Według najnowszych badań, które ukazały się w czasopiśmie naukowym "Nature", dym z pożarów może poważnie zakłócać proces odbudowy warstwy ozonowej. To kluczowa część stratosfery, która ochrania Ziemię przed niebezpiecznym promieniowaniem.
Naukowcy od lat zdają sobie sprawę z zagrożeń, jakie może stanowić zanikająca warstwa ozonowa. Działania mające na celu ochronę naszej "osłony przeciwsłonecznej" prowadzone są od 1987 roku, kiedy wydano porozumienie zakazujące stosowania syntetycznych substancji zwanych chlorofluorowęglowodorami (CFC). Dzięki umowie wydawało się, że kryzys związany z powiększającą się dziurą ozonową nad Antarktydą udało się opanować. Dowodem na to były badania przeprowadzone cztery lata temu, które w wykazały, że luka osiągnęła najmniejszy rozmiar od czasu jej wykrycia. Okazuje się jednak, że kryzys nie został w całości zażegnany.
Alarm dla naukowców
W kolejnych latach dziura nad Antarktydą znów zaczęła się powiększać. Zdaniem naukowców pogorszenie stanu warstwy ozonowej zaczęło następować rok po niszczycielskich pożarach, które zdewastowały miliony hektarów terenu Australii i uwolniły do atmosfery ogromne ilości dymu.
Najnowsze analizy, które opublikowano w czasopiśmie naukowym "Nature", potwierdziły stawiane wówczas hipotezy. Okazuje się, że cząsteczki dymu mogą oddziaływać na stan warstwy ozonowej jeszcze przez długie miesiące po wystąpieniu pożarów. Co gorsza, z czasem mogą stawać się jeszcze bardziej destrukcyjne.
- Australijskie pożary były sygnałem alarmowym dla społeczności naukowej. Wcześniej ich wpływ nie był uwzględniany w prognozach odbudowy warstwy ozonowej - zauważyła klimatolog Susan Solomon z Massachusetts Institute of Technology, która od dziesięcioleci bada ubożenie warstwy ozonowej.
Efekt domina
Naukowcy wciąż szukają odpowiedzi na pytanie, w jaki dokładnie sposób dym z pożarów niszczy ozon. Solomon jest bardzo zdeterminowana, by się tego dowiedzieć. Na początku lat 2000 była jednym z głównych naukowców, którzy udowodnili szkodliwość CFC. Badania, które przeprowadziła z grupą innych naukowców, wykazały, że dym z pożarów obniża poziomu dwutlenku azotu w stratosferze.
- Kiedy jest mniej dwutlenku azotu, pojawia się więcej tlenku chloru, a to powoduje zubożenie ozonu - wyjaśniała. Proces ten nie tłumaczy wszystkich zmian, które zaszły w stratosferze. Dlatego jej zespół przyjrzał się reakcjom chemicznym, wykorzystując dane satelitarne i śledząc to, jak zmieniały się warunki panujące w stratosferze nad Antarktydą miesiące po pożarach w Australii.
Na początku zaobserwowano spadek stężenia kwasu solnego (HCl) w atmosferze, a dopiero potem wzrost stężenia tlenku chloru. Uznano więc, że rozpad HCl jest pierwszym punktem w procesie niszczenia warstwy ozonowej. Symulacje wykazały, że obecność dymu z pożarów stopniowo napędzała cały proces.
- To [wynik] starzenia się cząstek dymu, które naprawdę zabierają dużo HCl - powiedziała Solomon.
W dobie rozpędzających się zmian klimatu te analizy nie napawają optymizmem. Jeśli tak destrukcyjne pożary staną się częstsze, warstwa ozonowa będzie odbudowywać się coraz wolniej lub wręcz jej stan będzie się pogarszał. Oznacza to, że do Ziemi zacznie docierać więcej promieniowania słonecznego, a to jedynie napędzi zmiany klimatu i w konsekwencji zagrozi życiu na Ziemi. Dlatego, jak apelują badacze, utrzymanie warstwy ozonowej w dobrej kondycji nie powinno być "krótkoterminowym projektem".
Źródło: sciencealert.com