- Ja w liście napisałam, że chcę od prezydenta mieszkanie nad Morzem Czarnym. Tam jest pięknie, a ja mam czteroletniego synka. Czemu prezydent miałby mi nie dać? - pyta Malba. A reporterka tvn24.pl sprawdza, skąd prezydent Abchazji ma na zachcianki obywateli pieniądze. Reportaż stypendystki im. Ungera ukazał się również w "Dużym Formacie".
Aleksander Ankwab siedzi za biurkiem zafrasowany. Nie powie, dlaczego, ale co sprytniejszy się domyśli. Otóż Aleksander Ankwab nie lubi poniedziałków. Sto razy, a przy dobrych wiatrach nawet i dwieście, będzie musiał dziś powiedzieć "dobroje utro". To prawie tyle samo, co sklepikarka w kiosku z winem na głównej alejce prowadzącej nad morze. Tyle że Aleksander Ankwab to nie byle kto, na półkach wokół biurka ma stosy dokumentów, błyszczące ordery, kolorowe dyplomy, pamiątki z zagranicznych wojaży i wszystko, co ważny człowiek powinien na półkach mieć. Bo Aleksander Ankwab to prezydent. I mimo że w jego kraju mieszka tylko ponad 200 tys. ludzi, a na mapie zaznacza go poza Rosją jeszcze tylko Nikaragua, Wenezuela, Nauru i Tuvalu, to Aleksander Ankwab ma co robić. I dlatego pewnie nie lubi poniedziałków.
– A wy z czym do prezydenta? – pyta tęga sekretarka. No tak. A z czym można iść do prezydenta? – No, z prośbą o pomoc – podpowiada szeptem, trochę speszona, też stojąca w kolejce Malba. Wie z doświadczenia, bo stoi tu już drugi raz. I pewnie nie ostatni, bo do władzy warto się dopchać.
Nagryzmolić cyrylicą i do prezydenta
Dotarcie do prezydenta zajmuje średnio godzinę z małym hakiem, wliczając po kolei wszystkie przystanki na trasie rządowych korytarzy. Tylko poniedziałek jest dla ludu, wtorek, środa, czwartek i piątek to już czas na rządzenie. Ale jaki to lud! Powiedzieć, że abchaski – to niewiele powiedzieć. Wypachnieni, wystrojeni, w za dużych garniturach pożyczonych od wuja, w garsonce od mamy, z nagryzmolonymi odręcznie, ślamazarnie, skrupulatnie wykaligrafowanymi literkami: "Panie prezydencie, ja niżej podpisany potrzebuję…". – Z prośbą o pomoc – odpowiada się więc tęgiej sekretarce.
Ale prośba nie wystarczy, do dusznego pokoju trzeba dostarczyć też paszport i list do prezydenta, odczekać swoje w kolejce ludzi z prośbami, pragnieniami, rodzinnymi dramatami, "widzimisiami", dać wszystko odbić i schować w państwowym archiwum, a w zamian dostać bilet – na karteczce imię, nazwisko i pozwolenie na wizytę. Sekretarka do ręki bileciku nie daje, paszportu też nie zwraca petentowi, otwiera boczne drzwi, jej prywatny lufcik do ochroniarzy, którym przekazuje, co trzeba, a ty, człowieku, maszeruj naokoło i jak odstałeś swoje w kolejce do sekretarki, to teraz odstój w kolejce do bramek. Tyle z tego dobrego, że to chociaż stanie na czerwonym dywanie.
Z tekturką do prezydenta się nie da
– Co zrobić, żeby się umówić z prezydentem na wywiad? – można zapytać urzędników, którzy łypną ze zdziwieniem okiem. Polacy? Dziennikarze? W Abchazji? U prezydenta? – A o czym to gadać – machnie ręką sekretarka, ale jednak wyśle trzy ulice dalej. Do rządowego budynku, na ostatnie piętro. To tam mieszczą się redakcje prawie wszystkich abchaskich mediów, gazeta obok telewizji, radio obok gazety, konkurencja obok konkurencji, każdy na "cześć – cześć" czy raczej na "priwiet – priwiet". – Tu proszę wpisać nazwę redakcji, tu mail, numer telefonu, kraj, powód przyjazdu, datę wyjazdu – wskazuje wymalowanym paznokciem przemiła pracownica agencji prasowej, wciskając pod nos długopis i dziennikarską listę obecności w kraju. W zamian wręcza tekturkę, którą nazywa legitymacją, błędnie kaligrafuje na niej imię i nazwisko cyrylicą, ale co tam. – Z tym będzie łatwiej – zapewnia.
