Taksówkarz, mechanik, bankier i rymarz - to czterech z sześciu mężczyzn, którzy na początku lat 60. XX wieku dokonali największego skoku na bank w historii PRL. Ze skarbca zniknęło ponad 12,5 mln złotych. Ówczesna prasa donosiła, że za taką kwotę można było wybudować kilkadziesiąt willi. Mężczyźni domów nie wybudowali, bo wpadli w ręce milicjantów. Łup musieli oddać. Wszystko przez żonę jednego z nich. 56 lat temu rozpoczął się ich proces.
19 sierpnia 1962 roku mieszkanka dolnośląskiego Wołowa, która pracowała jako sprzątaczka w miejscowym banku, jak co dzień przyszła do pracy chwilę po godzinie 4 rano. Znalazła związanego strażnika. Oswobodziła mężczyznę i zawiadomiła milicję.
– Przyszli do mnie koledzy i od razu pojechaliśmy na miejsce. Mówiło się o napadzie na bank. Ile ukradli, tego nie wiedzieliśmy – wspomina Stanisław Magaj, emerytowany milicjant z Wołowa, który pomagał w śledztwie.
Złodzieje nie zabrali tylko bilonu, bo był za ciężki
Mundurowi zapukali też do drzwi ówczesnej II skarbnik placówki. - Przyjechali po mnie ok. 6 rano. Zaskoczenie było olbrzymie. Gdy dojechaliśmy do banku, musieliśmy przejść trasą wytyczoną przez milicjantów. Cała klatka schodowa była zalana olejem, widocznie dla zatarcia śladów - opowiada Janina Karnas, która do dziś mieszka w Wołowie.
To, co zobaczyła, zaskoczyło ją jeszcze bardziej: połamane drzwi kasy pancernej, kupa gruzu i porozrzucane wszędzie woreczki z bilonem. Skradziono wszystkie banknoty. Ponad 12,5 mln złotych. - Nie zabrali tylko bilonu, bo był za ciężki - wspomina pracownica oddziału NBP. Do domu wróciła dopiero o północy. Pierwszy raz w życiu musiała zażyć środek uspokajający. W tym czasie do Wołowa przyjechali milicjanci z komendy wojewódzkiej. Dwa dni później dołączyli specjaliści z całego kraju. Ponad 100 osób miało rozwiązać zagadkę największego w dziejach polskiej bankowości napadu.
Naprawiał telewizory, zaplanował skok na bank
Jak właściwie doszło do napadu na placówkę przy pl. Sobieskiego? Na pomysł wpadł Mieczysław F., który prowadził jedyny w mieście zakład naprawy telewizorów. Pomagał mu taksówkarz Wiktor K., rymarz Józef S., właściciel warsztatu samochodowego Jan J. i brat F. - Alfred. Jednak by wprowadzić swój plan w życie, potrzebowali pomocy jednego z pracowników banku. Pomógł Rudolf D.
- To był nasz skarbnik. Nie miał w życiu łatwo. Jego ósme dziecko było w drodze, a żona nie pracowała. Na pewno potrzebował pieniędzy - wspomina Karnas. Wizja szybkiego wzbogacenia łatwo zawładnęła mężczyzną, nazywanym przez koleżanki z pracy "Drewniaczkiem".
To właśnie D. miał podpowiedzieć rabusiom, jak dostać się do skarbca i jak ominąć zabezpieczenia. 19 sierpnia, po długich przygotowaniach, uzbrojeni w dwa pistolety ruszyli do banku. Dwóch zamaskowanych rabusiów w piwnicy czekało na strażnika. Mierzyli do niego z broni. Mężczyzna nie stawiał oporu. Jak później zeznawali na sali sądowej, "aby nie krzyczał, wciśnięto mu w usta chusteczkę i obwiązano twarz ręcznikiem".
Łup wrzucili do warszawy i odjechali
Złodzieje przez niemal dwie godziny przebijali dziurę w suficie, by dostać się do skarbca na parterze. Przez następne kilka godzin rozwiercali drzwi sejfu.
- Pieniądze zapakowali do warszawy i odjechali. Później podzielili je między siebie na kilka części, by łatwiej ukryć je w różnych miejscach - opowiada Andrzej Manasterski, historyk i regionalista.
Uciekających samochodem mężczyzn zauważył sąsiad jednego z nich. "Masz tu pieniądze i trzymaj język za zębami. Pamiętaj, gdybyś chciał gadać, co może czekać ciebie i twoją rodzinę" - powiedział S. do swojego sąsiada i za milczenie wręczył mu 230 tys. złotych.
Sprytni złodzieje chcieli postarzyć swój łup. - W tym celu gnietli banknoty nogami. Postanowili też nie ruszać swojej zdobyczy przez najbliższych pięć lat i czekać, aż sprawa ucichnie - dodaje Manasterski.
