Czas, żeby działać i przestrzegać ograniczeń, a nie udawać, że się to robi - apelują eksperci w obliczu rosnącej liczby zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2 w Polsce. Ich zdaniem, dzienne bilanse infekcji nie powinny dziwić, będzie rosnąć również liczba zgonów.
Ministerstwo Zdrowia poinformowało w czwartek o kolejnym wzroście zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2 w Polsce. Odnotowano ponad osiem tysięcy nowych infekcji. Zdaniem doktora Ernesta Kuchara, prezesa Polskiego Towarzystwa Wakcynologii, specjalisty chorób zakaźnych i kierownika Kliniki Pediatrii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, taka sytuacja nie powinna dziwić.
- Epidemie rozwijają się w sposób wykładniczy - czyli z poziomu dwóch wzrasta na cztery, potem na osiem i tak dalej. Jeżeli są podejmowane jakieś nieskuteczne działania epidemiczne, wówczas epidemia również rozwija się, choć wolniej, czyli na przykład z jednego na półtora, później na 2,25 i tak dalej. Gdy nie udaje nam się uzyskać podstawowego współczynnika odtwarzania poniżej jednego, to możemy spodziewać się, że epidemia będzie się rozwijała wykładniczo - wyjaśnił ekspert. Aby zatrzymać rozwój epidemii konieczne jest więc obniżenie tak zwanego współczynnika R - czyli wskaźnika reprodukcji wirusa pokazującego, ile osób zaraża jeden nosiciel wirusa - poniżej jednego.
- Proszę też pamiętać, że my widzimy wyniki z pewnym opóźnieniem, bo objawy choroby pojawiają się po okresie wylęgania, zwykle po kilku dniach. Więc nawet jeżeli dzisiaj podjęlibyśmy skuteczne działania, to ich efekt będziemy widzieli z opóźnieniem od tygodnia do dwóch - powiedział dr Kuchar.
Przestrzegać reżimu sanitarnego, a nie "udawać"
Epidemia - zaznaczył prezes Polskiego Towarzystwa Wakcynologii - w naturalny sposób zakończyłaby się wówczas, gdyby około 70 procent populacji zostało uodpornione. Wówczas zatrzymałaby się transmisja. - Na razie możemy szacować, że odporność nabyło około 10 proc. populacji - powiedział dr Kuchar. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że właśnie taki odsetek ludzkości mógł się zakazić. - Nie mamy ani szczepień, ani skutecznego leczenia, pozostaje nam więc tylko dystansowanie się, higiena rąk, unikanie chorych i noszenie maseczek. Więc pozostałe 60 procent musiałoby zachowywać się tak, by wcale nie przenosić wirusa, czyli na przykład stosować wszystkie zalecenia ze stuprocentową skutecznością. To jest mało realne, ale teoretycznie możliwe. A więc żeby zatrzymać epidemię, to zdecydowana większość społeczeństwa musiałaby z oddaniem robić to, co udaje, że robi w tej chwili - podkreślił.
Ekspert zwrócił uwagę na to, że konieczne jest również dawanie społeczeństwu dobrego przykładu i stosowanie się do zaleceń przez osoby publiczne.
"W czerwonych strefach restrykcje powinny być mocniejsze"
Mazowsze i Małopolska znajdują się obecnie w czołówce listy województw z najwyższymi dziennymi przyrostami infekcji. Jak zauważył wirusolog profesor Krzysztof Pyrć z Uniwersytetu Jagiellońskiego, liczba zakażeń w Małopolsce, podobnie jak w pierwszym z tych województw w porównaniu do reszty kraju była tam wysoka już w wakacje. Wówczas gdy ludzie wrócili do normalnego funkcjonowania, pomnożyła się.
- Jeżeli na starcie mamy 100 chorych na początku, to liczby będą wzrastały znacznie szybciej niż gdy chorych na starcie jest 10. W innych regionach po prostu jeszcze nie doszło to tego efektu w takiej skali, ale jeżeli nic się nie zmieni, to dojdzie - ocenił prof. Pyrć.
Zdaniem wirusologa, ograniczenia w miejscach oznaczonych czerwonym kolorem powinni być surowsze.
RESTRYKCJE W CZERWONYCH I ŻÓŁTYCH STREFACH. LISTA - Czas, żeby działać, jeżeli jeszcze się nie skończył, to na pewno jest to już ostatni dzwonek. Zgadzam się, że powinno się działać punktowo - na poziomie powiatu, a może nawet gminy, ale działać trzeba. W czerwonych strefach restrykcje, w mojej ocenie, powinny być mocniejsze. Ważna jest także komunikacja. Informacje odnośnie do efektywnych sposobów działania powinny być jasno przekazywane, gdyż społeczeństwo się w tym gubi - podkreślił specjalista.
Potrzebne "inne wytyczne dla szkół"
Według wirusologa kolejne restrykcje winny dotyczyć przede wszystkim zgromadzeń publicznych. Oczywiste jest dla niego, że znacznie mniejsze ryzyko zakażenia jest wtedy, gdy ktoś biega po bulwarach niż wtedy, gdy gromadzi się w zamkniętej przestrzeni. Zaznaczył, że zespół ekspertów Polskiej Akademii Nauk już w sierpniu proponował wprowadzenie różnego rodzaju rozwiązań w szkołach - tak, aby nie dochodziło do sytuacji, że całe placówki przestaną normalnie funkcjonować. - Trzeba teraz odcinać źródła zakażeń. Dramatem jest konieczność zamykania całych szkół, to dla mnie jasne i w pełni to rozumiem, bo wtedy rodzice muszą zostać z dziećmi w domu. A pamiętajmy, że rodzicami są także lekarze i pielęgniarki. Dlatego trzeba było opracować inne wytyczne dla szkół - na przykład wprowadzić różne godziny rozpoczynania lekcji, aby jak najmniej uczniów gromadziło się na korytarzach czy zalecenia dotyczące maseczek dla starszych uczniów. Teraz trzeba - przynajmniej w strefie czerwonej - wprowadzić nauczanie w formie hybrydowej i miękkie wytyczne tak, aby poprawić bezpieczeństwo w tych placówkach - ocenił prof. Pyrć.
"Działajmy, bo sytuacja się pogarsza"
Jak dodał ekspert, dziś nie widzimy jeszcze efektu ciężko chorych osób związanego ze wzrostem zakażeń w ostatnich dniach. - Dziś mamy 90 czy 100 zgonów, ale są to osoby, które zakaziły się kilka tygodni temu - powiedział. Pytany o to, czy mamy więc spodziewać się za dwa, czy trzy tygodnie po 200 i więcej zgonów dziennie wskazał, że tak właśnie będzie. - Myślmy o restrykcjach punktowych na poziomie gminy czy powiatu, ale działajmy, bo sytuacja się pogarsza i jak nic nie zrobimy, będzie się pogarszała - dodał wirusolog.
Autor: ps/dd / Źródło: PAP, tvn24.pl, tvnmeteo.pl