Z tekturką można się wybrać w wiele miejsc. No na przykład – do ministrów. Siądą, opowiedzą o tym, że taki na przykład Kan Taniya, 28 lat, i proszę, na wizytówce tytuł Desk Officer at Europe, USA and Canada Department. Taki Kan Taniya zarabia miesięcznie 6 tys. rubli. Czyli tyle co równowartość 45 paczek papierosów, stu ciepłych bułeczek, co to smakują jak pączki, ale nadzienie mają mięsne, osiem kolacji w popularnej knajpce Narta z widokiem na morze. Inar Gitsba też się przywita, dzień dobry, da wizytówkę Head of the Department of Turkey and Middle East, zaproponuje kawę i opowie, że kocha swój kraj, mimo że 6 tys. rubli to rzeczywiście niewiele. Ale sobie radzi, wszyscy sobie radzą.
– Taka Anna Gamisonia na przykład. Rano przy biurku w ministerstwie, a wieczorami przed mikrofonem w knajpkach daje Ruskim posłuchać muzyki na żywo – mówi Inar Gitsba. Jej kolega z biurka obok, co to też na co dzień towarzyszy ministrowi, założył sobie małą fabrykę słodyczy i produkują z ojcem, matką, babcią, dziadkiem. – Ale co z tym prezydentem? – trzeba w końcu przerwać i podetknąć tekturkę. – Polacy? Dziennikarze? U prezydenta? Nie, no nie da się – kręci głową Inar, kręci też i Kan.
Panie prezydencie, poproszę na kosmetyczkę
– Ja w liście napisałam, że chcę mieszkanie. No, w Gagrze, nad samym morzem. Tam jest pięknie, a ja mam czteroletniego synka, gdzieś mieszkać musimy – zajmuje swoje miejsce na czerwonym dywanie w kolejce do władzy Malba. Dwa lata temu w innym liście do prezydenta napisała, że nie może znaleźć pracy i że może w takim razie prezydent dałby jej małe kieszonkowe, tak z kilka tysiączków rubli, może trochę więcej, za to można kupić sobie ubranie, uczesać się, człowiek od razu na rozmowie kwalifikacyjnej inaczej się prezentuje, a jak prezydent sypnie trochę więcej, to i własny biznes rozkręcić można. Malbie się marzył kiedyś, ale co tam będzie opowiadać, prezydent nie dał wtedy nic a nic. No to teraz może da chociaż mieszkanie.
– Kciuki – szepcze, zaciskając małe piąstki na czerwonym dywanie Malba i można odnieść wrażenie, że w wejściu do prezydenckiego budynku przy ul. Łakoby w Suchumi nastrój jak w kościele. Podejść zbyt blisko bramek się nie da i nawet przykucnąć na tych nieszczęsnych schodkach, co to co poniedziałek zamieniają się w poczekalnię, niemożna bez wyraźnego pozwolenia ochroniarzy. – A wy co, terrorysty? Z szacunkiem proszę – grzmi na próby kucania wąsacz, który z bilecików po kolei odczytuje imię i nazwisko następnego w kolejce do prezydenta. Zadania w sumie ma cztery. Przeczytać, przepuścić, odfiltrować aparaty, telefony i inne elektroniczne cudeńka, a następnie zaprosić do kolejnego przystanku na trasie do prezydenta.
– Mnie też tak czytali – mówi dumny Temur Rekvava. W poniedziałek rano włożył marynarkę, zapukał do Aleksandra Ankwaba i powiedział: – Chciałbym 40 tys. rubli, panie prezydencie. Na bilet do Włoch. Prezydent pokręcił nosem, zastanawiał się dwa dni. I w końcu dał 60 tys.
A skąd Aleksander Ankwab ma pieniądze? – Ano od Ruskich przecież – znowu się Malba dziwi, dziwią się też inni, co z nogi na nogi stąpają na czerwonym dywanie, dziwi się też i sklepikarka w kiosku z winem na głównej alejce prowadzącej nad morze. – Ruskie nas kupują za rubelki – krzywi się. Sama nie wzięła ani jednego, ani nawet złamanego rubelka. W swoim kiosku z widokiem na odrapany blok i wielki nasprejowany napis "BMW – bolszaja maszyna" zmieściła łóżko, stolik z ręcznie wydzierganą narzutką,własną córkę i ze 20 rodzajów abchaskich win. – Tylko nie napisz przypadkiem, że gruzińskich – macha palcem, ale zaraz przestaje, bo to niebezpiecznie rozlewać tak nieuważnie wino do plastikowych stakańczyków, jeszcze by się ulało. – Ani rubelka, to napisz.
