Białostockie Zakłady Przemysłu Bawełnianego Fasty były trzecią co do wielkości fabryką włókienniczą w Polsce Ludowej. Pod koniec czerwca dawni pracownicy kombinatu, który w latach świetności zatrudniał nawet siedem tysiąca osób, powrócili tu po latach, żeby opowiedzieć swoje historie.
- Jeden z panów, który z nami spacerował opowiedział ciekawą anegdotę. Stwierdził mianowicie, że nazwa zakładów została nadana przez pomyłkę. Bo gdy przyjechali tu robotnicy, którzy mieli budować kombinat zapytali, gdzie właściwie są, a ktoś im odpowiedział, że w Fastach. Co nie było prawdą, bo Fasty to nazwa leżącej obok wsi, a zakłady od samego początku leżały w granicach administracyjnych Białegostoku. Tyle że na obrzeżach. Nazwa się jednak przyjęła i tak oto powstały Białostockie Zakłady Przemysłu Bawełnianego Fasty – mówi Anna Skorko, prezes białostockiej Fundacji DOM, która pod koniec czerwca we współpracy ze Stowarzyszeniem Widom, zorganizowała spacer po dawnym kombinacie.
Udział wzięło około 40 osób w różnym wieku. – W rolę przewodników wcieliło się kilkoro byłych pracowników, którzy nie kryli wzruszenia, ale też i żalu. Bo przez te wszystkie lata Fasty popadły w zapomnienie, a kiedyś były to przecież potężne zakłady – podkreśla nasza rozmówczyni.
Zadaszone hale fabryczne zajmowały dwa hektary
Budowa kombinatu rozpoczęła się w 1953 roku i trwała etapami na podstawie dokumentacji opracowanej przez moskiewskie Biuro Projektów „Giprolegprom”. Jako pierwsza, już w 1954 roku, ruszyła z produkcją przędzalnia średnioprzędna. Budowa całego kompleksu zakończyła się dopiero w 1969 roku, kiedy oddano do użytku ostatni obiekt – drukarnię. Tak powstało największe przedsiębiorstwo w powojennej historii Białegostoku i trzecia co do wielkości fabryka włókiennicza PRL. Działa blisko pół wieku.
Zadaszone hale fabryczne zajmowały dwa hektary. Mieściły się w nich trzy przędzalnie, dwie tkalnie (biała i kolorowa), wykańczalnia oraz farbiarnia. W latach 70. pracowało w nich nawet siedem tysięcy osób, a w sumie przez kombinat przewinęło się ponad 30 tysięcy. Przeważały kobiety - 70 procent. Wiele dojeżdżało do kombinatu z okolicznych wsi.
"Do pracy zawoziły nas zakładowe nyski"
- Ja akurat w dni pracujące zatrzymywałam się w Domu Młodego Robotnika, który mieścił się w Białymstoku przy ulicy Krakowskiej. Do pracy zawoziły nas zakładowe nyski - wspomina Walentyna Gocłowska.
Dziś mieszka w Hajnówce. O spacerze dowiedziała się od wnuka, która znalazł informację w internecie.
- W 1958 roku rozpoczęłam naukę w przyzakładowej szkole w Fastach. Akurat została otwarta tkalnia kolorowa, w której wstawili dopiero pierwsze krosna. Pamiętam, że na początku pracowało się na jedną zmianę od 7.30 do 15.30. Później wprowadzili dwie – od godziny 5 do 13 i od 13 do 21. Wiem jednak, że w przędzalniach były nawet i trzy zmiany – mówi nasza rozmówczyni.
"Najgorszy był straszny hałas krosien"
Wspomina, że choć praca była ciężka, to można było w miarę dobrze zarobić. – Tym bardziej, że pobory uzależnione były od tego, ile na danej zmianie wytworzy się tkaniny. Najgorszy był straszny hałas krosien. Nieraz trzeba też było przerywać pracę, bo w pomieszczeniu panowała zbyt duża wilgotność. O czym informowały nas, robiące obchód, laborantki – opowiada pani Walentyna.
