50 lat temu mieszkańcy Wrocławia stanęli w obliczu epidemii czarnej ospy. W ciągu dwóch miesięcy zachorowało 99 osób, z których siedem zmarło. Epidemię wspomina dr Michał Sobków, który w 1963 roku pracował w pogotowiu.
Ospa do Wrocławia trafiła prosto z Indii, a przywiózł ją do miasta najprawdopodobniej agent służb specjalnych. Zanim lekarze rozpoznali, z czym mają do czynienia, choroba przez sześć tygodni rozprzestrzeniała się po mieście.
15 lipca 1963 roku ogłoszono we Wrocławiu alarm epidemiologiczny.
Błędna diagnoza
Profesor Andrzej Gładysz, specjalista chorób zakaźnych, był w tamtym czasie studentem trzeciego roku Akademii Medycznej. O epidemii ospy dowiedział się na obozie studenckim w Mielnie.
- Jako osoby z Wrocławia zostaliśmy poddani szczepieniom. Nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje. To było najgorsze - przyznaje i wspomina początki rozpoznawania choroby: - Najpierw stwierdzono białaczkę, ale zauważono, że krew przypomina chorobę wirusową. Wcześniej ustalono jednak, że ospa prawdziwa w Polsce jest niemożliwa, stąd błędna diagnoza.
Dwóch lekarzy na Wrocław
Doktor Michał Sobków w 1963 roku pełnił dyżury lekarza inspekcyjnego wrocławskiego pogotowia ratunkowego. Pamięta, że lato sprzed 50 lat było niezwykle upalne.
- Wysychały rzeki, więdły liście. Po ulicach mało kto chodził, a miasto robiło wrażenie pustego. W takich warunkach zaczęła się epidemia - przypomina.
Kwarantanną objęto trzy szpitale: Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ul. Ołbińskiej, Miejski Szpital Zakaźny przy ul. Piwnej i szpital przy ul. Rydygiera.
- Lekarze byli izolowani. Tylko nasze pogotowie działało. Po kilku dniach na dyżur zamiast 13 lekarzy przyszedłem ja i jeszcze jeden kolega. Nas dwóch miało wystarczyć na cały Wrocław - wspomina doktor Sobków.
Karetek było pod dostatkiem, ale brakowało specjalistów. Dopiero, gdy Sobków objechał Wrocław zaglądając do każdego lekarskiego domu, udało mu się znaleźć kilku medyków, którzy zgodzili się przyjść do pracy.
Życie podczas epidemii
Mieszkańcy Wrocławia musieli przyzwyczaić się do trudnych warunków. Miasto zostało otoczone kordonem sanitarnym. Wprowadzono obowiązkowe szczepienia, zorganizowano izolatoria, w Szczodrem powstał specjalny szpital epidemiologiczny. Łącznie izolowano ponad dwa tysiące osób podejrzanych o kontakt z zarażonymi.
To był szczególnie ciężki okres dla pracowników pogotowia. - Ludzie, aby przyspieszyć karetki, potrafili kłamać, że mają zawał, lub zapaść - przypomina Michał Sobków i przyznaje, że musiał ryzykować wysyłając do omdleń, a czasem nawet zawałów, karetki z tylko sanitariuszami. Twierdzi, że nie miał wyboru.
Najbardziej narażeni na kontakt z ospą byli oczywiście pracownicy pogotowia.
- Nieszczęście polegało na tym, że nikt z władz nie przyszedł do pogotowia, żeby dowiedzieć się co mamy, a czego nie mamy. Maska, rękawice, fartuch - to była nasza jedyna obrona - wspomina doktor.
Mimo to wielu lekarzy dobrowolnie zgłaszało się na dyżury, chociaż mieli świadomość zagrożenia.
Powitania na odległość
Władze zorganizowały kampanię przypominającą o zaleceniach sanitarnych. W instytucjach publicznych należało dezynfekować ręce chloraminą. Odradzano podawania sobie rąk przy powitaniu.
Jak wspomina lekarz, szczepienia w pewnym sensie stały się "modne". Młode dziewczyny chodziły z odsłoniętymi rękami i pokazywały strupy. - W tamtym okresie ludzie byli posępni, smutni, unikali siebie i mało się ze sobą kontaktowali. To był inny świat - zauważa dr Sobków.
Siedem osób nie przeżyło
Po pewnym czasie ludzie oswoili się z ograniczeniami.
- Każdy musiał dezynfekować ręce w chloraminie, ale jak zwracałem na to uwagę, pielęgniarki mówiły, że one już się niczego nie boją - opisuje lekarz.
Po ponad dwóch miesiącach, 19 września 1963 roku, stan epidemiologiczny odwołano. Na czarną ospę we Wrocławiu zachorowało 99 osób. Zmarło siedem. Środki ostrożności we Wrocławiu nie zniknęły jednak od razu. - Pamiętam, że jeszcze na początku października przed wjazdem do Wrocławia były posterunki, które sprawdzały, czy osoby wjeżdżające do miasta są szczepione - mówi prof. Andrzej Gładysz.
Powtórki nie będzie
Naukowcy zaznaczają, że dzisiaj ospa nam nie grozi. - W naturalnym środowisku wirus dalej istnieje np. w Indiach, ale ryzyko rozprzestrzenienia się jest minimalne. Bardziej niebezpieczne jest użycie laboratoryjnych szczepów np. w przypadku bioterroryzmu - uważa profesor Andrzej Gładysz.
Szczepy laboratoryjne ospy są pilnie strzeżone. Zostały zachowane po to, by w razie epidemii wytworzyć z nich szczepionkę. W tej chwili wirusy ospy są przechowywane w dwóch ośrodkach laboratoryjnych na świecie: w Rosji i USA.
Autor: Karolina Nowakowska/ansa/b / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: Vratislavia Amici | Sylwek