowały suknie do odbiorów, takie, które były już po pierwszych przymiarkach. Wywiozły też maszyny. Część sprzętu zabezpieczyły w sklepie. - Meble wyniosłyśmy na półpiętro, sofę postawiłyśmy na regale, a belki z materiałami położyłyśmy pod sufitem. Byłyśmy przekonane, że to wystarczy - opowiada pani Anna. - Niestety, wszystko zmyła woda. To wysoki lokal, ale fala doszła do poziomu trzech metrów.
Podobnie było w 1997 r. Właścicielka lokalu, pokazując go pani Annie, mówiła, że woda stała wtedy "po wiatrak". Od sufitu zostało wtedy 30 cm paska z tynkiem, całą resztę trzeba było skuć do cegły. - Mówiliśmy sobie, że to było niewyobrażalnie dużo wody. Okazało się, że tym razem też było tyle. To znaczy, że sama fala była dużo wyższa, bo przecież wprowadzono zabezpieczenia, zbudowano zbiorniki - opowiada pani Anna.
W salonie Anna Gdowik zastała pobojowisko. Jak mówi, wnętrze wyglądało, jakby ktoś wrzucił sprzęty i pozostałe w sklepie przedmioty do blendera. Wszystko przykrywała warstwa mułu.
Pranie nie pomaga
- Zaczynają już krążyć szabrownicy, a woda wybiła szybę - mówi. - Już w niedzielę, kiedy przyjechaliśmy zobaczyć, co zostało ze sklepu, widzieliśmy, że kręci się dużo osób. Nie gapiów, ale takich, które zaglądają do lokali i patrzą, czy coś się da wynieść.
Pani Anna chciała kupić lokal, była w trakcie załatwiania formalności. Jak mówi, włożyła całe oszczędności w remontowanie go i przystosowanie do swoich potrzeb. Teraz planuje przenieść salon.
- Nie zostanę tutaj. Nie mogę patrzeć na to, co tam się stało - mówi. - Cały czas mam przed oczami widok przemielonych, zniszczonych rzeczy, pokrytych mułem. Otworzyliśmy drzwi na zaplecze i nie chciałam nawet niczego zabrać. Cały czas czuję ten smród. To było jak pogorzelisko. Niektóre rzeczy schowaliśmy w skrzyniach, zalało je, ale błoto tam nie dotarło. Kiedy włączyli prąd, od razu włączyliśmy pralkę. Tylko że nawet po wypraniu te rzeczy dalej śmierdzą. Zostaliśmy z niczym.
Właścicielka wymienia straty: to między innymi materiały na przyszłe kolekcje, czy manekiny. - Nikt nam nie odda tej inwestycji. Na pewno dostaniemy pieniądze z ubezpieczenia, ale przecież nie pokażę faktur za manekiny, które kupiłam osiem lat temu. Po prostu już ich nie mam - stwierdza pani Anna. - Duże firmy szybko staną na nogi, mają oszczędności. Ja prowadziłam jednoosobową działalność gospodarczą. Nie wyobrażam sobie, że teraz będę musiała zapłacić ZUS, podatki, opłacić rachunki za prąd.
Ale nie załamuje rąk. Pani Anna żartuje, że będzie pracować zdalnie. Maszyny zabrała do domu. - O 21 we wtorek zrobiłyśmy odbiór sukni ślubnej dla klientki z Wrocławia. Spotkałyśmy się w mieszkaniu koleżanki. Lustro było dużo mniejsze niż w salonie, ale jakoś dałyśmy radę. Klientka martwi się, bo fala powodziowa idzie teraz do stolicy Dolnego Śląska. Lady Pank śpiewał o "kryzysowej narzeczonej", a teraz mamy "powodziowe panny młode" - mówi.
- Pracę mam w rękach. Woda mi tego nie zabierze - dodaje Anna Gdowik.
I zachęca wszystkie panny młode do składania zamówień. Mimo braku salonu projektantki zapowiadają, że są gotowe do pracy. Teraz to jest im najbardziej potrzebne.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Google Maps/Archiwum prywatne Anny Gdowik