Kto go tam wie, tego Aleksandra Ankwaba
– Taki prezydent, co to wychodzi cało z sześciu zamachów, musi wiedzieć, jak sobie w życiu poradzić – tłumaczy cierpliwie Malba. Co z tego, że w 2005 roku ktoś zapalił mu auto i zestrzelił je serią 17 pocisków, skoro Aleksander Ankwab jechał drugim samochodem, razem ze swoim zastępcą, i nic a nic mu się nie stało. Co z tego, że ten sam zamachowiec powtórzył atak kilka miesięcy później, skoro Aleksander Ankwab miał przed sobą jeszcze cztery do przeżycia. Kto strzelał? – Mamy trzy wersje: albo był to skorumpowany biznesmen, któremu nie podoba się zacieśnianie rządowej kontroli, albo kryminaliści źli na nową politykę uderzającą w przestępstwa, albo Gruzini, chcący destabilizacji naszego kraju – podsumował wtedy po kilku dniach Jamal Gogia, odpowiedzialny za śledztwo. Kto konkretnie? Nie wiadomo, ale wiadomo, że Aleksander Ankwab przez następne dwa lata miał spokój. Bomba, skonstruowana domowymi sposobami, wybuchła dopiero w kwietniu 2007 roku w Nowym Afonie, tuż nad Morzem Czarnym, kiedy to zaczął się sztorm i prezydent postanowił jednak nie wychodzić z domu, po raz kolejny uchodząc dzięki temu z życiem. Ktoś próbował zmienić to miesiąc później i kiedy Aleksander Ankwab jechał z Gudauty do Suchumi, ostrzelał z granatów jego auto. Po raz kolejny ministerstwo zaoferowało 500 tys. rubli za wskazanie sprawców. Nikt nie wskazał, ale politycy wiedzieli swoje. Gruzini oskarżali o ataki Rosję, sam Aleksander Ankwab – Gruzinów. Prezydent jednak znowu dostał wtedy dwa lata spokoju, zamachowcy z bronią RPG podeszli pod płot jego domu w Gudaucie dopiero we wrześniu 2010 roku i w nocy puścili serię, trafiając prezydenta w ramię i nogę. Nie udały się też trzy kolejne zamachy, raz ochrona w ostatniej chwili zmieniła miejsce spotkania Aleksandra Ankwaba z wyborcami w Alachadzych, drugi raz sami zamachowcy zmienili zdanie i przestraszeni uciekli, nie wysadzając bomby na drodze rządowego auta, a za trzecim razem, mimo że już się nie bali, bomba, zainstalowana na poboczu jezdni na trasie do Aatsi, po prostu sama nie wybuchła. Skorumpowany biznesmen, kryminaliści albo Gruzini wymienili więc bomby na broń, z której ostrzelali Aleksandrowi Ankwabowi auto po kolejnych dwóch latach przerwy od zamachów, kiedy prezydent jechał z domu, z Gudauty do stolicy. Zabili dwóch ochroniarzy, Aleksandra Ankwaba nawet nie raniąc. – Spotkać się z Ankwabem? Nie, nie, nie, nie ma mowy – powtarzają raz jeszcze Inar z Kanem.
Nikt go nie wie, tego Aleksandra Ankwaba
Urodzony w sercu Abchazji, po abchasku mówił tyle co nic. I mimo że zaradny biznesmen, na wybory prezydenckie przyjechał prosto z Moskwy, w walizce wioząc pieniądze i nowy pomysł na państwo, który ubrał w partię i nazwał ją Odrodzenie, odpadł w przedbiegach. – Bo nie znał abchaskiego – mówi sklepikarka ze sklepu z winem przy głównej ulicy. Ale co to za problem, Aleksander Ankwab poparł więc kolegę, Siergiej Bagapsz wygrał i w podzięce dał mu funkcję premiera. – A jak sześć lat później umarł, to się okazało, że i prezydenturę, bo Aleksandr Ankwab zdążył się nauczyć języka, zanim zrobili nam nowe wybory. To go wybraliśmy – tłumaczy sklepikarka.