Szczególnie ciepło wspomina fastowski zespół muzyczny, której była członkinią. – Było to na początku lat 60. Razem z koleżanką graliśmy na mandolinach. Dwie inne panie były gitarzystami, a dwie kolejne – solistkami. Występowałyśmy na uroczystościach z okazji Święta Pracy czy w kolejne rocznice rewolucji październikowej. Oczywiście sprzęt zapewniały zakłady. Graliśmy na przykład "Białe noce w Leningradzie" i inne popularne w tamtych latach piosenki. Nie pamiętam już jak nazywał się nasz zespół. Pamiętam za to, że na wszystkie dziewczyny, które pracowały w Fastach wołano "szpulki" – uśmiecha się nasza rozmówczyni.
"Zdarzały się kradzieże, teren patrolowała straż przemysłowa"
Wspomina też pracownicze wycieczki, m.in. do Augustowa. - Zakład organizował też wczasy, choć ja akurat jeździłam wtedy na wieś na wykopki. Nieraz majster z zakładu mówił mi, że przyjeżdżałam po dwóch tygodniach z urlopu bardziej zmęczona, niż gdybym przez ten czas pracowała przy Krosnach – mówi Walentyna Gocłowska.
Opowiada również o kradzieżach, jakie zdarzały się na terenie zakładu. - Przeważnie chodziło o jakieś drobne rzeczy, ale zapamiętałam panią sprzątającą, która próbowała wynieść pięć czy dziesięć wielkich arkuszy szarego papieru. Zaraz została publicznie skrytykowana i zwolniona z pracy. Było też kilka przypadków kradzieży gotowych już tkanin. Nieraz widziałam, jak po nocy zostawały po nich tylko puste wałki. Ktoś musiał więc zabrać tkaninę i w nocy przerzucić ją przez ogrodzenie, co nie było wcale takie łatwe, bo teren patrolowała straż przemysłowa – tłumaczy nasza rozmówczyni.
"Dziś to miejsce jest w bardzo opłakanym stanie, aż szkoda patrzeć"
Pracę w Fastach zakończyła w 1966 roku, po tym jak urodziła córkę i razem z mężem przeniosła się do Hajnówki. – Miałam jednak taki sentyment do tej pracy, że kupiłam krosno i tkałam w domu. Ludzie chętnie kupowali moje wyroby. Robiłam między innymi narzuty na fotele. Był taki okres, że trzeba było u mnie zamawiać z dwuletnim wyprzedzeniem – uśmiecha się pani Walentyna
Nie ukrywa, że spacerując po swoim dawnym zakładzie czuła ogromny żal. – Dziś to miejsce jest w bardzo opłakanym stanie, aż szkoda patrzeć. Podczas spaceru dowiedzieliśmy się, że na terenie dawnych zakładów działa prywatna wykańczalnia, która przyjmuje zamówienia od wojska i pracuje w niej około 200 osób. Czymże to jednak jest wobec tych tysięcy sprzed lat – mówi nasza rozmówczyni.
"Zakłady miały własną elektrownię, a nawet saturatornię i tuczarnię"
W spacerze wziął też udział Kamil Śleszyński. To białostocki fotograf, który pracuje nad książką o Fastach. Ma to być album z - korespondującymi ze sobą - zdjęciami współczesnymi i archiwalnymi, opatrzonymi opisami sporządzonymi na podstawie opowieści osób związanych z zakładami.
- Przeprowadziłem już sporo takich rozmów. Przebija z nich ogromny sentyment. Zarówno do zakładów, jak i ludzi którzy w nich pracowali. Fasty to było w latach świetności miasto w mieście. Miały własną elektrownię, oczyszczalnię ścieków, rampę kolejową, a nawet saturatornię i tuczarnię. Moi rozmówcy wspominali też bardzo dobrze zaopatrzone sklepy oraz dobrą opiekę medyczną. Przyjmował między innymi stomatolog, ginekolog i laryngolog. Do specjalistów nie było kolejek. Na terenie zakładu działała nawet pracownia RTG – mówi fotograf.