"Gdybym wiedział kto, to zastrzeliłbym go dla przykładu"
Zakrojone na szeroką skalę śledztwo początkowo nie przynosiło rezultatów. Wprawdzie kryminalni zabezpieczyli ślady opon na ulicy przed bankiem, które podsunęły markę auta, jakim poruszali się sprawcy. Znaleźli też narzędzia, które pomogły w napadzie. Jednak rabusie doskonale orientowali się w postępach śledztwa.
- Milicjanci na służbie korzystali często z usług taryfiarza K. Miał u nas duże zaufanie - podkreśla ówczesny funkcjonariusz Magaj.
Pracownicy banku byli obserwowani. Karnas wspomina, że milicjanci pojawili się nawet wtedy, gdy była w lesie na grzybach z mężem i dzieckiem. Kobieta codziennie była w pracy i dyskutowała ze skarbnikiem, który maczał palce w napadzie.
- Liczyliśmy razem pieniądze, sprawdzaliśmy banknoty. Nic nie wskazywało na to, że mógł być winny - przyznaje Karnas. I dodaje, że mundurowi musieli zdawać sobie sprawę z tego, że bank obrobił ktoś, kto w nim pracował. - Pewnego dnia jeden z nich powiedział, w obecności skarbnika, że gdyby wiedział, kto jest odpowiedzialny za napad, to z miejsca, dla przykładu, by go zastrzelił. Drewniaczkowi mina zrzedła - wspomina kobieta.
Co więcej, śledczy znali serie i numery zrabowanych pieniędzy. Dane zostały przekazane do sklepów i banków na terenie całego kraju. Na wypadek, gdyby złodzieje chcieli wydać swój łup.
Wpadli przez kobietę
Śledztwo trwało ponad miesiąc. Każdy z przestępców wzbogacił się o niemal 2 mln złotych. Pieniądze szybko zaczęli wydawać. Wpadli przez żonę pomysłodawcy skoku na bank. Dziś już nikt nie pamięta, czy w jednym z opolskich sklepów chciała kupić płaszcz, narzutę na łóżko czy chustkę. Wiadomo, że z portfela wyciągnęła 500 złotych. To zaniepokoiło kasjerkę, która wezwała milicjantów. - Okazało się, że kobieta bez wiedzy swojego małżonka uszczknęła sobie banknot, by zrobić zakupy - przypomina historyk.
Milicjanci zatrzymywali kolejnych członków grupy. - To było olbrzymie zdziwienie. U jednego znaleźliśmy trzy worki pełne pieniędzy. To był szok, to były osoby z dużym poważaniem w Wołowie - podkreśla Magaj, który po 53 latach od napadu wciąż nie potrafi ukryć zdumienia.
Odzyskać udało się ponad 11,5 mln złotych. Złodzieje wydali tylko nieznaczną część pieniędzy. Resztę banknotów spalili, bo bali się podejrzeń.
Zmuszeni siłą?
W grudniu rozpoczął się proces grupy. "Gazeta Robotnicza" informowała, że sędzia musiał zapoznać się z dwunastoma tomami akt i przesłuchać 52 świadków. "Akt oskarżenia zarzuca wszystkim wymienionym utworzenie związku przestępczego i dokonanie rabunku według z góry ułożonego planu i rozdzielonych ról" - pisali dziennikarze 4 grudnia 1962 roku o procesie, który zaplanowano na 10 dni.
Prasa relacjonowała proces dzień po dniu. I zastanawiała się, czy przywódca grupy "terroryzował wspólników". Ci na sali sądowej twierdzili, że w napadzie wzięli udział ze strachu. F. miał ich zmuszać do tego "prawie siłą".
Wszyscy, prócz skarbnika, przyznali się jednak do udziału w napadzie. Jednak ani prokurator, ani sędzia nie dali wiary jego tłumaczeniom. Ich zdaniem "nie tylko informował, ale również wysuwał propozycje, korygował i kreślił plany".
Dożywocie, ale tylko na chwilę
- Mężczyzn skazano na dożywocie, później zmieniono na kary 25 lat więzienia. Ci, którzy o napadzie wiedzieli, ale nie pisnęli słowa, zostali skazani na mniejsze wyroki - relacjonuje Manasterski. Oprócz wyroków więzienia mężczyźni na zawsze utracili prawa publiczne i obywatelskie.
Wszyscy wyszli w 1979 roku. Dziś żaden z odpowiedzialnych za napad na jedyny bank w powiecie wołowskim nie żyje. Akta sprawy napadu stulecia zostały zniszczone w 1997 roku przez powódź stulecia.
Kilka lat po wydarzeniach w Wołowie historia podobnego napadu pojawiła się w komiksie z serii "Kapitan Żbik". Na kanwie historii z Wołowa w 1976 roku powstał też film "Hazardziści" w reżyserii Mieczysława Waśkowskiego.
Do napadu doszło w 1962 roku w Wołowie:
Autor: Tamara Barriga / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: Wikipedia (CC BY-SA 3.0), Gazeta Robotnicza, Słowo Polskie | mar