Ale żeby to tylko prezydent wiedział, jak sobie w życiu radzić. Arifa Kapba też organizuje sobie swój prywatny punkt graniczny na podwórku i zawodowo odprawia zainteresowanych. – Polacy? Dziennikarze? W Abchazji? – zagląda podejrzliwie w paszport, ogląda z każdej strony tekturkę, sprawdza zawartość torby, zanim wpuści do swojej redakcji. Jest dziennikarką w Apsua TV, ostatnio przygotowała materiał o weteranach po wojnie z Gruzją, o mężczyźnie, który maluje wodospady, czy o komputerach, które rząd kupił w prezencie suchumskim podstawówkom. Ale zanim o tym opowie, sprawdzi jeszcze raz paszport, stempelki, dwa razy obejrzy wizę. – Do mojego męża też tak kiedyś przyszli. Mówili, że Anglicy, że chcą pokazać w Londynie, co to jest Abchazja. Mój mąż zaprosił ich do naszej redakcji, wziął na spacer po Suchum, zorganizował kolację, pokazał, co chcieli, cały kraj, biedę i dumę, strach i patriotyzm. A potem co? Potem przeczytaliśmy tę relację w gruzińskiej prasie, bo to szpiedzy byli i dla wroga pracowali. To mojego męża za współpracę z wrogiem z pracy w redakcji zwolnili – denerwuje się Arifa Kapba. Ale jednak zaprasza do środka. – Do prezydenta na wywiad? – przystaje na schodkach, prowadząc do redakcji. – Ktoś tu chyba zwariował – szczerzy się z powątpiewaniem.
Do prezydenta na wprost
Wąsacz odczytuje imię i nazwisko, minę robi raz zdziwioną, raz rozbawioną, bo o co to Polacy mogą prosić Aleksandra Ankwaba. – Prosić, żeby powiedział, ile ma tych rubelków – trzeba ugryźć się w zęby, bo mina się zaraz z rozbawionej robi przysadzista. – Terrorysty! – podejrzliwie zagląda w kieszenie, do plecaków, kurtek, odfiltrowuje telefony, aparaty, dyktafony, w końcu macha ręką i każe zostawić wszystko. Oddaje tylko paszporty i bileciki. – Do prezydenta na wprost aż do schodów.
Na oko dziesięć kroków. Przystanek numer trzy to zaledwie szybka kontrola biletowa. Jest karteczka, można iść dalej. Po schodach do góry, aż do przystanku numer cztery, dokładnie trzy piętra wyżej. Nie, na czerwonym dywanie atmosfera była zaledwie jak w zakrystii. Kościół zaczyna się dopiero na górze. Tu kolejna kontrola biletowa, tym razem szeptana. Karteczka jest, paszport jest, to i prezydent będzie – w prawo, kontroler wskazuje ręką kierunek wycieczki. Dziesięć kroków – i znowu. Po szeptanej przychodzi czas na kontrolę bez słowa. I na skórzaną kanapę w olbrzymim holu, która co poniedziałek, razem z dywanem, staje się poczekalnią. – Kciuki – przypomina bezszelestnie Malba, wtapiając się w obfite obicia przystanku numer sześć, tuż pod gabinetem prezydenta. – Następny – wychodzi asystentka Aleksandra Ankwaba i tyle Malbę widziano.
Jedna literka to też polityka
Aleksander Ankwab nie ma przed gabinetem popielniczki. A co ma? – Rosję, jedyną drogę, dzięki której możemy przetrwać – mówi Inar Gitsba. – Łeb na karku – mówi sklepikarka. – Mieszkanie dla mnie może ma? – zastanawia się Malba. – Spory problem. Przecież tu nawet jedna literka to polityka – kwituje ojciec Piotr Wojnar, polski franciszkanin. Jak podkreśla w Suchum, nie w Suchumi, prowadzi plebanię. A właśnie przez to "i" na końcu w Abchazji rozpoznają gruzińskich wrogów i z uporem maniaka obcinają końcówki, czego nigdy nie zrobiłby Gruzin. – Nic nadzwyczajnego tu nie mam – mówi sam zafrasowany Aleksander Ankwab. Przecież powiedział dziś już ze dwieście razy "dobroje utro", zanim diabeł tu jeszcze Polaków na zwiady przysłał. Mógłby na przykład powiedzieć, skąd ma te pieniądze. Wyjaśnić, na czym polega ich nieuznawana niepodległość. Jak to jest ujść z życiem z tylu zamachów, czy będzie powtórka z wojny i co sądzi o Putinie. Mógłby, ale nie powie. Rozkłada tylko ręce, ściąga na chwilę okulary ze sporego nosa, otwiera ze zdziwieniem oczy, chyba głębiej niż zwykle nabiera powietrza. I mówi: – Wasz prezydent też ma pieniądze. I też je daje ludziom.