Diamenty wygrywały ze Skaldami
Ludzie, z którymi rozmawiał przeważnie przeszli w zakładach wszystkie szczeble kariery. Zaczynali w tkalni lub przędzalni, a skończyli w biurowcu. Nazywanym przez pracowników "białym domem".
- Szczególnie miło wspominam rozmowę z jednym z członków zespołu bigbitowego Diamenty, który działał przy zakładzie. Muzyk opowiadał, że zespół miał najlepszy sprzęt, jaki był wówczas dostępny. Występował nie tylko podczas różnego rodzaju uroczystościach, ale też brał udział w konkursach muzycznych. Diamentom zdarzyło się wygrywać nawet ze Skaldami – uśmiecha się Śleszyński.
O fastowskich przodownikach pisały gazety
Zbierając materiały do książki przejrzał też ówczesną prasę. - Pierwszą wzmiankę o zakładach znalazłem w "Gazecie Białostockiej" z 1956 roku. W kolejnych numerach publikowane były nawet zdjęcia radzieckich projektantów, którzy przyjechali na pusty plac budowy. Wiele artykułów traktowało też o fastowskich przodownikach pracy, którzy przekraczali normy i brali udział we współzawodnictwie z innymi zakładami – uśmiecha się pan Kamil.
Z gazet dowiedział się też o tym, że w Fastach działał Zakładowy Ośrodek Propagandy Partyjnej. - Zatrudnieni tam ludzie zajmowali się tworzeniem haseł propagandowych i przygotowywaniem transparentów na pochody 1-majowe. Co ciekawe, w zakładach wydawana był też gazeta "Fasty". Może uda mi się kiedyś dotrzeć do jej poszczególnych numerów - mówi Śleszyński.
Trudne lata 90.
W latach 80. Fasty były inicjatorem strajków w Białymstoku. Zmiany wolnorynkowe, jakie nastąpiły w ich wyniku, doprowadziły jednak do likwidacji zakładu i utraty pracy przez wielu ludzi.
W 1998 roku straty firmy sięgały 18 mln zł przy pikującej w dół sprzedaży i ujemnych kapitałach. Dług wobec ZUS-u i Skarbu Państwa sięgał 56 mln. W 1999 roku Fasty podzieliły się na spółki.
Zniknął napis "Jaka praca dziś – taka Polska jutro”
Dziś w miejscu dawnego kolosa - oprócz wspomnianej przez Walentynę Gocłowską wykańczalni - działa wiele zakładów, sklepów i magazynów. Niedawno z frontowej ściany najbardziej wyeksponowanego budynku zdjęty został napis: „Jaka praca dziś”, stanowiący pierwszy człon propagandowego hasła, które niegdyś witało wchodzących do kombinatu fastowiaków: „Jaka praca dziś – taka Polska jutro”.
- W oryginalnej formie zachowała się tylko brama wjazdowa, wieża ciśnień i elektrociepłownia. Część pozostałych budynków zburzono. Niektóre przebudowano nie do poznania. Niemniej dawni pracownicy zakładów, którzy uczestniczyli w spacerze bez problemu wskazywali, co w którym budynku się przed laty mieściło – mówi Kamil Śleszyński.
Szykuje się jeszcze jeden spacer
We wrześniu ma być zorganizowany kolejny spacer. W międzyczasie odbędą się warsztaty pracy z tkaniną oraz wycieczka szlakiem dawnych zakładów włókienniczych. Między innymi tych w Żyrardowie i w Łodzi.
- Naszym najważniejszym celem jest jednak stworzenie białostockiego muzeum włókiennictwa. Jeżeli nie stacjonarnego, to chociaż wirtualnego. Dzieje Białegostoku, nazywanego w XIX wieku Manchesterem Północy, związane są wszak ściśle z działającymi tu fabrykami włókienniczymi. Tu już jednak inna historia – podkreśla cytowana na wstępie Anna Skorko.
Korzystałem z materiałów Fundacji DOM
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kamil Śleszyński/Fundacja DOM