– Jeśli jesteście tylko turystami, to miłego wypoczynku. Jeśli naprawdę dziennikarzami z Europy, to napiszcie, że u nas dostatek, pokój i dobre wino. A jeśli kolaborujecie z wrogiem, to pamiętajcie, że każdy wasz ruch nam robi krzywdę – wygania podejrzliwie, bo kto wie, kiedy przyjdzie czas na siódmy zamach. Oto i koniec wycieczki korytarzami przy ul. Łakoby.
Ani rubelka z ilu rubelków?
Ale jak to jest z tymi rubelkami? Otóż sklepikarka nie wzięła ani rubelka z ponad 16 miliardów rubli, którymi Rosja w ciągu ośmiu lat nakarmiła Abchazję. A to tyle co 500 milionów dolarów. W abchaskiej ustawie budżetowej za 2013 rok przewidziano dochody w wysokości 5,029 miliarda rubli, z czego niemal 2 miliardy, dokładnie 1,939 miliarda rubli, to właśnie rosyjskie dotacje. W Suchumi płaci się rosyjskimi rublami, legitymuje się rosyjskimi paszportami, na ulicach mówi po rosyjsku i tylko samochody jeżdżą po ulicach polskie, bo są tańsze. – Akcyza, importy, podatki, proszku do pieczenia tu nie kupisz w żadnym sklepie, papierosy tylko obrysowane szlaczkami z cyrylicą i oklejone banderolami dookoła papierosy Moskwy, drogie słodycze, kosmetyki, co tam chcesz drogie, domowe wino tylko tanie i tanie jeszcze pomidory, ogórki, cebula i chaczapuri, bo na miejscu ugniatane – wylicza sklepikarka.
Pieniądze zaczęły płynąć między Moskwą a Suchumi, jeszcze zanim Rosja oficjalnie uznała Abchazję za niezależne państwo w 2008 roku. To ważny moment. Olbrzymi billboard z Dmitrijem Miedwiediewem, Siergiejem Bagapszem i ich wspólną umową, w której ten pierwszy oświadcza, że wpisuje Abchazję na rosyjskie mapy świata, kontrastowo świeci i błyska kolorami w centrum Oczamcziry. To zrujnowane w czasie wojny miasto, gdzie po nalocie gruzińskich żołnierzy i odwecie abchaskich, z 25 tysięcy ludzi zostało tylko 4 tysiące. Taki sam widać na ulicy w Tkwarcheli, które ten sam Bagapsz uhonorował tytułem "Hero City", bo to przemysłowe serce regionu na froncie straciło 20 tys. mieszkańców. Na billboard może teraz popatrzeć lekko ponad 5 tysięcy.
Tu 5 tysięcy, tam 4 tysiące, ledwo da się uzbierać po całej Abchazji 200 tysięcy mieszkańców, którzy przeżyli jatkę. Co to za siła? Żadna. Dlatego Aleksander Ankwab musi mieć też wygimnastykowane nogi, żeby móc stać niby w Gruzji, ale jednak w Abchazji, a sięgać i do Rosji. Po co? – Przecież po rubelki – puka się w głowę sklepikarka.
***
Autorka jest reporterką tvn24.pl i laureatką pierwszego konkursu na Stypendium im. Leopolda Ungera.
Leopold Unger (1922-2011) był wybitnym dziennikarzem, m.in. "Gazety Wyborczej", belgijskiego "Le Soir" i paryskiej "Kultury". Stypendium jego imienia ufundowali żona, córka i syn. Ma wspomagać młodych dziennikarzy pracujących w mediach lokalnych, studenckich i internetowych. Stypendium przyznaje Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Autor: Olga Bierut / Źródło: Duży Format, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Wrocław | Olga Bierut, Tamara Barriga